Andrzej Stasiuk, Dwie sztuki (telewizyjne) o śmierci
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Monodram i sztuka teatralna zebrane w jednej książce. Obydwie rzeczy traktują o przemocy we współczesnym świecie. Bohaterami obydwu są mordercy odsiadujący wyroki. Ponura, drastyczna, ale pasjonująca lektura.
Przeczytaj fragment ZamknijAndrzej Stasiuk
Dwie sztuki (telewizyjne) o śmierci
fragment
Rzuciłem wczoraj palenie. Tyle się tego w człowieku zbiera. Wstajesz rano i w gębie jak w trampku. Smoła, ogień, żużel jakiś, produkty spalania bez katalizatora — jednym słowem syf i malaria. Jak sobie pomyślałem, że wszystko krąży mi we krwi, w płucach, podchodzi do serca i w mózgu się kotłuje, to sobie powiedziałem: „Nie, Jasiu! Życie masz jedno i zdrowie najważniejsze”. No i teraz się męczę. Wyjmę czasami jednego, poobracam w palcach, rozerwę i nic tam nie ma. Papier i trochę suchego zielska, wielka mi tajemnica. Ale ciągnie jak diabli. Teraz mam trochę czasu, więc się nad tym wszystkim zastanawiam i wychodzi na to, że ludzie się śmierci nie boją. Niby się boją, ale jak przyjdzie co do czego, to jednak nie bardzo, bo co to jest dla jednego czy drugiego dwie paczki wypalić. Nic. Bułka z masłem. Tak jakby się bali i nie bali, tak jakby było czego i jakby nie było. Różne rzeczy przychodzą do głowy, jak tak się siedzi bez zajęcia.
Wczoraj była matka. Zawsze to samo. Dobrze, że szybko poszła. Robi się coraz starsza. Zauważyłem, że od dawna przestała sobie kupować nowe rzeczy. Wciąż chodzi w tych samych. Wyciąga z szafy sukienki sprzed dziesięciu lat. Czasem chyba nawet starsze, z czasów swojej młodości, tak jakby nie miała pieniędzy. Myślałby kto. Kiedyś była piękna i bogata, teraz zostało jej tylko to drugie. Siedzi na forsie. Nie widać tego, ale siedzi. Jestem pewien. Zawsze była skąpa. Bała się złodziei, bandytów, bała się czarnej wołgi i zakonnic. Wtedy opowiadali, że jeździ po mieście, zakonnice siedzą w środku i porywają małe dzieci, a potem wyciągają z nich krew i gdzieś tam wysyłają. Kurczę... w jakie rzeczy ludzie wtedy wierzyli... Teraz nie muszą w nic wierzyć. Wszystko mają naprawdę. A ona wtedy tak się bała, że kazała ojcu kupić samochód. „Nauczę się jeĄdzić! Nie będę z dzieckiem chodziła po mieście!”. Tak krzyczała. No i kupili. Całe osiedle przychodziło oglądać. Ależ musieli nas nienawidzić. Cmokali, macali, klepali, kopali w opony, jakby mieli nadzieję, że wszystko zaraz rozpirzy się w drobne chujki. A stary cieszył się jak Murzyn blaszką. Gdyby nie matka, pewnie by w nim spał. Chodził wiecznie usmarowany, z tylnej kieszeni zwisały mu brudne szmaty, śmierdział benzyną i bez przerwy coś dokręcał, smarował, naprawiał, jakby to był jakiś wrak, a nie auto ze sklepu. To był żywy obciach. Leżał na chodniku. Wystawały mu nogi w pantoflach bez sznurówek, w utytłanych gaciach i mruczał do podwozia.Matka się załamała i kupiła automatyczną pralkę, bo nie było sposobu, żeby jego szmaty doprać. Siedzieli przez tydzień i gapili się w szklane drzwiczki jak w telewizor. Zapraszali sąsiadów. Chowałem się w pokoju. Czasami ojciec wyglądał z okna i mówił: „Ładnie się błyszczy”. „Jak psu jajca” — odpowiadałem tak, żeby nie słyszał.
Ale jak gdzieś jechaliśmy, było w porządku. Lubiłem patrzeć, jak ludzie stoją na przystankach, wieje, piździ, żaby z nieba lecą, a tutaj ciepło, tapicerka pachnie, silnik mruczy, siedzę sobie jak król i guzik mnie obchodzi proletariat za oknem. W niedzielę śmigaliśmy za miasto. Marchlewskiego, Buczka, most Gdański, Stalingradzka, a potem nad Zalew Zegrzyński. Stary zjeżdżał nad samą wodę, żeby raz w tygodniu umyć samochód, matka rozkładała koce i jedzenie, a potem kłócili się do upadłego i miałem święty spokój. Ojciec był zły, bo mógł wypić najwyżej ze dwa piwa. Matka w końcu nigdy nie nauczyła się prowadzić. Włóczyłem się po brzegu i rzucałem kamieniami w kaczki. Mogłem sobie na to pozwolić. Nigdy nie trafiałem. Nie przeszkadzały mi zresztą. Po prostu nic tam innego nie było do roboty. Hektary wody, krzaki i pływające kondony, ale lubiłem samą jazdę, więc te parę godzin nudy wpuszczałem w koszta. Z powrotem było jeszcze przyjemniej. Starzy siedzieli cicho, bo przez cały dzień zdążyli sobie wszystko powiedzieć. Na desce rozdzielczej paliły się różne światełka. Kierunkowskazy na zielono, długie na niebiesko. Chciałem tak jechać i jechać, a to było tylko ze dwadzieścia kilometrów.
Któregoś dnia za skrętem w Wierzbicy ojciec przyhamował. Na środku szosy stał pies. Taki zwykły szczeciniasty kundel. Stał i lizał swojego przejechanego kumpla. A może to był brat, bo bardzo podobną miały sierść. Zlizywał mu z pyska krew. Powoli, spokojnie i delikatnie. W ogóle nie zwracał uwagi na jadące samochody. Jakby było mu wszystko jedno. Stał na samym środku i nawet na nas nie spojrzał. Trącał tamtego nosem, jakby chciał mu powiedzieć: „No wstawaj, stary. Nie wygłupiaj się. Przecież nie będziesz tu tak leżał”. To wszystko razem było jakieś takie spokojne, smutne, ale też takie, jakby się właściwie nic nie stało. Pierwszy raz zobaczyłem coś tak dużego i nieżywego. Matka powiedziała: „Że też nie ma komu tego świństwa ściągnąć” i pojechaliśmy dalej. Ale potem sobie pomyślałem, że kumpel kumplem, ale temu żywemu mogła zwyczajnie smakować jego krew, tylko nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać. Nikt go nie nauczył i sam kombinował. Jak wracaliśmy, to nie było ani jednego, ani drugiego. Byłem cholernie ciekaw, jak się sprawa skończyła. Właściwie to do tej pory jestem ciekaw. W końcu ludzie lubią patrzeć na zwierzęta i robić to samo. Zwłaszcza kobiety. Ale faceci też.
No więc przyszła wczoraj i przyniosła torbę owoców. Pomarańcze, cytryny, jabłka, banany, jakby się do zoo wybrała, do człekokształtnych. Nie wytrzymałem i krzyczę: „Matka! A gdzie fajki?! gdzie są papierosy?!”. A ona, że muszę się zdrowo odżywiać. Tyle to ja wiem, ale mnie wkurzyła. Miałem jeszcze zapas, w dodatku rzuciłem, ale nie mogłem jej przepuścić. Znowu wiedziała lepiej, co mi jest potrzebne. A może ja nie chcę być zdrowy? Może mnie zdrowie wisi jak kilo kitu? Skąd ona wie? Czyta gazety, wycina różne brednie, chowa, zbiera i jeszcze w nie wierzy. Ma tyle lat, że się zdążyła załapać na walkę z analfabetyzmem. Jakby nie umiała czytać, byłby spokój. Jak kiedyś, jak przed wojną. No, ale wziąłem te frukta. Chciałem, żeby sobie poszła. Bałem się, że zapalę.
Coraz więcej mi się przypomina. Wystarczy, że przestanę myśleć i przychodzą te wszystkie rzeczy, które się zdarzyły. Kiedyś tak nie było. Kiedyś było tak, jakbym nie miał wspomnień. Człowiek wstawał rano, mył zęby i życie zaczynało się od początku. To były czasy... A dzisiaj, kurde, się nie daje. Ten pies na przykład. Ciągle go widzę. Może ten żywy odciągnął go gdzieś na bok, gdzieś w krzaki, żeby spokojnie sobie zgnił. A może zeżarł, żeby się nie zmarnował. Nie daje mi to spokoju. Matka zawsze kazała mi kończyć, nie zostawiać, nawet jak to był tłusty, wystygły rosół albo inne świństwo. Nic się nie mogło zmarnować, tak jakby to była jakaś różnica, czy sama wyleje resztki do sracza, czy ja we własnej osobie pozbędę się ich za godzinę albo dwie tym samym mniej więcej sposobem. Z psami jest inaczej. Nie trzeba im nic mówić. Same wiedzą, co mają robić. Dlatego jestem ciekaw, co było z tamtymi. Ten, który stał, wcale dobrze nie wyglądał. Chudy był i taki ogólnie zabidzony, skóra i kości. Mógł tamtego oszamać i nic by się nie stało. Mięso to mięso. Robaki nie są lepsze od psa, żeby im zostawiać.
Kiedyś u nas na podwórku leżał gołąb. Do góry nogami i całkiem zdechły. Leżał, a reszta jego kolesi w ogóle się nim nie przejmowała. Chodziły obok, podfruwały, tłukły się o jakieś śmieci, pióra leciały, ale żeby który spojrzał i się zastanowił, to nie. Stałem nabalkonie i patrzyłem. Przez cały dzień wychodziłem, żeby sprawdzać, czy go dziobną, napoczną, cokolwiek. A te skubańce nic. Jakby się drzemnął chwilę i nie chciały mu przeszkadzać. Tyle że na plecach, że jak zesztywniał, to od razu zmienił się w chodnik, kamyk, coś całkiem nieruchomego od zawsze. Może one go rzeczywiście nie widziały. Może widać tylko żywe i ruchome, a reszta to jest nic, fatamorgana — może być, może nie być. Leżał i leżał. Cieć go też chyba nie widział. Łaził po podwórku z miotłą i szuflą, zmiatał jakiś fajans, a jego nie tknął. Nie wiem. Może był obrzydliwy, ale przecież te swoje szpeje miał na długich kijach. To z tydzień chyba trwało i w końcu tam poszedłem. Pusto było, wziąłem patyk i go ruszyłem. W środku był całkiem żywy. Aż się kłębiło. Właściwie cały chodził, ruszał się, przelewał. A po wierzchu nic nie było widać. Leżał sobie spokojnie ze złożonymi skrzydłami, łapki podwinięte, oczy zamknięte, wieczny odpoczynek racz mu dać Panie. Wziąłem go za ogon, zaniosłem w kąt za śmietnikiem i przykryłem dziurawym wiadrem. Byłem ciekaw, jak to się skończy. Chodziłem tam każdego dnia i sprawdzałem. Robaków robiło się coraz mniej i w końcu zniknęły. Zrobił się całkiem lekki, pusty w środku, nic nie ważył. Cały gdzieś się zapodział. Zostało samo pierze i powietrze. To było bardzo dziwne. Wpieprzyły go zupełnie, a z wierzchu wciąż nie było nic widać. Trochę tylko się przykurzył. I może trochę skurczył.
Jak wracałem, to stary wyjrzał spod maski i zawołał: „Gdzie cię po śmietnikach nosi?!”. „Byłem się odlać” — odpowiedziałem. Mało go szlag nie trafił. Zaczął się drzeć. „Matka się zamknęła w łazience i nie mogłem wytrzymać” — krzyknąłem z daleka. Mógł we mnie czymś rzucić. Nie wiedział biedak, że jak kibel był zajęty, to lałem do zlewu w kuchni. Oni w ogóle mało wiedzieli. Nie byli ciekawi, nie pytali, to im nie mówiłem. Jak nie chciało mi się wychodzić z pokoju, bo nie miałem ochoty ich oglądać, to szczałem do słoika po ogórkach. Jak się robił wieczór, wylewałem to za okno. Bardzo to lubiłem — siedzieć i nie wychodzić. Wszystko mieć na miejscu: komiksy, coś do picia, herbatniki, muzykę i jak coś chcieli, to krzyczałem „uczę się”. Książki, zeszyty miałem porozkładane i nic mi nie mogli zrobić. To były czasy. Sąsiedni dom stał niedaleko i wieczorem gasiłem światło, żeby sobie popatrzeć. Nie wszyscy zasłaniali okna. Jak się mieszka na drugim, trzecim piętrze, to czujność słabnie. Wyglądali jak ryby w akwarium. Ruszali się, ale nie było widać, po co, i dĄwięk mieli wyłączony, więc ludzi przypominali tylko z wyglądu. Niby nic, ale coś w tym było. Mogłem gapić się godzinami, chociaż właściwie nic nie widziałem. Raz czy dwa trochę gołego, ale raczej stare egzemplarze i niewyraźnie, bo jak się rozbierały, to jednak zaciągały firanki. Zresztą nie obchodziło mnie, co robią. Kręciło mnie to, że oni są tam, a ja tu i nic o mnie nie wiedzą, a ja wiem wszystko, no, prawie wszystko. Co zresztą można było o nich wiedzieć? Kolacja, chleb z kiełbasą, herbata, dziennik, „Daleko od szosy”, piżama w niebieskie pasy, pościel, wersalka, chrapanie, pobudka wpół do szóstej, środkowoeuropejska norma, zero zaskoku, i nie wiadomo, czy się śmiać czy płakać. Ale oderwać się nie mogłem. To było trochę tak, jakbym podglądał samego siebie i nic nie czuł. Chodziłem przez to niewyspany i przymulony. Snułem się jak jakiś zombi, gil z nosa, oczy zaropiałe i blady, jakbym dzień i noc trzepał kapucyna. A nie trzepałem. To znaczy trzepałem, ale nie więcej niż trzeba.
Na szczęście nic nie trwa wiecznie i zrobiły się w końcu wakacje. Cała sprawa zresztą też robiła się nieciekawa, bo przychodziły upały i ludzie zaczynali otwierać okna. To już nie było to samo: gadanina, muzyka, telewizory, smrody z kuchni — wszystko jak w życiu.
Na lato wysyłali mnie na wieś do babki. O nic więcej w tym nie chodziło, tylko o oszczędność. Przez okrągły rok się tam nie pokazywali i raptem w czerwcu mieli przypływ rodzinnych uczuć. Stary zapalał gablotę, matka ładowała walizkę z moimi rzeczami, torby na trafiejną rąbankę i wio! Lecieliśmy na północ, ojciec nawet gwizdał,stara robiła sobie we wstecznym lusterku usta, a medalik ze świętym Krzysztofem dyndał na boki. Cieszyłem się, bo była sobota i wiedziałem, że w niedzielę będą zwijać się z powrotem.
Lubiłem tam jeĄdzić. Babka była duża i ciężka. Trzeszczała pod nią podłoga. Urosła chyba póĄniej, po ślubie, bo dziadek sięgał jej do ramienia. A może tak się dobrali, może dziadek lubił większe. Nic nie robiłem. Wałęsałem się. Udawałem, że nic nie potrafię. Jak coś trzeba było przynieść, to wylewałem, jak wnieść, to gubiłem, jak przypilnować, to zapominałem. W końcu jak się za coś brałem, to wyrywali mi z ręki i mówili, żebym sobie odpoczywał. Dom był stary i stał na uboczu. Wokół rosły wielkie topole. Wszystko zakrywał ich cień. Tylko w środku podwórka całymi dniami stała słoneczna plama. Wygrzewały się w niej kury. Taplały się w gorącym piasku jak w bajorze. Reszta się nie poruszała. Wieczny spokój. Wieczorem wracały krowy. Jak wychodziły rano, jeszcze spałem. Było cicho. Tylko w kuchni pod babką trzeszczała podłoga. Wyglądałem przez okno i liczyłem kury. Zawsze się zgadzało. Siedziały w słońcu, jakby nie miały dokąd pójść. Guzik je wszystko obchodziło. Nawet jak dziadek uciął łeb kogutowi. Przecież taki kogut to coś jak ich szef albo mąż, a one tylko patrzyły, jak zapieprzał bez głowy po podwórku i krew lała się z niego jak z kranu. Długo to trwało. Biegał, przewracał się, potykał, oczu przecież już nie miał, a one stały jak głupie cipy i nic. Ustępowały mu tylko z drogi. W ogóle się nie bały. Jakby nie wiedziały, że one są kury, a on kogut i coś je łączy. W końcu padł, babka go wzięła i powiesiła za nogi, żeby do reszty się wykrwawił, ale niewiele już tego było. Jadłem go potem. Miał białe, przyjemne mięso. Ani śladu krwi i tego wariackiego ruchu. I myślałem sobie, że bardzo mało trzeba, żeby to czy tamto całkiem się zmieniło, zmieniło nie do poznania. Ciach i już. Ale ta zmiana... bo ja wiem? W końcu i tamto, i to było tym samym kogutem. Ale wtedy nie bardzo się tym przejmowałem. Brałem przykład z kur. Wyglądało, że się na tymznają.
Wieczorami chodziłem do wsi. Nikt nic ode mnie nie chciał. Łebki się przyglądały, spluwały, coś tam gadały do siebie, ale nikt mnie nie tknął. Potem się przyzwyczaili. Zaczęliśmy się kumplować. Mieli po piętnaście, szesnaście lat i złote zęby. Taki styl. Teraz pewnie noszą w uszach kolczyki. Świat się zmienia. Siedzieliśmy w środku wsi i pluliśmy przed siebie. Nie było co robić. Nic nie mieli, nic ich nie obchodziło. Podobali mi się. Gadali między sobą po swojemu. Nie musiałem się odzywać. Co im zresztą miałem powiedzieć? Wiedzieli, że jestem z miasta i mi nie dokopali. To mi wystarczało. U nas na podwórku jeden z drugim by życia nie miał. Jak się pokazał ktoś z innej ulicy, to już był dym, a jakbyśmy dorwali takiego czereśniaka, to zapomnij. Trzymali ręce w kieszeniach i bawili się jajkami. Zawsze tak jest. Czasami składali się na wino i najstarszy szedł kupić. Bardzo przyjemne wakacje. Jak padało, to siedzieliśmy na przystanku pod daszkiem. Noc, ciemno jak w dupie, tylko papierosy się żarzą i nie wiadomo, kto do kogo nawija, bo po głosach jeszcze ich nie rozpoznawałem. Dziwne to było jak w jakimś śnie. Przychodziło coś białego, wszyscy cichli i kombinowali: dziewczyna czy jakaś starsza mężatka? Najodważniejszy albo najgłupszy zagadywał i jak się odszczeknęła, to wiedzieliśmy, że mężatka. A jak cisza, to już było po niej. „Dzidzia, chodĄ do dziadzi, dziadzia cię na konia wsadzi”. Eleganckie chłopaki. Albo celowali, kto trafi w to białe niedopałkiem. W końcu nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.
Powiedziała, że przyjdzie za parę dni. Nie chciało mi się sprzeciwiać, wykłócać, i tak by postawiła na swoim. Przyjdzie, to i pójdzie. Teraz przypominam sobie, że ten kogut był specjalnie dla niej. Tak... Wielki, piękny i biały. Królewski ptak. Jak z bajki. Babka nie zjadłaby czegoś takiego. Zawsze zadowalała się byle czym. Na odświętny obiad najwyżej jakiś kurczak najpierw do kości wygotowany w rosole. I kopa ziemniaków.
Jak już przestało z niego kapać, babka go wzięła, zawinęła w gazetę i im zaniosła. Już stali przy samochodzie i udawali, że im się strasznie spieszy, niczego nie potrzebują, szkoda fatygi, dziękują bardzo, niech dla was zostanie, ale wyczekali do ostatniej kropli, do ostatniej chwili. Samochód się błyszczał, stary zdążył już go umyć przy studni. Oni też się błyszczeli wyczyszczeni, odpicowani, wypachnieni w miejskich plastikowych ciuchach ze złotymi guzikami z przodu, z łupieżem z tyłu, w butach na glanc i na trawie, żeby się broń Boże nie zakurzyły, a babka szła w ich stronę boso z ciepłym jeszcze denatem w ręku, jakby ich chciała prosić, żeby wzięli. No i wzięli. Stary odebrał drób delikatnie, jakby to był bukiet róż, z dala od garnituru, w dwóch palcach, a matka otworzyła bagażnik i zaczęła coś tam mościć, rozścielać, podkładać. Myślałby kto, żedo ust tego nie wezmą, tylko wypierdolą za pierwszym zakrętem. Mieli przyjechać dopiero za miesiąc.
To tam zacząłem palić i przestałem dopiero wczoraj. Ładny kawałek czasu. Nie wiadomo, kiedy przeleciało. Reszta też przeleci. Są jakieś stałe punkty w tym zasranym życiu. Tam u dziadków wszystko było takie nieruchome. Niby coś robili, poruszali się, wchodzili, wychodzili, rozmawiali, ale nic się nie zmieniało. Pewnie dlatego, że oni sami nie chcieli niczego nowego. Wszystkiego mieli w sam raz. Niedużo, ale akurat. Nawet ode mnie nic nie chcieli. Jadłem, spałem, zaglądałem tu i tam. Podkradałem papierosy dziadkowi. Jak gdzieś wychodził, nigdy ich nie brał ze sobą. Leżały w kuchni. Palił tylko, gdy siedział w domu. Czasami dawał mi kilka złotych. Dokładałem się do wina chłopakom. Wieczorem włączał radio na baterie. Słuchał chwilę i wyłączał. Nie interesowało go to, co mieli mu do powiedzenia. Nie rozmawialiśmy. Nie mieliśmy o czym. Czasem zadawałem jakieś pytanie, ale nie chodziło mi o odpowiedĄ. Sam nie wiem, o co mi chodziło. Pewnie byłem głupi i nie wystarczało mi, że jest tak, jak jest.
Któregoś dnia dziadek wyjechał do siostry, która mieszkała w zapyziałym miasteczku trzydzieści kilometrów dalej. Widziałem, jak się pakuje. Do skórzanej teczki włożył czystą białą koszulę zawiniętą w gazetę i dwie paczki papierosów. Babka zapytała: „Wszystko wziąłeś?”. „Tak. Wszystko”. „SprawdĄ jeszcze raz, żeby potem nie było”. Pojechali wozem do autobusu. Babka wróciła sama, wyprzęgła konia i zaprowadziła na pastwisko. Chciałem odwiesić na miejsce chomąto i uprząż, ale nie mogłem. Przyszła i zrobiła to jedną ręką.
Pod wieczór przygoniła krowy, a potem poszła jeszcze na pastwisko. Widziałem z okna, jak je prowadzi. Biegły żywym, bezmyślnym truchtem jak nakręcane. Jedna nie nadążała. Plątały jej się nogi. Stawiała je sztywno, jakoś nie po kolei, padała na kolana i babka musiała ją podnosić za wełnę na grzbiecie, ale niewiele to dawało. Stawała, chwiała się, robiła parę drewnianych kroków i abarot na klęczki. Coś się w niej popsuło i nie kontaktowało. W końcu udało się ją zataszczyć do zagrody na podwórko. Reszta już tam leżała i żuła z głupimi minami. Babka poszła do domu i nic nie powiedziała. Robiła swoje, ale jakoś tak bardziej nerwowo. A gdy się ściemniło, tamta owca zaczęła beczeć, ale to nie był taki zwykły bek, tylko taki długi, zduszony jęk. Jakby coś trzymało ją za gardło. Poszliśmy tam. Babka zapaliła światło przed oborą. Owca leżała na boku wyprężona, wyciągnięta jak struna, z nogami prostymi jak patyki. Miała wywalony język. I beczała tym swoim głosem jak z najgorszego horroru. Nabierała powietrza i wypuszczała. Równo, monotonnie, bo to pewnie była ostatnia rzecz, jaką mogła jeszcze robić. Gdybym coś takiego usłyszał nagle w nocy, zesrałbym się ze strachu. W dzień zresztą też. Reszta baranów leżała w najlepsze i ciamkała. Trzy razy z jednej, trzy z drugiej i połknąć. Trzy razy z jednej, trzy z drugiej i połknąć. Patrzyły na nas, ale cholera wie, czy w ogóle coś widziały. No, kosmos, inna galaktyka, Jurrasic Park i hipnoza. Tu koleżanka kituje, a one kolację szamią. Nie bardzo miałem pomysł, co z tym koksem zrobić, ale babka powiedziała: „Męczy się. Pójdę po sąsiada”. Wróciła do domu, wzięła latarkę i widziałem potem, jak małe żółte światełko w ciemności wędruje w stronę dalekiego oświetlonego okna.
Wróciła sama. „Opił się jak świnia i śpi” — powiedziała. Wtedy ja powiedziałem, żeby poszła do drugiego, do tego, co mieszka bliżej. „Do niego nie pójdę” — odpowiedziała i staliśmy nad zwierzakiem, jakbyśmy na coś czekali. Ale to nie przychodziło. Twarda sztuka. Wyglądała jakby miała zdychać w nieskończoność. Właściwie zacząłem się już do tego przyzwyczajać. Patrzyłem na nią, patrzyłem, jak jej bok podnosi się i opada, i nawet zacząłem liczyć te oddechy. Ale babka nie mogła się uspokoić. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić, a wiedziała, że coś powinna. Odchodziła, wracała, wyłamywała sobie palce. Dookoła żarówki latały ćmy, gdzieś daleko szczekał pies, było ciepło. Całkiem miły wieczór. I za którymś razem, gdy tak podchodziła i odchodziła od zagrody, powiedziałem całkiem bezmyślnie: „Babcia się nie boi. Ja to zrobię”. Była dwa razy większa i patrzyła na mnie z góry. „No, zrobię to. Tylko muszę mieć czym”. „Nie wiesz jak”. „Babcia mi powie. Nic babcia nie będzie musiała robić, tylkopowiedzieć”.
Otworzyliśmy zagrodę i wyciągnęliśmy owcę bliżej światła. Nogi miała sztywne i twarde jak z drewna, takie napięte trochę jak u trupa, ale całkiem ciepłe. Ciężko było tak ciągnąć, bo to i nieporęczne, i wełniane, więc nie chciało się przesuwać. Wlekliśmy ją, a ona wcale nie przestawała beczeć. Jakby się zacięła albo ją tak zaprogramowali. Babka się zapierała, stękała, potknęła się, upadła na kolano, ale nie puszczała. Spociła się z tej zawziętości. Błyszczała się. Zatargaliśmy bydlę pod samą oborę. Czułem, jak pod nogami chlupie mi gnojówka, ale było jasno i w sam raz. Babka gdzieś poszła i wróciła z długim nożem. Musiał być strasznie stary, bo z ostrza został wąski pasek, ale w dotyku jak brzytwa. Wytłumaczyła mi, co i jak. Przyklęknąłem i zacząłem macać gardło bydlątka. Ciekawe rzeczy tam były. Pod skórą wyczułem grubą, karbowaną rurę mniej więcej taką jak w odkurzaczu, a po bokach dwie cieńsze, całkiem gładkie i sprężyste. Rozgarnąłem wełnę, żeby dobrać się do gołego i odciągnąłem łeb daleko do tyłu. Babka nie miała nic do roboty. Stała gdzieś za mną i pewnie patrzyła. A może nie, może odwracała wzrok. Te rzeczy zawsze robił dziadek, chociaż na wsi widziałem, że dla kobiety chlasnąć kark kurze czy kaczce to było tak, jak obrać kartofla. Było miwszystko jedno. Mogła sobie patrzeć, mogła nie patrzeć. I tak byłem z tym wszystkim całkiem sam. Nawet tej owcy właściwie nie było. Czułem pod palcami ciepły puls i kombinowałem, żeby to zrobić za jednym razem i nie polecieć sobie po tej ręce, którą przytrzymywałem. Poćwiczyłem parę razy na sucho. Trochę się trząsłem i trochę spociłem. Wytarłem rękę i trzonek noża o koszulę.
Pociągnąłem akurat wtedy, gdy zebrała się w sobie i znowu zaczęła ten swój przeciągły bek. To było dziwne uczucie, bo przecież uciąłem jej gardło razem z tym bekiem. Urwał się i zamienił w bulgot, i zaraz ucichł. Czułem, jak napięty kark wiotczeje i głowa daje się całkiem odgiąć do tyłu, a pod ostrzem dziwny chrobot, jakbym ciął coś martwego i poplątanego, jakieś kable, miękkie drewno,filc i na końcu plastik, bo to był już kręgosłup. Tam, gdzie było biało, zrobiło się prawie czarno. Zachlupało, czknęło i po wszystkim. Wstałem, odwróciłem się do babki i powiedziałem: „Chyba już”.
Kurde mol! To wcale nie był koniec. Jak już mieliśmy nieboszczyka, to babka od razu przestała się bać. Powiedziała, że zanim ostygnie, musimy ją oprawić i oskórować. Wstąpiło w nią. Poleciała i przyniosła postronek. Uhetaliśmy się jak dzikie osły, zanim to truchło dało się powiesić na belce pod okapem obory. Babka zabrała mi nóż i rachu-ciachu wzięła się za robotę, jakby to był kawałek baraniny na obiad. Ja miałem tylko przytrzymywać, ciągnąć i uważać, żeby mnie nie zahaczyła kosą. Minuta osiem i gorąca skóra leżała na ziemi. Potem zajęliśmy się środkiem. Wysłałamnie po wielką miednicę. Przyniosłem, ukląkłem, żeby ją podstawić i na łeb wyleciały mi całe flaki. Parowało to wszystko, pośmiardywało, było śliskie i ciepłe. Miły wieczór. Pies przy budzie próbował się udusić łańcuchem. Dwa koty siedziały z boku i oblizywały sobie pyski. O północy było już po wszystkim.
Poszliśmy do domu. Dopiero tam zobaczyłem, że ręce do łokci mam utytłane we krwi. Babka też wyglądała jak rzeĄnik. Myłem się i myślałem, że w sumie łatwo poszło. To było całkiem zwyczajne. Trochę paskudne, trochę niewygodne i trochę śmierdzące. Zawsze wyobrażałem sobie, że to jest coś innego, coś większego. Bo ja wiem? Że powinno być straszne, a tymczasem najbardziej mnie męczyło, żeby mi się nóż nie ześlizgnął i żebym się nie chlasnął w rękę. Człowiek zawsze myśli o własnym tyłku. No i te mechaniczne odgłosy. Wszystko jest z czegoś zrobione i wyglądało na to, że to całe życie jest stanowczo przereklamowane. Nikt po tej głupiej owcy nie zapłakał. Rodzinka leżała obok i żuła. Zmywałem tę juchę jak malarz na fajrant zmywa farbę. Potem wziąłem papierosa z dziadkowej paczki na piecu. Nawet się specjalnie nie kryłem. Wyszedłem przed dom, klapnąłem sobie na schodkach i paliłem. W górze świeciły gwiazdy, w trawie ćwierkały świerszcze i myślałem sobie, że nikt nie wciśnie mi kitu.
Cholera wie, co się z nią stało. U dziadków nie było lodówki. Może sprzedali, może wyrzucili, może ją zjedliśmy, chociaż nie pamiętam, żeby potem jakoś szczególnie dużo mięsa było na stole. Jak dziadek wrócił, to babka opowiedziała mu wszystko. Nic nie powiedział, tylko długo mi się przyglądał. Nic nie mówił, tylko patrzył na mnie, jakby pierwszy raz widział wnuczka.
A jak wróciłem do chaty, jak skończyły się wakacje i mnie przywieĄli, to myślałem, że mnie cholera udusi. Przemeblowali całe mieszkanie. Wydymali mnie. W moim pokoju urzędował teraz stary. Przeniósł tam cały swój pierdolnik. Śrubki, blaszki, duperele, jakieś kawałki telewizorów, telefonów, ten śmietnik, w którym lubił się grzebać, chociaż nigdy niczego nie naprawił ani nie złożył do kupy. Wyjmował kawałki samochodu, przynosił na górę, rozbierał i gapił się w środek, jakby czekał jakiegoś cudu. Miał ambicje, ale nie miał zdolności. Dwie lewe ręce. I to wszystko wylądowało u mnie. Moje rzeczy przenieśli do jego pakamery. Rozpacz.Okno wychodziło na coś w rodzaju parku. Krzaki, drzewa, alejki, zielenina, czasem coś tam mignęło, jakaś postać, pies, baba z wózkiem, ale od wszystkiego odgradzała mnie ta zapyziała roślinność. Następny dom był hen po drugiej stronie tej rekreacji. Darłasię dzieciarnia. Wyła pod niebiosa, chociaż nie mogłem jej zobaczyć. W dodatku do tej dziupli wchodziło się przez stołowy, gdzie urzędowała matka. No i stał telewizor. Ryczał do póĄna. Po szybie latały fioletowe zajączki. Zasłoniłem to szmatą. Niewiele pomogło. Wolność się skończyła. Jak wchodziłem i wychodziłem, to na mnie patrzyli. Nie dało się w nocy smyrgnąć do kuchni, żeby upolować coś do żarcia. Spod kołdry słyszałem: „Co, jeszcze nie śpisz? Wiesz, ile prąd kosztuje?”. Mogłem siedzieć po ciemku, ale oni i tak wiedzieli swoje. Żadnych widoków, koniec spokoju. On i tak nie patrzył w okno. Czy dzień, czy noc zasłony miał zaciągnięte. Przeprowadzki mu się zachciało, zmiany klimatu, postanowił coś zmienić w swoim życiu. Siedziałem zamknięty, zabarykadowany, ale i tak czułem, że stoją mi za plecami. Na pawlaczu znalazłem klucz i się zamykałem. Zabrali. „Nie będziesz się przed nami zamykał. Co ty tam robisz, że się zamykasz?”. A ja nic nie robiłem. W ogóle nie lubiłem nic robić. Przez pierwsze tygodnie przeklinałem to wszystko. Chciałem wrócić na wieś. Dałbym sobie za to wstawić złote zęby. Nawet „Dzidzia chodĄ do dziadzi” mógłbym mówić.
Jesienią, jak spadły liście, zrobiło się trochę lepiej. Coś było widać, ale to nie było to samo, co w oknach. Ludzie z góry wyglądają niewiele lepiej od kotów, kretowisk i krowich placków. Tyle że się ruszają. Ale co z tego, jak nie widać twarzy i w dodatku są nie u siebie, tylko idą nie wiadomo skąd i dokąd. To mnie zupełnie nie kręciło. Nie znałem ich, nie mogłem rozpoznawać,bez przerwy się zmieniali. Byli wolni. Przychodzili i odchodzili. Nie można ich było przyłapać na najgłupszej rzeczy.
PóĄniej pożyczyłem sobie lornetkę i wieczorami próbowałem coś dostrzec w tamtym dalekim domu. Taki gówniany sprzęt z zakurzonymi w środku szkłami. To było dobre dwieście metrów albo i więcej. Coś tam się ruszało, przesuwało, majaczyło na żółto, szaro i niewyraĄnie. Złamanego grosza by człowiek nie dał, że to ludzie. Ale to musieli być oni, no bo co innego? Jednak wszystko razem przypominało jakieś mechanizmy albo stary film sprzed wojny. Tam nawet kobitki w sukniach z dekoltami wyglądały jak jakieś owady albo nakręcane zabawki. Że to się ludziom podobało...
I co mnie tak na to dzieciństwo wzięło? Widzę wszystko, jakby zdarzyło się wczoraj, a tego, co było wczoraj, nie pamiętam. Nie różni się od reszty. Wspominki, cholera... To przez starą wszystko, przez to, że przychodzi i wygląda tak, że tylko człowiekowi wspomnienia zostają. Rozpacz, zmarchy, zero renowacji, święty Boże nie pomoże. To już babka lepiej wyglądała. Zwłaszcza jak leżała w trumnie. Jakaś taka elegancka się zrobiła. Jak przyjechaliśmy, to było prawie po wszystkim. Bardzo mnie to ciekawiło. Chciałem coś zobaczyć, ale łóżko otoczyły jakieś baby, które pierwszy raz na oczy widziałem, i mamrotały swoje czary--mary. W ogóle kupa ludzi się zeszła do domu babki. Zawsze był cichy i właściwie pusty, a teraz zrobił się rejwach. Taki bardziej szeptany, ale rejwach. Czasami słyszałem, jak babka stęka, pojękuje i wtedy wszyscy milkli, jakby się spodziewali, że jakieś cuda opowie. A ona tylko stękała. Tak głęboko, z piersi i jakby już spod ziemi, jakby coś chciało się z niej wydostać i ona mu w tym pomagała. Ale nie mogłem nic zobaczyć. Przeganiali mnie. Mówili, żebym sobie pospacerował, przeszedł się. Dobre sobie! Chcieli mnie wyślizgać z głównej atrakcji. Tu się kroi gwóĄdĄ programu, a oni „pobiegaj sobie syneczku”. Zupełnie jakby to było coś tylko dla dorosłych, jakieś świństwo albo przekręt. Kręciłem się po chałupie, wciskałem, kombinowałem, ale wszystko, na co mogłem się załapać, to tylko głuche „chyyy, chyyy, chyyy...”. I na tym się właściwie skończyło, bo w końcu poszedłem spać. Padłem jak mały przecinak i zbudziłem się dopiero rano. Wyjrzałem przez okno, kury siedziały jak zwykle, a tu mi mówią, że już po ptakach. W samych gatkach pobiegłem zobaczyć. Rzeczywiście elegancja-francja. Już była umyta, uczesana i wystrojona. Leżała wyprostowana, jakaś taka dłuższa niż zwykle i poważna. Górna warga trochę podjechała i było widać ząb. Taki dziwny uśmiech bez żadnej wesołości. Wszyscy byli zajęci sobą i mogłem dotknąć jej dłoni. Też była dziwna. Jak z drewna, ale zimnego. Drewno w dotyku zawsze jest ciepłe, a to było zimne. Twarde i zimne. Jakby w końcu wyszło z niej to, czego tak tym „chyyy” chciała się pozbyć. No, nie wiem... w ogóle wyglądała tak, jakby ją z czegoś zrobili, jakby przez całą noc, gdy spałem, te wszystkie kobiety zakasały rękawy i wykonały babkę z jakiegoś materiału. Po prostu podróbka w skali jeden do jednego. Niby wszystko się zgadzało, ale oryginał to nie był. I to wcale nie dlatego, że się nie ruszał, był zimny i w ogóle... Nie bałem się wcale, tylko cholernie mi coś nie pasowało. Byłem zły, że się nie załapałem na ten jeden jedyny moment, jak to się dzieje, na tę jedną chwileczkę, o której wszyscy przez całe życie myślą. Nawet jak nie, to i tak myślą, chociaż nie wiedzą. Bo tak naprawdę to tylko ten moment jest ciekawy. Reszta to są lektury nadobowiązkowe. Człowiek może, ale nie musi. Nic zresztą specjalnego. Na ogół syf, nuda i cały czas ten sam serial. A tutaj szło o to małe „pstryk”, o tę przerwę w dostawie, o tę planszę „Przepraszamy za usterki”. To mnie kręciło. Nie to, co potem, bo co „potem”, to widziałem. Leżało czarne, długie i odstawione tak, jak nigdy wcześniej nie było. Ile to się człowiek musi namęczyć, żeby na do widzenia zadać szyku.
No i minęła mnie taka okazja. Wszystko przez to, że byłem małoletni. Reszta to mogła siedzieć do rana, pić herbatę i gapić się do woli. Ale i tak pewnie przegapili, bo nie za bardzo było po nich widać, że widzieli coś specjalnego. Może też przespali? Przedrzemali na siedząco? Może to było coś, czego nie widać? Coś takiego, jak kiedyś była dusza? A może zwyczajnie wisiało im to jak kilo kitu? Mądrzy ludzie. Takie sprawy powinnyzwisać.
Kurde, męczą mnie te papierosy... Chyba przypominam sobie to wszystko, żeby nie myśleć o paleniu. Zdrowy i tani sposób. Już dawno powinienem rzucić. Niby to tylko dwadzieścia parę godzin, ale już człowiek inaczej się czuje. Jakiś taki jakby wolniejszy. Człowiek powinien być panem samego siebie. Zdrowie ma się jedno i wybór należy do ciebie — jak mówi minister.
To życie leci mi w głowie jak taśma z autorewersem. Bez przerwy. Co innego może lecieć w głowie jak nie własne życie? Przecież cudze mi nie będzie leciało. W swoim wiem, gdzie co jest. Mogę sobie przewinąć do przodu albo do tyłu, mogę sobie coś wybrać i puszczać w kółko. Tylko skasować niczego nie mogę. Nie ten sprzęt. Odtwarzacz bez rekordera. Tak to jest zrobione. Jak stary adapter na czarne płyty. Miałem kiedyś taki.
W ogóle z czasem miałem coraz więcej rzeczy. Rzeczy są dobre. Jak się zniszczą, można je wyrzucić. Niektóre niszczą się wolniej niż ludzie. W dodatku można sobie kupić nowe.
No więc miałem coraz więcej. Zwłaszcza jak się wyprowadziłem. Jak się człowiek wyprowadzi, to dopiero widzi, że nic nie ma. Kupa śmieci, fajans, szmaty, duperele i pamiątki, ale na przykład zwykłego czajnika to już nie. No i chyba od czajnika zaczynałem. Niczego od nich nie wziąłem. Tylko to, co moje. Komiksy mam do dzisiaj. Leżały w sraczu i tam lubiłem je czytać. W ogóle lubiłem siedzieć w sraczu. Nawet nie rozpinałem spodni. Po prostu siedziałem, słuchałem jak ciurka woda i miałem pewność, że nikt nie zastuka i nie będzie mnie popędzał. Mogłem tak godzinami. Mieszkanie, pokój z kuchnią, stało puste, a ja nasłuchiwałem tej pustki. To było to. Drzwi zamknięte, wszystko na swoim miejscu, wszystko tam, gdzie położyłem, wszystko tak jak było i moje. Czasami przestawiałem rzeczy i przyglądałem się im na nowych miejscach. Podobała mi się ta wolność. To było zaraz jak skończyłem szkołę. Chcieli się ode mnie uwolnić i kupili mi ten kwadrat. Niby żebym się usamodzielnił. Tak jakbym od początku nie był samodzielny. Byłem. Ani oni mnie, ani ja im do niczego nie byłem potrzebny.
To były czasy... Trochę pracowałem, trochę nie pracowałem. Czasami coś mi dawali, czasami sam się gdzieś zakręciłem. Poznałem nowych kolesi. Też się kręcili, żeby jakoś żyć. Czasem gdzieś chodziliśmy, czasami przychodzili do mnie. Czasami popijaliśmy, czasami brało się coś ostrzejszego. W życiu trzeba trochę czadu. Ale nie bardzo lubiłem, jak przesiadywali w moim mieszkaniu. Gadali, śmiali się, rozwalali na krzesłach, na kanapie, chodzili do sracza, grzebali w lodówce, zostawali na noc i rano widziałem, jak leżą na podłodze pod jakimś kocem, mają otwarte usta i chrapią w sufit. Niby ich znałem, ale nie mogłem się przyzwyczaić... Kurde, myślałem sobie, zamiast tego czy tamtego mógłby leżeć ktoś zupełnie inny i byłoby tak samo. Właściwie to mnie wkurzało, jak dotykali moich rzeczy. Niby jakim prawem? Najgorzej było właśnie rano. Nasłuchiwałem, jak się ruszają, charczą, wstają, człapią do kranu i żłopią wodę, a potem przeszukują puste paczki po papierosach. Często udawałem, że śpię i czekałem, aż się pozbierają i wyjdą. Tak jak czasami się czeka, aż zbierze się i pójdzie panienka, którą się wieczorem wyjęło.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Andrzej Stasiuk
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, foliowana
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 90
- ISBN: 978838739106-9
- Cena okładkowa: 14,00 zł
- Data publikacji: 31 grudnia 1998
Inne książki tego autora
- Andrzej StasiukRzeka dzieciństwa
- Andrzej StasiukPrzewóz
- Andrzej StasiukKroniki beskidzkie i światowe
- Andrzej StasiukOsiołkiem
- Andrzej StasiukKucając
- Andrzej Stasiuk, Dorota WodeckaŻycie to jednak strata jest
- Andrzej StasiukWschód
- Andrzej StasiukNie ma ekspresów przy żółtych drogach
- Andrzej StasiukGrochów
- Andrzej StasiukDziennik pisany później
- Andrzej StasiukBiały kruk
- Andrzej StasiukTaksim
- Andrzej StasiukCzekając na Turka
- Andrzej StasiukPrzez rzekę
- Andrzej StasiukDziewięć
- Andrzej StasiukMury Hebronu
- Andrzej StasiukJadąc do Babadag
- Andrzej StasiukDukla
- Andrzej StasiukJak zostałem pisarzem
- Andrzej StasiukDojczland
- Andrzej StasiukCiemny las
- Andrzej StasiukFado
- Andrzej StasiukNoc
- Andrzej StasiukOpowieści galicyjskie
- Andrzej StasiukZima
- Jurij Andruchowycz, Andrzej StasiukMoja Europa
- Andrzej StasiukTekturowy samolot
Inni klienci kupili również:
- Andrzej StasiukRzeka dzieciństwa
- Andrzej StasiukKroniki beskidzkie i światowe
- Andrzej StasiukJadąc do Babadag
- Andrzej StasiukMury Hebronu
- Andrzej StasiukDukla
- Andrzej StasiukDojczland
- Jurij Andruchowycz, Andrzej StasiukMoja Europa
- Andrzej StasiukPrzewóz
- Andrzej StasiukKucając
- Andrzej StasiukOpowieści galicyjskie