Biały kruk
Wydanie VII
- Seria wydawnicza: Andrzej Stasiuk
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, foliowana
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 324
- ISBN: 978-83-7536-262-6
- Cena okładkowa: 33,90 zł
- Data publikacji: 6 maja 2010
Ósme wydanie powieści Andrzeja Stasiuka, za którą otrzymał on nagrodę Fundacji Kultury (1994) i Fundacji im. Kościelskich (1995).
[ fragment ]
Tak. Ten świt sunął w naszą stronę. Pełzł. Mogłem sobie wyobrazić wielką mapę albo globus, po którym przesuwa się granica światła i mroku. Jak brzytwa zgarniająca pianę z policzka. Odsłania kolejne południki, miasta, wiochy i pojedynczych ludzi zajętych niecnymi sprawkami, miłością albo zwykłym błądzeniem w ciemności, zaskakuje ich w pół kroku, raptem i bez uprzedzenia. Jedni się cieszą, a inni umykają do swoich nor albo gonią za uciekającą czernią, żeby jeszcze na chwilę się w niej schronić. Geograficzka przedstawiała nam to właśnie za pomocą globusa i lampy na giętkim metalowym ramieniu. Chyba zasłanialiśmy nawet okna. Nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę to doświadczenie tak wyraźnie. Dzień rzeczywiście był cienką granicą, ostrzem sunącym w naszą stronę. To ostrze miało nas ostrugać ze wszystkiego, co było do tej pory. Właśnie jak brzytwa, ogolić do którejś tam skóry. No więc nie mogłem uwolnić się od tych wszystkich miejsc, miasteczek, przez które sunęła miotła wygarniająca mrok. Złodziejaszkowie pospiesznie napychali worki, zabójcy porzucali stygnące ciała. Widziałem to drżenie pod milionem kołder, ten łopot serc ludzi wstających wcześnie do pracy, wściekłych albo zawziętych, rojących tę samą nadzieję, że tym razem to się nie zdarzy, noc będzie trwała i trwała, coś się zepsuje w niebieskim mechanizmie. Groza błękitniejącej ciemności, stygmat monotonii, powtarzalności i powszechnego obłędu. Szuranie kapci ojca, odgłosy w łazience, jakże zimnej, nieludzkiej i białej, gdy okna już pozbywały się czerni i na szybach kładł się błękit, barwa bardziej lodowata niż wszystkie inne.
Ale też nie była to przecież monotonia ani powtarzalność, bo w istocie nie było żadnego następstwa dni, bo dzień był jeden i ten sam, to białe ostrze niezmiennie obierało ze skórki ziemię, tę samą ziemię pod tym samym słońcem. Jak jabłko ze skórki. Tak. Jakieś niewidzialne warstwy musiały odpadać i szybować w pustkę kosmosu. Kolejne powłoki tego samego dnia, tej samej doby. Więc i my nie zmienialiśmy się od początku świata? I pianie koguta we wsi za tą i następną górą było pianiem koguta, które usłyszał Piotr? A mój strach? Czyż nie był krewnym tego strachu i niechęci, gdy trzeba było wstawać, wchodzić do łazienki, gdzie unosił się jeszcze zapach ojcowskiego kremu do golenia, a na ścianach umywalki znajdowałem kropelki białej piany pomieszane z czarnymi drobinkami zarostu, gdy trzeba było wchodzić w ten chłód, a potem w lodowatą realność poranka, powtarzającą te wszystkie minione realności i zapowiadającą wszystkie następne na wieki wieków?
To tylko niechęć do życia. Do śmierci podawanej po łyżeczce, jak kaszka z mlekiem wtykana opornemu dziecku. Trochę niewygód, nic więcej. Trochę wstrętu.
Małe, obrzydliwe uczucie. W Kazaniu pewnie już dniało. Kaszka z mlekiem, myślałem.
Wasyl powrócił do swojej układanki. Może wolał zająć się przestrzenią? Ona zawsze jest bardziej uchwytna i można jakoś nad nią zapanować. Można skoczyć z wysoka na łeb. Można wetknąć sobie w dupę granat i się rozprzestrzenić. Ja też próbowałem do czegoś powrócić. Zygzakowaty, śnieżny odcisk buta leżał tuż obok ogniska i ani myślał tajać. Popatrywałem na niego. Nie zmniejszał się, nie roztapiał. Pocieszałem się tym jak stojącym zegarkiem. Może jednak coś się zatrzymało. Może mróz jest tak wielki, że skuł powietrze, i to z kolei zamknęło w uścisku całą ziemię, i połączone ze stratosferą i dalej, z całym kosmosem, unieruchomiło wszechświat. I wszystko stoi. Powtarza te same czynności albo tkwi nieruchomo. Ja wciąż siedzę, Wasyl wciąż układa swoją konstrukcję, a ludzie, którzy chcą nas dostać, robią wciąż ten sam jeden krok, jak w telewizyjnym triku z jakichś mistrzostw futbolowych, a gdy temperatura spada coraz niżej, rezygnują nawet z tego pojedynczego kroku i czekają jak lodowe rzeźby na ocieplenie. Lecz nie mogłem znieść własnych myśli.
– Porozmawiajmy, Wasyl – powiedziałem.
– O filmach? – Nie przerwał swojej zabawy. Zatrzymał tylko na chwilę dłoń z kolejnym drewienkiem, żeby na mnie popatrzeć.
– O czymkolwiek. Może być o filmach.
– Żaden nie przychodzi mi do głowy. Nic w ogóle nie przychodzi mi do głowy. Takie głupie uczucie. O niczym nie myślę.
– Nie chcę, żebyś myślał. Chcę pogadać.
– Nudzi się, co? – Wetknął patyk w jakieś tylko sobie znane miejsce, wyjął papierosy i rzucił mi jednego. – Zapal sobie. To zawsze dobrze robi. Czas skraca – uśmiechnął się kpiąco, a potem ten śmiech spełzł mu z twarzy, zamieniając się w grymas ni to zagubienia, ni to przeprosin.
– Czas – powiedziałem bezmyślnie. – Czas skracać, czas wydłużać. To się da? A jak go nie ma?
– Kogo?
– No czasu.
Potrącił jakiś ważny fragment konstrukcji, bo całość raptem osunęła się, zapadła jak drewniany dach płonącego domu.
– Czasu?
– Tak. Jeśli go nie ma.
Porzucił zabawę, utkwił spojrzenie gdzieś obok mojej głowy i powiedział:
– To w takim razie nie ma nic. Nic się nie zdarzyło. Zdarzenia stoją na samym początku...
– I nigdy się nie urodziłeś...
– I Rudy Griszka nie złamał mi nogi?
– Nie. Nie złamał.
– A tamtej nocy, pamiętasz, Gąsior nie przyprowadził tej dziewczyny, która wymiotowała w łazience, a potem zginęły mi pieniądze. Pamiętasz, nie chciałem grać, a ona chciała tańczyć na fortepianie, goła.
– Pamiętam. Tego też nie było i Gąsior nikogo nie przyprowadził. Pieniądze...
– Daj spokój. Pewnie je gdzieś zgubiłem albo wetknąłem. Parę groszy, ale wtedy byliśmy zupełnie puści.
– Zawsze byliśmy, Wasyl. Zawsze, jak pamiętam.
– A pamiętasz ten ranek, świt, jak po nocy pojechaliśmy na Siekierki? Autobus jechał przez wieś, wiosna, bo kwitły drzewa za płotami. To było tak wcześnie, że jak byliśmy już nad rzeką, to wieżowce w Śródmieściu były jeszcze prawie czarne, i potem wzeszło słońce, gdzieś nad Pragą, myśmy go jeszcze nie widzieli, a Śródmieście już całe płonęło na złoto, jak w prawdziwych płomieniach. Tego też nie było?
– Nie.
– Szkoda. To było ładne. Dookoła taka ciemna zieleń, ciemna woda, a tam w niebie taka jasność. Przez kilka minut. A potem i my byliśmy w słońcu. Wszystko zniknęło, a Mały pokazał nam tę ruderę, gdzie mieszkał ostatni prawdziwy piaskarz. Miał dwie łódki i taką wielką krypę, zacumowaną daleko od brzegu. Straszna rudera ten jego dom. Budy, budki, wszystko zarośnięte, i koguty piały.
– Tak. Rudera, bo jemu rzeka to parę razy zalewała, ale nie chciał się wynieść za wał.
– Tyle rzeczy na darmo, tyle rzeczy na nic. Wiesz, pamięć mi się teraz tak ślizga. Czego nie dotknę... Rzeczywiście, jakby niczego nie było. Ani tego, jak wtedy, jeszcze u nas, wskoczyliśmy do pociągu towarowego, bo stał pod semaforem. Chcieliśmy do Gdańska...
– I dojechaliśmy gdzieś pod Nasielsk. Stał tam tak długo, że nam się znudziło. Parę godzin. Może dalej nie jechał.
– Kanar nas złapał w elektrycznym. Już noc była. Prawie pusty skład. Baliśmy się uciekać, chociaż Mały namawiał.
– Tego też nie?
– Nie, Wasyl, tego też.
Zamknął twarz w dłoniach i potarł ją, jakby go swędziała albo jakby próbował się przebudzić. Spomiędzy rąk głos dobiegał przytłumiony i zdeformowany:
– Strasznie jest o tym myśleć. Wszystko na darmo i mogłoby nie być. To prawda, że nigdy się nie staraliśmy, ale może był w tym jakiś sens... próbował być. Głowa mi pęka. Nie boli, ale pęka od tego wszystkiego. Powiedz, co robiliśmy w osiemdziesiątym.
– To, co zwykle. Nic.
– W osiemdziesiątym pierwszym?
– Też.
– Drugim?
– To samo.
– W osiemdziesiątym trzecim Gąsior leżał w szpitalu. Przeskakiwaliśmy przez płot, żeby z nim gadać. Leżał na drugim piętrze i trzeba było głośno mówić. Zawsze przychodził cieć i nas gonił.
– A potem przestał, bo daliśmy mu się napić.
– Ale potem znowu nas nie poznawał i znów musieliśmy go poić. I w końcu po ciemku trafiliśmy na innego. Poleciał dzwonić po gliny. Abstynent albo zaszyty.
– To Gąsior mówił, że zaszyty.
– Tak. Nie wierzyliśmy w tych gliniarzy. Dopiero Gąsior krzyknął z okna, że radiowóz. Skręciłem nogę na tym płocie. – Odsłonił twarz i patrzył na mnie zmrużonymi oczami. Zmarszczył czoło i bezwiednie przygryzł dolną wargę. Wyglądał jak ktoś, kto zmusza się do myślenia. – Więc gdzie to wszystko się działo, skoro nie braliśmy w tym udziału, gdzie?
– Może w naszych głowach, bo przecież inaczej można by się zanudzić.
– No to przecież mogliśmy to ułożyć zupełnie inaczej, prawda? Przestawić to wszystko albo wymienić na coś innego. Ten twój kumpel, Majer...
– Tak. Majer.
– No właśnie, nie zwariowałby.
– Niewykluczone, że wcale nie zwariował, że robi inne rzeczy. Może jest porządnym chłopem, ma dziecko, samochód.
– A my nie. Tylko Gąsior. On zresztą też już nie. Popatrz, wygląda, jakby miał się właśnie urodzić.
Albo umrzeć, bo leżał tak nieruchomo, że zapomnieliśmy o jego istnieniu. Wyglądał jak zwinięta, ogromna gąsienica. Gruba i kolorowa. Wasyl pochylił się w moją stronę i ogień oświetlił teraz jego twarz trochę od dołu, zmieniając ją w czerwoną maskę o czarnych oczodołach. Mówił szeptem:
– Posłuchaj, posłuchaj mnie uważnie. Jeżeli to wszystko prawda... z tym czasem, że go nie ma, to możemy teraz pójść stąd. Wyjdziemy po prostu i pójdziemy przed siebie. Rozumiesz? Nic się nie stanie. Pójdziemy sobie w dół tej doliny, aż do miejsca, gdzie krzyżują się dwa potoki, a potem w lewo, wzdłuż strumienia, trzy godziny i wyjdziemy na szosę, i jak coś będzie jechało, to nas pewnie weźmie. Posłuchaj...
Jego głos stał się gorączkowy i pospieszny. Wychylał się tak daleko do przodu, że ogień sięgał jego twarzy, lecz on nic nie czuł, żadnego żaru, jakby jego własne słowa go znieczulały, zamykały w twardym pancerzu odbijającym to, co dookoła, jako nieistotne i nieprawdziwe.
– To tylko trzy, cztery godziny, i masz rację, nie ma tego wszystkiego dotąd, i odtąd też nie będzie, bo niby dlaczego miałoby się nagle odmienić? Wszystko jest przywidzeniem, tak, przywidzeniem. Musieliśmy o czymś myśleć przez wszystkie te lata, żeby nie umrzeć z nudów, nie można żyć w pustce, nie da się, tak myśleliśmy, czas wypełnia pustkę, nadaje sens zdarzeniom, bez niego jesteśmy zwierzętami, które rodzą się i zdychają takie same, skoro czasu nie ma, skoro nie ma czasu, możemy pójść i nic się nie stanie, nikt nas nie zatrzyma. Trzy, może cztery godziny, i jesteśmy na szosie. Po co tu siedzieć, trzeba się ruszać, ruszać, nic tu po nas, zziębniemy, zamarzniemy, na nic się nie doczekamy, bo nic nie nastąpi. Po co siedzieć, lepiej wstać, spierdalać, mówię ci, do rozwidlenia rzek i w lewo, łatwa droga, dnem doliny, nie trzeba się nigdzie wspinać, żadnych krzaków, gładko jak po stole. Wiesz, widziałeś, śnieg nie jest duży, tyle co do kostek, na spodzie zamarznięty. Szu szu szu i jesteśmy na miejscu. Znam tę drogę. Nawet pekaes tamtędy jeździ. Trzy, cztery godziny i wieczorem będziemy Bóg wie gdzie. Mam jeszcze kasę. To żadna różnica, tu czy tam. Miałeś rację z tym czasem. Nie mogłem tego pojąć, a od dawna mnie to prześladowało. Jak we śnie: idziesz gdzieś i się nie przybliżasz, wszystko idzie z tobą. Posłuchaj...
Jego szept zmienił się w syk. Wychodziło z niego powietrze, przy okazji unosząc ze sobą słowa, może coś jak modlitwa, szybki pacierz klepany na odczepnego albo tuż przed śmiercią, żeby zdążyć.
– Wasyl!
– Co?
– Przestań. Gąsior nie ujdzie dziesięciu kroków.
Wyprostował się. Czerwona maska zniknęła. Spoglądał na mnie z półmroku, raptem oddalony i bardziej rzeczywisty.
– Gąsior? Po co Gąsior? Bez Gąsiora. Wiem, że nie ujdzie. Bez Gąsiora. On śpi. Nie ma go. Po co ma się męczyć? – Mówił zdziwionym tonem, jakbym zaproponował mu coś niedorzecznego: – Niech śpi, niech sobie śpi. Wiem, że nie da rady. Trzy, cztery godziny ostrego marszu. Zostawiamy Gąsiora. Dorzucimy do ognia, dużo dorzucimy żeby nie zamarzł. Przecież to nie ma znaczenia, czy pójdzie, czy zostanie, sam wiesz. Tak jak to wszystko nie ma znaczenia. Możemy zrobić wszystko. Bo jeśli jest tak, jak mówisz, a na pewno jest, to jesteśmy wolni, wolni i nikomu niepotrzebni. Ani Gąsiorowi, ani tamtym, ani komukolwiek, i teraz to wiem, po to tutaj naprawdę przyjechałem, żeby się tego dowiedzieć, nie byłem pewien, słowo daję, myślałem nad tym, myślałem i nie mogłem znaleźć odpowiedzi. Ale teraz wiem, i dlatego ci mówię: chodźmy stąd, zobaczysz, że nic się nie stanie. Pies z kulawą nogą nie zapyta. Póki można, spróbujmy. Masz rację, nic nie było, nic się nie zdarzyło. Wszystko kisiło się w naszych głowach, zwidy...
– To idź – przerwałem mu. – Idź sam. Masz rację, idź sam. Masz rację, że zupełnie obojętne, co zrobimy. Dlatego idź. Mnie się zwyczajnie nie chce. Idź, Wasyl.
Strona używa plików cookies zgodnie z polityką prywatności. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.