Herta Müller, Sercątko
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Ubiegłoroczna kandydatka do Literackiej Nagrody Nobla Herta Müller (ur. 1953) to jedna z najwybitniejszych postaci współczesnej literatury niemieckiej. Urodzona w rumuńskim Banacie Niemka, spędziła dzieciństwo i młodość w kraju komunistycznej dyktatury. Tam rozpoczęła się jej kariera literacka, szybko przerwana zakazem publikacji. Prześladowana przez władzę, wyemigrowała do Niemiec, gdzie do dziś mieszka i tworzy. Zdobyła uznanie na arenie międzynarodowej, o czym świadczą liczne przekłady oraz nagrody, w tym Impac Dublin Literary Award za powieść „Sercątko”.
Opublikowana w 1994 roku powieść „Sercątko” (”Herztier”) to obraz z życia Rumunii w czasach reżimu Ceausescu. Jej główny wątek stanowią losy czwórki studentów – narratorki, Georga, Edgara i Kurta — których zbliża do siebie samobójcza śmierć Loli, koleżanki z akademika. Ich przyjaźń przyjmuje z konieczności tajny charakter – są bowiem śledzeni, ich rzeczy przeszukiwane, listy – konspiracyjnie obwiązywane włosem – kontrolowane. Wiersze, notatki pamiętniki trzymają z dala od miejsca zamieszkania, w sekretnych kryjówkach. Niebawem rozpoczynają się przesłuchania. Kapitan służby bezpieczeństwa Pjele psychicznie i fizycznie pastwi się nad rzekomymi wywrotowcami. Prześladowania jeszcze bardziej wzmacniają emocjonalną więź czwórki. Ich przyjaźń jest pancerzem ochronnym, oazą normalności w świecie, w którym dyktatura wypacza relacje międzyludzkie. Studenci wyrywający się z wsi i prowincjonalnych miasteczek w poszukiwaniu lepszego życia, robotnicy wytwarzający „drewniane melony” i „blaszane owce” – nędzne namiastki produktów, chłopi żyjący z przemytu, kradzieży i wyjazdowego handlu – wszyscy trwają w oczekiwaniu na śmierć dyktatora. Wielu podejmuje próby ucieczki za granicę, znaczna z nich część przy tym ginie.
Nędza i strach o własne życie wypacza relacje międzyludzkie, nawet najbliżsi współpracują z policją i tajnymi służbami, nikomu nie sposób zaufać.
„Sercątko” to opowieść o przyjaźni wystawionej na najcięższą próbę, o strachu, od którego nie ma uwolnienia. Narratorka, której podobnie jak Edgarowi, udaje się na koniec wyjechać do wolnych Niemiec, wciąż czuje bliskość swojego prześladowcy Pjele — nie tylko za sprawą przychodzących listów z pogróżkami. Jest ciągle obecny „pod czaszką”, złowrogo czai się w zakamarkach duszy.
Müller podejmuje pytania najważniejsze: o prawdę i kłamstwo, szczerość i zdradę, o moralność zniewolonych jednostek, o wartość życia i „powszedniość” śmierci.
„Sercątko” można odczytać jako apel o upamiętnienie zbrodni Securitate – to wymiar historyczny książki. Ale jest też inna, intymna strona powieści, którą budują reminiscencje z dzieciństwa – bolesne poznawanie świata i jego reguł.
Książka napisana jest fascynującym językiem. Bezpośredni i surowy niczym w raporcie, jest zarazem poetycki: z pełną dyscypliny metaforyką, rytmem, specyficzną symboliką. Müller nie bawi się materią słowa, nazywa [rzeczy] po imieniu, bez tkliwości, z bystrością znakomitego obserwatora, z wiarygodnością uczestnika i tragizmem ofiary.
Opracowała Verena Majchrowska
-
Müller opowiada o codzienności totalitaryzmu, stwarzając niezwykle sugestywny język zbliżony do magicznego realizmu, stanowiący jego specjalną odmianę, pozbawioną niewinności i wszelkich złudzeń łagodzących ból. Ta książka rani, pokazuje otchłanie ukryte w zwykłych słowach, gestach i otaczających nas rzeczach. I wzywa do patrzenia, myślenia, dawania świadectwa.
-
Pierwsza na polskim rynku powieść Herty Müller to prawdziwe arcydzieło.
-
„Sercątko” to podróż po komunistycznej Rumunii – duszna, opowiedziana mocnymi słowami wyprawa do piekieł.
-
Piękna w swej szorstkości i niemal bezwzględna, nieugięta i czysta w swej kompozycji – taka jest poetyka Herty Müller.
Przeczytaj fragment ZamknijHerta Müller
Sercątko
fragment
każdy miał przyjaciela w każdym skrawku chmury
tak po prostu jest z przyjaciółmi kiedy świat jest pełen lęku
także moja matka mówiła to jest zupełnie normalne
przyjaciele nie wchodzą w rachubę
myśl o poważniejszych rzeczach
Gellu Naum
— Kiedy milczymy – powiedział Edgar – stajemy się nieprzyjemni, kiedy mówimy – śmieszni.
Za długo już siedzieliśmy na podłodze nad tymi zdjęciami. Od siedzenia zdrętwiały mi nogi.
Słowami w ustach depczemy tyle co stopami w trawie. Ale także milczeniem.
Edgar milczał.
Dziś nie mogę jeszcze wyobrazić sobie grobu. Jedynie pasek, okno, orzech i stryczek. Każda śmierć jest dla mnie jak worek.
— Jeśli ktoś to usłyszy – powiedział Edgar – to uzna cię za wariatkę.
I kiedy o tym myślę, to mam wrażenie, jakby każdy zmarły pozostawiał po sobie worek słów. Przychodzą mi na myśl zawsze fryzjer i nożyczki do paznokci, bo zmarli już ich nie potrzebują. I to, że zmarli nie zgubią już nigdy żadnego guzika.
— Oni czuli może inaczej niż my, że dyktator jest błędem – powiedział Edgar.
Mieli dowód, bo również my sami byliśmy dla siebie błędem. Bo w tym kraju musieliśmy chodzić, jeść, spać i kochać w strachu, aż znowu potrzebowaliśmy fryzjera i nożyczek do paznokci.
— Jeśli ktoś tylko dlatego, że chodzi, je, śpi i kogoś kocha, tworzy cmentarze – powiedział Edgar – to jest większym błędem od nas. Jest błędem dla wszystkich, powszechnie panującym błędem.
Trawa stoi w głowie. Kiedy mówimy, kosimy ją. Ale także wtedy, kiedy milczymy. A druga, trzecia trawa odrasta, tak jak chce. Mimo to mamy szczęście.
Lola przyjechała z południa kraju i widać było po niej biedę tej okolicy. Po czym, nie wiem, może po kościach policzkowych albo po ustach, albo po samych oczach. To zawsze trudno powiedzieć, o okolicy tak samo trudno jak o twarzy. Każda okolica w kraju pozostawała biedna, także na każdej twarzy. Jednak okolica Loli, tak jak widać to było po jej kościach policzkowych, albo po ustach, albo po samych oczach, była chyba jeszcze biedniejsza. Bardziej okolica niż krajobraz.
Susza pożera wszystko, pisze Lola, z wyjątkiem owiec, melonów i morw.
Ale to nie suchość okolicy pchnęła Lolę do miasta. To, czego się uczę, jest dla suszy bez znaczenia, pisze Lola w swoim zeszycie. Susza nie dostrzega, ile wiem. Jedynie to, czym jestem, czyli kim. Stać się kimś w mieście, pisze Lola, a po czterech latach wrócić na wieś. Ale nie dołem, zakurzoną drogą, tylko górą, przez gałęzie morw.
Także w mieście stały morwy. Ale nie na zewnątrz, na ulicach. Stały na podwórkach. I to nie na wielu. Tylko na podwórkach starych ludzi stały. A pod drzewami stało meblowe krzesło. Siedzenie miało wyściełane i pokryte aksamitem. Ale aksamit był poplamiony i podarty. A dziura od dołu zatkana pękiem siana. Od siedzenia siano się zbiło. Zwisało u spodu krzesła jak warkocz.
Kiedy podeszło się bliżej do takiego wybrakowanego krzesła, można było dojrzeć w warkoczu poszczególne źdźbła. I to, że kiedyś były zielone.
Na podwórkach z morwami cień padał jak spokój na starą twarz siedzącą na krześle. Jak spokój, bo nieoczekiwanie dla samej siebie wchodziłam na te podwórka i tylko rzadko kiedy powracałam. W tych rzadkich chwilach nitka światła, padającego prosto jak strzelił z wierzchołka drzewa na starą twarz, ukazywała odległą okolicę. Wodziłam po tej nitce wzrokiem w górę i w dół. Dreszcz przechodził mi po plecach, bo ten spokój nie pochodził z morwowych gałęzi, tylko z samotności oczu w twarzy. Nie chciałam, żeby ktoś mnie zobaczył na tych podwórkach. Żeby ktoś zapytał, co tu robię. Nie robiłam nic więcej ponad to, co widziałam. Długo przyglądałam się morwom. A potem, zanim odeszłam, jeszcze raz twarzy siedzącej na krześle. Na tej twarzy była okolica. Widziałam młodego mężczyznę albo młodą kobietę, którzy ją opuszczali unosząc worek z morwą. Widziałam wiele tych przyniesionych morw na miejskich podwórkach.
W zeszycie Loli przeczytałam później: Co człowiek unosi z okolicy, to nanosi na swoją twarz.
Lola chciała przez cztery lata studiować rosyjski. Egzamin wstępny był łatwy, bo miejsc było dość, na uniwersytecie tyle, ile w szkołach w kraju. A rosyjski był pragnieniem tylko nielicznych. Pragnienia są trudne, pisze Lola, cele są łatwiejsze. Mężczyzna, który coś studiuje, pisze, ma czyste paznokcie. Za cztery lata przyjedzie ze mną, bo ktoś taki wie, że na wsi będzie panem. Że fryzjer przyjdzie do niego do domu i buty zdejmie przed drzwiami. Nigdy więcej owiec, pisze Lola, nigdy więcej melonów, tylko morwy, bo liście mamy wszyscy.
Mały czworokąt jako pokój, jedno okno, sześć dziewcząt, sześć łóżek, pod każdym walizka. Obok drzwi szafa w ścianie, pod sufitem nad drzwiami głośnik. Chóry robotnicze śpiewały z sufitu na ścianę, ze ściany na łóżka, aż nastawała noc. Wtedy cichły jak ulica za oknem i trochę dalej nastroszony park, przez który nikt już nie przechodził. Takich małych czworokątów było po czterdzieści w każdym domu.
Ktoś powiedział, że głośniki widzą i słyszą wszystko, co robimy.
Ubrania sześciu dziewcząt wisiały ciasno stłoczone w szafie. Lola miała najmniej ubrań. Wkładała ubrania wszystkich dziewcząt. Pończochy dziewcząt leżały pod łóżkami w walizkach.
Ktoś zaśpiewał:
Moja mama mówi
że mi da
kiedy kogoś poślubię
dwadzieścia dużych poduszek
wszystkie pełne komarów
dwadzieścia małych poduszek
wszystkie pełne mrówek
dwadzieścia miękkich poduszek
wszystkie pełne zgniłych liści
a Lola usiadła na podłodze przy łóżku i otworzyła swoją walizkę. Pogrzebała w pończochach i uniosła ku twarzy kłąb poplątanych nóg, palców i pięt. Upuściła pończochy na podłogę. Ręce jej drżały a oczu miała więcej niż dwoje w twarzy. Jej ręce były puste i miała ich więcej niż dwie w powietrzu. Prawie tyle samo rąk sterczało w powietrzu, ile par pończoch leżało na ziemi.
Oczy, ręce i pończochy nie znosiły się wzajemnie w piosence śpiewanej ponad dwoma łóżkami. Śpiewanej na stojąco przez małą głowę, która kołysała się ze zmarszczką zmartwienia na czole. Piosenka, z której zmarszczka zaraz znowu znikła.
Pod każdym łóżkiem stała walizka z pozwijanymi w kłębek bawełnianymi pończochami. W całym kraju nazywano je pończochami patentowanymi. Patentowane pończochy dla dziewcząt, które pragnęły rajstop, gładkich i cienkich jak mgiełka. I lakieru do włosów chciały dziewczęta i tuszu do rzęs, i lakieru do paznokci.
W łóżkach pod poduszkami leżało sześć pudełek z tuszem do rzęs. Sześć dziewcząt pluło do pudełek i mieszało sadzę wykałaczką, póki nie oblepiło jej czarne ciasto. Potem otwierały szeroko oczy. Wykałaczka skrobała po powiece, rzęsy robiły się czarne i gęste. Jednak po godzinie pojawiały się na nich szare luki. Ślina wysychała i sadza opadała na policzki.
Dziewczęta pragnęły sadzy na policzkach, sadzy do rzęs na twarzy, ale nigdy więcej sadzy z fabryk. Jedynie dużo cienkich jak mgiełka rajstop, bo przecież tak łatwo leciały w nich oczka i trzeba je było łapać na kostkach i udach. Łapać i kleić lakierem do paznokci.
Trudno będzie utrzymać biel koszul tego pana. Będzie moją miłością, jeśli po czterech latach przyjedzie ze mną do tej suszy. Jeśli uda mu się swoimi białymi koszulami olśnić we wsi przechodniów, wtedy będzie moją miłością. I jeśli będzie to pan, do którego fryzjer przychodzi do domu i pod drzwiami zdejmuje buty. Trudno będzie utrzymać biel koszul w tym całym brudzie, po którym skaczą pchły, pisze Lola.
Lola powiedziała, że pchły skaczą nawet po korze drzew. Ktoś odrzekł, że to nie żadne pchły, tylko mszyce. Lola pisze w swoim zeszycie: Mszyce są jeszcze gorsze. Ktoś powiedział, że nie przechodzą na ludzi, bo ludzie nie mają liści. Lola pisze, że kiedy pali słońce, przechodzą na wszystko, nawet na wiatr. A liście mamy wszyscy. Liście opadają, kiedy przestajemy rosnąć, bo dzieciństwo przeminęło. I liście pojawiają się znowu, kiedy się kurczymy, bo przeminęła miłość. Liście rosną, jak chcą, pisze Lola, tak jak wysoka trawa. Dwoje, troje dzieci we wsi nie ma liści, i te mają wspaniałe dzieciństwo. Są jedynakami, bo mają rodziców, którzy są ludźmi wykształconymi. Mszyce robią ze starszych dzieci młodsze, z czteroletnich trzyletnie, z trzyletnich jednoroczne. I jeszcze półroczne, pisze Lola, i jeszcze nowonarodzone. A im więcej rodzeństwa robią mszyce, tym mniejsze dzieciństwo.
Dziadek mówi: — Gdzie mój sekator. Robię się coraz starszy i codziennie krótszy i chudszy. Ale paznokcie rosną mi szybciej i coraz grubsze.
Obcinał sobie paznokcie sekatorem.
Dziecko nie pozwala obcinać sobie paznokci. – To boli – mówi dziecko. Matka przywiązuje dziecko do krzesła paskami od sukni. Dziecko ma smutne oczy i krzyczy. Nożyczki do paznokci często wypadają matce z rąk. Raz na każdy palec nożyczki upadają na podłogę, myśli sobie dziecko.
Na jeden z pasków, koloru trawy, kapie krew. Dziecko wie: kiedy ktoś krwawi, to umiera. Oczy dziecka są mokre i widzą, jak matka się rozpływa. Matka kocha dziecko. Kocha je jak nałóg i nie może się powstrzymać, ponieważ jej rozum jest tak samo przywiązany do miłości jak dziecko do krzesła. Dziecko wie: w tej swojej przywiązanej miłości matka musi pociąć ręce. Musi odcięte palce schować do kieszeni domowej sukienki i pójść na podwórze, jakby te palce były do wyrzucenia. Musi na podwórzu, gdzie nikt jej nie widzi, zjeść palce dziecka.
Dziecko przeczuwa, że matka będzie wieczorem kłamać i przytakiwać, kiedy dziadek ją zapyta: — Wyrzuciłaś palce.
I co ono samo zrobi wieczorem, to dziecko także przeczuwa. Że powie, „ona ma palce”, i wszystko opisze:
Wyszła z palcami na bruk. Była na trawie. Była także w ogrodzie, na drodze i na grządce. Przeszła wzdłuż ściany i za ścianą. Była przy szafie narzędziowej ze śrubami. Także przy szafie z ubraniami. Płakała do szafy. Wycierała sobie policzki jedną ręką. Drugą z kieszeni sukienki wkładała sobie do ust. Raz po raz.
Dziadek kładzie dłoń na ustach. Może chce tutaj w pokoju pokazać, jak zjada się palce na podwórku, myśli dziecko. Ale dłoń dziadka nie porusza się.
Dziecko mówi dalej. Podczas mówienia coś pozostaje na języku. Dziecko myśli sobie, że to może być tylko prawda, która kładzie się na języku jak pestka wiśni, która nie chce wpaść do gardła. Jak długo głos podczas mówienia wznosi się ku uchu, tak długo czeka na prawdę. Ale zaraz po zapadnięciu milczenia, myśli dziecko, wszystko staje się kłamstwem, bo prawda wpadła do gardła. Bo usta nie powiedziały słowa „zjadła”.
To słowo nie przechodzi dziecku przez usta. Jedynie:
Była przy śliwce. To nie ona rozdeptała gąsienicę na ścieżce, jej but ją ominął.
Dziadek spuszcza oczy.
Matka zmienia temat i wyjmuje igłę i nici z szafy. Siada na krześle i rozprostowuje domową sukienkę, aż widać kieszeń. Robi supeł na nitce. Matka oszukuje, myśli dziecko.
Matka przyszywa guzik. Świeżo wszyta nitka przykrywa starą nitkę. Jest trochę prawdy z tym oszustwem matki, ponieważ jeden guzik przy jej sukience jest naderwany. Guzik otrzymuje najgrubszą nić. Także światło żarówki ma włókna jak nici.
Potem dziecko zamyka oczy. Pod jego zamkniętymi powiekami matka i dziadek wiszą nad stołem na stryczku z nici i światła.
Guzik z najgrubszą nicią będzie się trzymał najdłużej. Matka nigdy go nie zgubi, myśli dziecko, raczej guzik się połamie.
Matka wrzuca nożyczki do bieliźniarki. Następnego dnia a potem już w każdą środę do pokoju wchodzi fryzjer dziadka.
Dziadek mówi: — Mój fryzjer.
Fryzjer mówi: — Moje nożyczki.
— W czasie pierwszej wojny światowej wypadły mi włosy – powiada dziadek. – Kiedy miałem już zupełnie łysą głowę, wojskowy fryzjer natarł mi ją sokiem z liści. Włosy znowu mi odrosły. Ładniejsze niż przedtem, powiedział fryzjer. Lubił grać w szachy. Wpadł na ten sok z liści, bo przynosiłem gęsto porośnięte liśćmi gałęzie, z których strugałem szachy. To były popielate i czerwone liście na gałęziach tego samego drzewa. I tak różne jak liście było także drewno. Wystrugałem jasną i ciemną połowę figur. Jasne liście ciemniały dopiero późną jesienią. Drzewa były dwukolorowe, bo popielate gałęzie miały co roku w okresie wzrostu wielkie opóźnienie. Oba kolory pasowały do moich szachów – powiedział dziadek.
Najpierw fryzjer obcina włosy dziadkowi. Dziadek siedzi na krześle z nieruchomą głową. Fryzjer mówi: — Kiedy nie obcina się włosów, to na głowie robi się kołtun.
Matka tymczasem przywiązuje dziecko do krzesła paskami od sukni. Fryzjer mówi: — Jeśli nie obcina się paznokci, to palce robią się jak łopaty. Tylko umarli mogą mieć takie.
Rozwiązać, rozwiązać.
Z sześciu dziewcząt w czworokącie Lola miała najmniej cienkich jak mgiełka rajstop. A te nieliczne były poklejone na kostkach i udach lakierem do paznokci. Także na łydkach. Oczka leciały również wtedy, kiedy Lola nie mogła ich łapać, bo sama musiała lecieć ulicą, chodnikiem albo przez nastroszony park.
Gonić i uciekać musiała Lola za i przed swoim marzeniem o białych koszulach. Nawet w chwili skrajnego szczęścia było ono tak biedne jak okolica na jej twarzy.
Czasem Lola nie mogła łapać lecących oczek, bo była na zebraniu. – W katedrze – mówiła Lola, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo podobało się jej to słowo.
Wieczorem wywieszała w oknie rajstopy stopami na zewnątrz. Nie mogły ociekać wodą, bo nigdy nie były prane. Rajstopy zwieszały się z okna, jakby miały wewnątrz stopy i nogi Loli, jej palce i twarde pięty, pękate łydki i kolana. Mogłyby pójść same, bez Loli, przez nastroszony park do ciemnego miasta.
Ktoś w czworokącie pytał: — Gdzie są moje nożyczki do paznokci.
Lola mówiła: — W kieszeni płaszcza.
Ktoś pytał: — Czyjego, twojego, dlaczego wczoraj znowu zabrałaś je ze sobą.
— Do tramwaju — odpowiadała Lola i kładła nożyczki na łóżku.
Lola zawsze obcinała sobie paznokcie w tramwaju. Często jeździła bez celu. Obcinała je i piłowała w jadącym wagonie, zębami odsuwając skórki, aż biały krąg na każdym paznokciu był wielkości białego ziarnka fasoli.
Na przystankach chowała nożyczki do kieszeni i, jeśli ktoś wsiadał, patrzyła w stronę drzwi. Bo w dzień ludzie zazwyczaj wsiadają tak, jakby się znali, pisze Lola w swoim zeszycie. Ale kiedy jest noc, wtedy ten sam człowiek wsiada tak, jakby mnie szukał.
W nocy, kiedy już nikt nie szedł ulicą i przez nastroszony park, kiedy słychać było wiatr a niebo było już tylko jego szumem, Lola wkładała swoje rajstopy, cienkie jak mgiełka. I zanim zamknęła drzwi od zewnątrz, widać było w świetle czworokąta, że ma podwójne stopy. Ktoś pytał: — Dokąd się wybierasz.
Ale kroki Loli klekotały już długim, pustym korytarzem.
Może przez pierwsze trzy lata w tym czworokącie to ja nazywałam się ktoś. Bo wszyscy mogli się wtedy nazywać ktoś, poza Lolą. Ponieważ ktoś w tym jasnym czworokącie nie lubił Loli. To byli wszyscy.
Ktoś podchodził do okna i nie widział ulicy w dole ani przechodzącej Loli. Tylko małą podskakującą plamkę.
Lola szła do tramwaju. Jeśli na następnym przystanku ktoś wsiadał, otwierała szeroko oczy.
O północy wsiadali tylko mężczyźni, wracający do domu z późnej zmiany w fabryce proszku do prania albo z rzeźni. Wchodzą z nocy w światło wagonu, pisze Lola, i widzę mężczyznę tak zmęczonego dniem, że w jego ubraniu stoi tylko cień. W jego głowie od dawna nie ma miłości a w kieszeni pieniędzy. Tylko ukradziony proszek do prania albo podroby ubitych zwierząt: ozory wołowe, nerki wieprzowe albo wątroba cielęcia.
Mężczyźni Loli siadali na pierwszym siedzeniu. Zasypiali w świetle, zwieszali głowy i wzdrygali się pośród pisku szyn. Prędzej czy później przyciskają torby mocno do siebie, pisze Lola, widzę ich brudne ręce. Z powodu tych toreb rzucają krótkie spojrzenie na moją twarz.
W tej krótkiej chwili Lola rozpalała ogień w zmęczonej głowie. Nie zamykają już oczu, pisze.
Przystanek później mężczyzna wysiadał za Lolą. Niósł w oczach ciemność miasta. I żądzę wynędzniałego psa, pisze Lola. Nie oglądała się za siebie, szła szybko. Porzucając ulicę zwabiała mężczyzn najkrótszą drogą do nastroszonego parku. Bez jednego słowa, pisze Lola, kładę się na trawie, a on stawia torbę pod najdłuższą i zarazem najniższą gałęzią. Nie ma o czym mówić.
Noc goniła wiatr, a Lola w milczeniu rzucała w tę i we w tę głową i brzuchem. Nad jej twarzą szeleściły liście, takie same jak wtedy przed laty półrocznemu, szóstemu z kolei dziecku, którego prócz biedy nikt nie oczekiwał. I tak jak wtedy nogi Loli były podrapane przez gałęzie. Ale nigdy jej twarz.
Od miesięcy Lola raz w tygodniu zmieniała gazetkę ścienną w oszklonej gablocie akademika. Stała obok drzwi wejściowych i poruszała w gablocie biodrami. Wydmuchiwała zdechłe muchy i myła szybę dwiema patentowanymi ze swojej walizki. Jedną pończochą nawilżała szybę, drugą wycierała ją do sucha. Potem wymieniała wycinki z gazet, mięła przedostatnie przemówienie dyktatora i przyklejała ostatnie. Kiedy była gotowa, wyrzucała pończochy.
Po zużyciu do gabloty prawie wszystkich patentowanych ze swojej walizki Lola zaczęła brać pończochy z innych walizek. Ktoś powiedział: — To nie są twoje pończochy.
Lola odparła: — Przecież i tak już ich nie włożycie.
Ojciec przekopuje lato w ogrodzie. Dziecko stoi obok grządki i myśli: ojciec wie coś o życiu. Bo wkłada swoje wyrzuty sumienia w najgłupsze rośliny i ścina je. Jeszcze przed chwilą dziecko chciało, żeby te najgłupsze rośliny uciekły przed motyką i przeżyły lato. Nie mogą jednak uciec, bo dopiero jesienią będą miały białe pióra. Dopiero wtedy nauczą się latać.
Ojciec nigdy nie musiał uciekać. Śpiewając pomaszerował w świat. Robił w świecie cmentarze i szybko się przemieszczał. Przegrana wojna, esesman, który powrócił do domu, świeżo wyprasowana letnia koszula leżała w szafie, a na głowie ojca nie było jeszcze ani jednego siwego włosa.
Ojciec wstawał wcześnie rano, lubił kłaść się w trawie. Leżąc przyglądał się czerwonawym chmurom, przynoszącym dzień. A ponieważ ranek był jeszcze równie zimny jak noc, to czerwonawe chmury musiały rozerwać niebo. W górze na niebie nastawał dzień, a na dole w trawie głowę ojca wypełniała samotność. Szybko pchnęła go w stronę ciepłej, kobiecej skóry. Ogrzewał się. Robił cmentarze i szybko zrobił kobiecie dziecko.
Ojciec trzyma cmentarze w dole szyi, tam gdzie między kołnierzykiem koszuli a brodą znajduje się grdyka. Grdyka jest szpiczasta i zaryglowana. Dlatego cmentarze nie przejdą mu nigdy przez usta. Jego usta piją wódkę z najciemniejszych śliwek, a jego piosenki są ciężkie i pijane dla fuehrera.
Motyka ma na grządce swój cień, który nie kopie razem z nią, cień stoi cicho i patrzy na ścieżkę w ogrodzie. Tam dziecko zrywa pełne kieszenie zielonych śliwek.
Pomiędzy ściętymi najgłupszymi roślinami ojciec mówi: – Nie wolno jeść zielonych śliwek, pestka jest jeszcze miękka i można ugryźć śmierć. Nikt wtedy nie może pomóc, wtedy się umiera. Straszna gorączka wypala ci serce od wewnątrz.
Oczy ojca są zamglone, i dziecko widzi, że ojciec kocha je jak jakiś nałóg. Że nie może się powstrzymać w swojej miłości. Że on, ten, który robił cmentarze, życzy dziecku śmierci.
Dlatego dziecko zjada później wszystkie śliwki z kieszeni. Każdego dnia, kiedy ojciec nie patrzy na dziecko, skrywa ono w brzuchu prawie już drzewa. Dziecko je i myśli, że to po to, żeby umrzeć.
Ale ojciec tego nie widzi i dziecko nie musi umierać.
Najgłupszymi roślinami były mlecze. Ojciec znał życie. Tak jak każdy, kto mówi o śmierci, wie, jak będzie wyglądać dalej w życiu.
Po południu, kiedy na poranne mycie było za późno a na wieczorne za wcześnie, widywałam niekiedy Lolę stojącą pod prysznicem. Widziałam na jej plecach strupiasty sznurek a nad przedziałkiem na pupie strupiasty krążek. Sznurek i krążek wyglądały razem jak wahadło.
Lola odwracała szybko plecy i wtedy widziałam wahadło w lustrze. Powinno się było kołysać, bo była przestraszona, kiedy wchodziłam pod prysznic.
Lola ma zdartą skórę, myślałam, ale żadnej miłości. Tylko pchnięcia w brzuch na ziemi w parku. A nad sobą psie oczy mężczyzn, którzy przez cały dzień słyszeli tylko przesypujący się w grubej rurze proszek do prania i rzężenie zwierząt. Te oczy paliły się nad Lolą, bo przez cały dzień były zgaszone.
Wszystkie dziewczęta, mieszkające drzwi w drzwi w małych czworokątach na jednym piętrze pensjonatu, przechowywały swoje jedzenie w jednej lodówce w jadalni. Owczy ser i wędlinę z domu, jajka i musztardę.
Kiedy otwierałam lodówkę, w głębi półki leżały język albo nerka. Język był wyschnięty z zimna a zbrązowiała nerka popękana. Po trzech dniach miejsce w głębi półki było znowu puste.
Widziałam na twarzy Loli pozostawioną w biedzie okolicę. Czy zjadała języki i nerki, czy je wyrzucała, tego nie widziałam, ani po jej kościach policzkowych, ani po obrzeżu ust, ani po jej oczach.
Ani w kantynie, ani w sali gimnastycznej nie mogłam po niej poznać, czy zjadała podroby ubitych zwierząt, czy je wyrzucała. Chciałam to wiedzieć. Moja ciekawość paliła się, żeby sprawić Loli przykrość. Uważałam się za ślepą. Ale bez względu na to, czy przyglądałam się jej długo, czy pobieżnie, zawsze widziałam jedynie okolicę na jej twarzy. Przyłapałam ją tylko raz, kiedy smażyła na gorącym żelazku sadzone jajka, zdrapywała je nożem i jadła. Ale podała mi odrobinę na końcu noża do spróbowania. – Smaczne – powiedziała – nie takie tłuste jak z patelni.
Kiedy zjadła, odstawiła żelazko na bok.
Ktoś powiedział: — Jak już zjadłaś, to oczyść żelazko.
Lola odparła: — I tak już nie można nim prasować.
a ślepota męczyła mnie. Kiedy w południe stałyśmy z Lolą w stołówce w kolejce po jedzenie a potem siedziałyśmy razem przy stole, myślałam, że ta ślepota bierze się stąd, że do jedzenia dostajemy tylko łyżki. Nigdy widelca ani noża. Że możemy tylko ugniatać mięso łyżką na talerzu a potem musimy szarpać je zębami i odgryzać kawałki. Ta ślepota pochodzi stąd, myślałam, że nie możemy nigdy kroić nożem i nabijać na widelec. Że jemy jak zwierzęta.
Wszystkie są głodne w stołówce, pisze Lola w zeszycie, nieznośna, mlaskająca horda. A każda z osobna to uparta owca. Wszystkie razem to sfora żarłocznych suk.
W sali gimnastycznej myślałam, że mam tę ślepotę, bo Lola nie umie skakać przez kozioł, bo zgina łokcie pod brzuchem, zamiast je prostować i usztywniać, bo miękko podciąga kolana, zamiast rozstawić nogi jak nożyce. Lola zawieszała się na koźle i ślizgała po nim na pupie. Nigdy nie przelatywała nad nim. Spadała na matę na twarz, nigdy na nogi. Leżała na macie dopóty, dopóki nauczyciel nie krzyknął.
Lola wiedziała, że podniesie ją za ramiona, pupę i biodra. że chwyci ją, kiedy złość mu minie, jak popadnie. I robiła się ciężka, żeby musiał ją mocniej chwycić.
Wszystkie dziewczęta stały za kozłem, nikt nie skakał i nikt nie mógł lecieć, bo Lola dostawała od nauczyciela szklankę zimnej wody. Przynosił ją z szatni i trzymał przy jej ustach. Lola wiedziała, że im wolniej będzie piła, tym dłużej potrzyma jej głowę.
Po lekcji gimnastyki dziewczęta stały w szatni przed swoimi wąskimi szafkami i ubierały się. Ktoś powiedział: — Ubrałaś się w moją bluzkę.
Lola odpowiedziała: — Nie zjem ci jej, potrzebuję ją tylko na dzisiaj, mam coś na oku.
Codziennie ktoś mówił w tym małym czworokącie: — Te ubrania, rozumiesz, one nie są twoje.
Mimo to Lola wkładała je i szła do miasta. Tak jak następowały wtedy dni, tak Lola wkładała te ubrania. Były pogniecione i mokre od potu albo od deszczu i śniegu. Wieszała je ciasno ściśnięte z powrotem do szafy.
W szafie były pchły, ponieważ pchły były w łóżkach. W walizkach z pończochami patentowanymi i na długim korytarzu. Także w stołówce i pod prysznicem, i w kantynie były pchły. W tramwaju, w sklepach i w kinie.
Podczas modlitwy wszyscy się drapią, pisze Lola w swoim zeszycie. Zawsze w niedzielę szła rano do kościoła. Także ksiądz się drapie. Ojcze nasz, który jesteś w niebie, pisze Lola, a pchły są w całym mieście.
Nastał wieczór w małym czworokącie, ale nie było późno. Głośnik wyśpiewywał robotnicze pieśni, na dworze chodziły jeszcze buty po ulicy, w nastroszonym parku słychać było głosy, liście były jeszcze szare, nie czarne.
Lola leżała na łóżku, prócz grubych pończoch nie miała na sobie nic. Brat pędzi wieczorem owce do domu, pisze Lola, musi przejść na przełaj przez pole melonów. Za późno zszedł z pastwiska, robi się ciemno i owce przechodzą chudymi nogami po melonach i zapadają się w nie. Brat śpi w oborze a owce mają przez całą noc czerwone nogi.
Lola włożyła sobie pustą butelkę między nogi, rzucała głową i brzuchem w tę i we w tę. Wszystkie dziewczęta stały wokół jej łóżka. Ktoś ciągnął ją za włosy. Ktoś śmiał się głośno. Ktoś zatkał sobie ręką usta i patrzył. Ktoś zaczął płakać. Nie pamiętam już, którą z nich byłam ja.
Ale pamiętam, że w ten wczesny wieczór zakręciło mi się w głowie, kiedy zapatrzyłam się w okno. W szybie chwiał się pokój. Ujrzałam nas wszystkie bardzo małe, jak stałyśmy wokół łóżka Loli. A ponad naszymi głowami ujrzałam bardzo dużą Lolę, która przez powietrze i zamknięte okno szła do nastroszonego parku. Ujrzałam mężczyzn Loli, którzy stali na przystanku i czekali. W skroniach huczał mi tramwaj. Jechał jak pudełko zapałek. Także światło w wagonie chwiało się jak płomyk, który osłania się dłonią przed wiatrem. Mężczyźni Loli tłoczyli się i popychali. Ich torby rozsypywały wzdłuż szyn proszek do prania i podroby ubitych zwierząt. Potem ktoś zgasił światło i obraz na szybie zniknął, tylko po drugiej stronie ulicy wisiały jedna za drugą żółte uliczne latarnie. Stałam ponownie wśród dziewcząt wokół łóżka Loli. Usłyszałam pod plecami Loli na łóżku odgłos, którego odtąd nigdy nie mogłam zapomnieć, ani pomylić z innymi odgłosami świata. Usłyszałam, jak Lola kosi miłość, która nigdy nie urosła, jej każde długie źdźbło na brudnobiałym prześcieradle.
Parszywe wahadło kołysało mi się w głowie, kiedy Lola dyszała i nie była sobą.
Tylko jednego z mężczyzn Loli nie dostrzegłam w lustrze szyby okiennej.
Lola coraz częściej chodziła do katedry i to słowo wciąż bardzo się jej podobało. Coraz częściej wypowiadała je, nadal nie wiedząc, jak bardzo się jej ono podoba. Mówiła coraz częściej o świadomości i o zrównaniu miasta i wsi. Od tygodnia była członkiem partii i pokazywała czerwoną książeczkę. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie Loli. Legitymacja przechodziła z rąk do rąk. Na zdjęciu dostrzegłam na twarzy Loli jeszcze wyraźniej zastygłą w biedzie okolicę, bo papier był wyjątkowo błyszczący. Ktoś powiedział: — Przecież ty chodzisz do kościoła.
Na co Lola odpowiedziała: — Inni też to robią. Nie trzeba tylko okazywać, że się tego kogoś innego zna.
Ktoś powiedział: — Bóg troszczy się o ciebie na górze a partia na dole.
Przy łóżku Loli piętrzyły się partyjne broszury. Ktoś szeptał w małym czworokącie a ktoś milczał. Dziewczęta szeptały i milczały na długo przedtem, zanim Lola pojawiła się w czworokącie.
Lola pisze w swoim zeszycie: Matka idzie ze mną do kościoła. Jest zimno, ale kadzidło proboszcza wydaje się ogrzewać. Wszyscy zdejmują rękawiczki i trzymają je w złożonych dłoniach. Siedzę w ławce dla dzieci. Usiadłam na samym brzegu, żeby widzieć matkę.
Odkąd Lola myła gablotkę, dziewczęta dawały sobie znaki wzrokiem i rękami, kiedy nie chciały czegoś przy niej powiedzieć.
Matka mówi, że modli się także za mnie, pisze Lola. Moja rękawiczka ma dziurę na końcu kciuka, dziura ma wieniec ze spiczastych oczek. Dla mnie jest to wieniec cierniowy.
Lola siedziała na łóżku i czytała broszurę o poprawie pracy ideologicznej w partii.
Pociągam za nitkę, pisze Lola, wieniec cierniowy obraca się w dół. Matka śpiewa, Boże zmiłuj się nad nami, a ja podciągam kciuk rękawiczki.
W cienkiej broszurze Lola podkreślała tak wiele zdań, jakby to ręka dokonywała za nią przeglądu. Stos broszur rósł obok jej łóżka jak krzywy nocny stolik. Podkreślając Lola zastanawiała się długo między jednym a drugim zdaniem.
Nie wyrzucam wełny, pisze Lola, nawet jeśli jest bardzo splątana.
Lola brała zdania w broszurach w nawiasy. Obok każdego nawiasu rysowała na marginesie gruby krzyżyk.
Matka zrobi mi na drutach nowy kciuk, pisze Lola, na czubek weźmie nową wełnę.
Lola była na czwartym roku, kiedy któregoś popołudnia wszystkie ubrania dziewcząt leżały na łóżkach. Walizka Loli leżała otwarta pod uchylonym oknem, a jej kilka ubrań i broszury leżały w walizce.
Tego popołudnia dowiedziałam się, dlaczego jednego z mężczyzn Loli nie mogłam zobaczyć wtedy w okiennym lustrze. Był inny niż mężczyźni codziennej północy i codziennej wieczornej zmiany. Jadał w wyższej szkole partyjnej, nie wsiadał do tramwaju, nie szedł nigdy za Lolą do nastroszonego parku, miał auto i szofera.
Lola pisze w zeszycie: Więc jest tym pierwszym w białej koszuli.
Tak było tego popołudnia na krótko przed trzecią, kiedy Lola studiowała na czwartym roku i była już prawie kimś. Ubrania dziewcząt leżały na łóżkach oddzielone od ubrań Loli. Upalne słońce wpadało do czworokąta a kurz jak szare futro pokrywał linoleum. Przy łóżku Loli, tam, gdzie brakowało broszur, widniała łysa, ciemna plama. A Lola wisiała w szafie na moim pasku.
Przyszło trzech mężczyzn. Sfotografowali Lolę w szafie. Potem odwiązali pasek i włożyli go do przeźroczystej plastykowej torebki. Była cienka jak mgiełka, jak rajstopy dziewcząt. Mężczyźni wyjęli trzy małe pudełka z kieszeni marynarek. Zatrzasnęli wieko walizki Loli i otworzyli pudełka. W każdym pudełku był jadowicie zielony proszek. Posypali nim walizkę a potem drzwi szafy. Był tak suchy jak tusz do rzęs bez śliny. Przyglądałam się im, podobnie jak inne dziewczęta. Dziwiłam się, że istnieje także jadowicie zielona sadza.
Mężczyźni o nic nas nie pytali. Znali powód.
Pięć dziewcząt stało przy wejściu do akademika. W gablotce wisiało zdjęcie Loli, to samo co w legitymacji partyjnej. Pod zdjęciem była przyklejona kartka. Ktoś przeczytał głośno:
Ta studentka popełniła samobójstwo. Potępiamy jej czyn i gardzimy nią. To hańba dla całego kraju.
Późnym popołudniem znalazłam w mojej walizce zeszyt Loli. Włożyła mi go pod pończochy, zanim zabrała pasek.
Włożyłam zeszyt do torebki i poszłam na przystanek. Wsiadłam do tramwaju i zabrałam się do czytania. Zaczęłam od ostatniej strony. Lola pisze: Nauczyciel gimnastyki wezwał mnie wieczorem do sali gimnastycznej i zamknął ją od wewnątrz. Tylko grube skórzane piłki patrzyły na nas. Jeden raz by mu wystarczył. Ale ja po kryjomu poszłam za nim i znalazłam jego dom. Bieli jego koszul nie da się zachować. Zadenuncjował mnie w katedrze. Nigdy nie uwolnię się od suszy. Bóg nie wybaczy mi tego, co muszę zrobić. Ale moje dziecko nigdy nie będzie poganiać owiec z czerwonymi nogami.
Wieczorem włożyłam zeszyt Loli ukradkiem z powrotem do walizki pod pończochy. Zamknęłam walizkę i włożyłam kluczyk pod poduszkę. Rano zabrałam kluczyk ze sobą. Przywiązałam go do gumy w spodenkach, bo o ósmej rano była lekcja wychowania fizycznego. Z powodu kluczyka trochę się spóźniłam.
Dziewczęta w krótkich czarnych spodenkach i białych koszulkach gimnastycznych stały już w szeregu u wezgłowia piaskownicy. Dwie stały w nogach trzymając taśmę do mierzenia. Wiatr wpadał pomiędzy gęste listowie drzew. Nauczyciel podniósł rękę, prztyknął palcami i wszystkie dziewczęta frunęły w powietrzu śladem swoich nóg.
Piasek w piaskownicy był suchy. Mokry był tylko tam, gdzie wbijały się palce stóp. Na moich palcach był tak samo chłodny jak kluczyk na moim brzuchu. Zanim wzięłam rozbieg, spojrzałam w górę na drzewa. Frunęłam śladem moich nóg, które nie pofrunęły daleko. Frunąc myślałam o kluczyku do walizki. Dziewczyny przyłożyły taśmę i podały odległość. Nauczyciel gimnastyki wpisał skok jak godzinę do swojego zeszytu. Widziałam świeżo zatemperowany ołówek w jego ręce i pomyślałam sobie, że to pasuje do niego: w nogach można mierzyć tylko śmierć.
A kiedy frunęłam po raz drugi, kluczyk stał się tak ciepły jak moja skóra. Nie uwierał mnie już. Kiedy palce stóp wbiły się w wilgotny piasek, wstałam szybko, żeby nauczyciel mnie nie dotknął.
Dwa dni później w dużej auli o godzinie czwartej po południu powieszona Lola została wykluczona z partii i wydalona z uczelni. Setki były przy tym.
Ktoś stał na mównicy i mówił: — Zawiodła nas wszystkich, nie zasługuje, żeby być studentką w naszym kraju i członkinią naszej partii.
Wszyscy klaskali.
Wieczorem ktoś powiedział w czworokącie: — Klaskali za długo, bo wszystkim chciało się płakać. Nikt nie miał odwagi przerwać jako pierwszy. Bijąc brawo każdy patrzył na ręce innych. Niektórzy na chwilę przestali, ale przerazili się i zaczęli klaskać od nowa. Potem większość chętnie by już skończyła, słychać było, jak brawa wypadły z taktu, ale ponieważ ci nieliczni zaczęli klaskać po raz drugi mocno wybijając takt, to i większość klaskała dalej. Dopiero kiedy w całej auli jeden takt jak wielki but zaczął walić po ścianach w sufit, ręka mówcy dała znak, żeby skończyć.
Zdjęcie Loli wisiało w gablotce przez dwa tygodnie. Ale zeszyt Loli zniknął z mojej zamkniętej na kluczyk walizki po dwóch dniach.
Mężczyźni z jadowicie zieloną sadzą położyli Lolę na łóżku i wynieśli je z czworokąta. Dlaczego wynosili łóżko przez drzwi nogami do przodu. Walizkę z ubraniem i plastykową torebkę z moim paskiem niósł jeden z nich za wezgłowiem. Niósł walizkę i pasek w prawej ręce. Dlaczego nie zamknął drzwi za sobą, lewą rękę miał wolną.
W czworokącie pozostało pięć dziewcząt, pięć łóżek, pięć walizek. Kiedy łóżko Loli znalazło się na zewnątrz, ktoś zamknął drzwi. Przy każdym ruchu w pokoju nitki kurzu wplątywały się w gorące, jasne powietrze. Ktoś stał pod ścianą i czesał się. Ktoś zamknął okno. Ktoś nawlekał sznurowadła do butów inaczej.
Nie było w tym pokoju ruchu, który miałby jakiś powód. Wszyscy milczeli i robili coś z rękami, bo nikt nie miał odwagi powiesić ubrania ze swojego łóżka z powrotem do szafy.
Matka mówi: — Kiedy masz dosyć życia, uporządkuj szafę. Kłopoty przechodzą wtedy przez twoje ręce a głowa staje się wolna.
Ale matce dobrze mówić. Ma pięć szaf i pięć skrzyń w domu. I kiedy przez trzy dni z rzędu porządkuje szafy i skrzynie, wygląda to ciągle jeszcze na pracę.
Poszłam do nastroszonego parku i upuściłam w krzakach kluczyk do walizki. Nie było żadnego klucza, który pod nieobecność dziewcząt w pokoju chroniłby walizkę przed obcymi rękami. Może nie było też żadnego klucza chroniącego ją przed znanymi rękami, które w czworokącie rozrabiały wykałaczką tusz do rzęs, włączały i wyłączały światło, czy po śmierci Loli czyściły żelazko.
Może nikt nie musiał szeptać i milczeć, kiedy Lola była w pokoju. Może ktoś mógł jej powiedzieć wszystko. Może to właśnie ja mogłam jej wszystko powiedzieć. Zamek walizki sam uczynił się kłamstwem. W kraju było równie dużo takich samych kluczyków do walizek co robotniczych chórów. Każdy kluczyk był kłamstwem.
Kiedy wróciłam z parku, ktoś śpiewał w czworokącie pierwszy raz od śmierci Loli:
Wczoraj wieczorem rzucił mnie wiatr
ukochanemu w ramiona
gdyby rzucił mocniej
złamałabym się w nich
co za szczęście że wiatr ustał.
Ktoś śpiewał rumuńską piosenkę. Ujrzałam ciągnące przez wieczór w piosence owce o czerwonych nogach. Usłyszałam, jak wiatr w piosence ustał.
Dziecko leży w łóżku i mówi: — Nie wyłączaj światła, bo wejdą czarne drzewa.
Babcia przykrywa dziecko. – Zaśnij szybko – mówi – kiedy wszyscy śpią, wiatr w drzewach kładzie się.
Wiatr nie mógł stać. W tym języku dziecięcego łóżka zawsze się kładł.
Kiedy w dużej auli rektor ruchem ręki przerwał oklaski, na mównicę wszedł nauczyciel gimnastyki. Miał na sobie białą koszulę. Zaczęło się głosowanie nad wykluczeniem Loli z partii i wydaleniem jej z uczelni.
Pierwszy podniósł rękę nauczyciel gimnastyki. I wszystkie ręce pofrunęły w górę w ślad za nią. Podnosząc rękę patrzono na uniesione ręce innych. Jeśli własna ręka nie była w powietrzu jeszcze tak wysoko jak inne, to ten i ów prostował jeszcze trochę łokieć. Wyciągano ręce w górę, aż zmęczone palce pochylały się ciężko do przodu i ciągnęły za sobą łokcie w dół. Rozglądano się wokół siebie, ale ponieważ nikt nie opuszczał ręki, prostowano palce i podciągano łokcie. Widać było plamy potu pod pachami, wysuwały się brzegi koszul i bluzek. Szyje były wyciągnięte, uszy czerwone, usta półotwarte. Głowy nie poruszały się, ale oczy biegały tam i z powrotem.
— Taka cisza panowała między rękami — powiedział ktoś w czworokącie — że słychać było oddechy odbijające się od drewna ławek.
I pozostało tak cicho do chwili, kiedy nauczyciel gimnastyki położył rękę na pulpicie i powiedział: — Nie musimy liczyć, oczywiście wszyscy są za.
Pomyślałam sobie następnego dnia będąc w mieście, że ci wszyscy przechodnie przefrunęliby w wielkiej auli na znak dany ręką nauczyciela gimnastyki przez kozioł. Wszyscy prostowaliby palce, wyciągali łokcie i w ciszy wodzili oczami tam i z powrotem. Liczyłam wszystkie twarze, które mijały mnie w palącym słońcu. Doliczyłam do dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu. Wtedy zaczęły mnie piec podeszwy, usiadłam na ławce, podwinęłam palce stóp i położyłam się plecami na oparciu. Dotknęłam palcem wskazującym policzka i doliczyłam siebie. Tysiąc, powiedziałam sobie w duchu i połknęłam tę liczbę.
Obok ławki przeszedł gołąb a ja popatrzyłam za nim. Człapał ze zwieszonymi skrzydłami. Od gorącego powietrza dziób miał w połowie otwarty. Dziobał i wydawał przy tym dźwięk, jakby miał dziób z blachy. Dziobał kamień. Kiedy go połknął, pomyślałam sobie: Lola też podniosłaby rękę. Ale to się już nie liczyło.
Patrzyłam w ślad za mężczyznami Loli, którzy w południe wychodzili z fabryk po pierwszej zmianie. Byli to sprowadzeni ze wsi chłopi. Także oni powiedzieli: nigdy więcej owiec, nigdy więcej melonów. Jak szaleńcy podążyli za sadzą miast i grubymi rurami, które pełzły przez pola aż po skraj każdej wsi.
Mężczyźni wiedzieli, że ich żelazo, ich drewno, ich proszek do prania nie liczą się. Dlatego ich dłonie pozostawały niezgrabne, tworzyli bloki i bryły zamiast przemysłu. Wszystko, co miało być duże i kanciaste, stawało się w ich dłoniach owcą z blachy. To, co miało być małe i okrągłe, stawało się w ich dłoniach melonem z drewna.
Proletariat blaszanych owiec i drewnianych melonów udawał się po skończonej zmianie do pierwszej z brzegu knajpy. Zawsze całą zgrają do letniego ogródka winiarni. Kiedy ciężkie ciała opadały na krzesła, kelner przekładał czerwony obrus na drugą stroną. Korki, okruchy chleba i kości spadały na podłogę obok kubłów z kwiatami. Zieleń była wysuszona, ziemia zryta pośpiesznie zadeptywanymi papierosami. Na płocie winiarni wisiały doniczki z pelargoniami o nagich łodygach. Na ich czubkach rosły po trzy, cztery młode listki.
Na stołach parowało żarcie. Leżały tam ręce i łyżki, nigdy noże i widelce. Szarpanie, odrywanie ustami, tak jedli wszyscy, kiedy na talerzach leżały podroby ubitych zwierząt.
Także winiarnia była oszustwem, obrusy i rośliny, butelki i mundury kelnerów w kolorze czerwonego wina. Tutaj nikt nie był gościem, lecz przybłędą w bezsensowne popołudnie.
Mężczyźni zataczali się i wrzeszczeli na siebie, a potem bili się po głowach pustymi butelkami. Krwawili. Kiedyś na ziemię poleciał ząb, a oni śmiali się, jakby ktoś zgubił guzik. Któryś schylił się, podniósł ząb i wrzucił go sobie do szklanki. Ponieważ ząb przynosił szczęście, wędrował z jednej szklanki do drugiej. Każdy chciał go mieć.
W pewnej chwili ząb zniknął, tak jak znikały z lodówki w jadalni nerki i języki Loli. W pewnej chwili któryś z nich go połknął. Nie wiedzieli który. Obrywali ostatnie młode listki z łodyg pelargonii i żuli je podejrzliwie. Sprawdzali po kolei szklanki i krzyczeli z zielonymi listkami w ustach: — Śliwki powinieneś żreć, nie zęby.
Wskazywali na jednego, wszyscy wskazywali na tego w jasnozielonej koszuli. Ale on zaprzeczał. Włożył sobie palec do gardła, zwymiotował i powiedział: — Teraz możecie sobie szukać, macie tu liście pelargonii, mięso, chleb i piwo, ale żadnego zęba.
Kelnerzy wygonili go za drzwi, reszta klaskała.
Wtedy taki jeden w kraciastej koszuli powiedział: — To byłem ja.
Śmiejąc się zaczął płakać. Wszyscy milczeli i patrzyli w stół. Tutaj nikt nie był gościem.
Chłopi, myślałam sobie, tylko oni wpadają ze śmiechu w płacz, z krzyku w milczenie. Bezwiednie weseli i bezgranicznie wściekli wychodzili z siebie. W ich zachłanności na życie każda chwila mogła zgasić życie jednym uderzeniem. Wszyscy oni z takim samym psim wyrazem oczu poszliby za Lolą po ciemku w krzaki.
Jeśli następnego dnia byli trzeźwi, szli samotnie przez park, żeby oprzytomnieć. Mieli wargi spierzchnięte biało od picia i naderwane kąciki ust. Ostrożnie stawiali stopy w trawie i jeszcze raz mełli w głowach każde słowo, które wykrzyczeli podczas pijatyki. Siedzieli jak dzieci w dziurach pamięci o minionym dniu. Bali się, że wykrzyczeli w winiarni coś, co było polityczne. Wiedzieli, że kelnerzy wszystko donoszą.
Ale picie chroni głowę przed niedozwolonym a żarcie chroni usta. Nawet kiedy język potrafi już tylko bełkotać, to nawyk strachu nie traci głosu.
Znali się na strachu. Fabryka czuwała, winiarnia, sklepy, dzielnice mieszkaniowe, hale dworcowe i podróże pociągiem przez pszeniczne, słonecznikowe i kukurydziane pola. Tramwaje, szpitale, cmentarze. Ściany i sufity, i otwarte niebo. Ale jeśli mimo to, jak często zdarzało się w tych załganych miejscach, ochlaj stawał się lekkomyślny, to był to raczej błąd ścian i sufitów albo otwartego nieba niż zamysł w mózgu człowieka.
Podczas gdy matka przywiązuje dziecko do krzesła paskiem od sukienki, gdy fryzjer obcina dziadkowi włosy, gdy ojciec mówi dziecku, że nie wolno jeść zielonych śliwek, podczas tych wszystkich lat babka stoi w kącie pokoju. Przygląda się bieganiu po domu i przysłuchuje rozmowom taka nieobecna, jakby na dworze już z samego rana ustał wiatr, jakby na niebie zaspał dzień. Podczas wszystkich tych lat babka nuci sobie do głowy piosenkę.
Dziecko ma dwie babki. Jedna przychodzi wieczorem ze swoją miłością do łóżka, i dziecko patrzy w biały sufit, ponieważ babka zaraz zacznie się modlić. Druga przychodzi wieczorem ze swoją miłością do łóżka, i dziecko przygląda się jej ciemnym oczom, ponieważ babka zaraz zacznie śpiewać.
Kiedy dziecko nie może już patrzeć w sufit ani w ciemne oczy, udaje, że śpi. Pierwsza babka nie modli się do końca. Wstaje w środku modlitwy i idzie. Druga babka śpiewa piosenkę do końca, twarz ma skrzywioną, bo bardzo lubi śpiewać.
Kiedy piosenka się kończy, myśli, że dziecko śpi głęboko. Mówi: — Daj wypocząć temu twojemu sercątku, tyle się dzisiaj nabawiłaś.
Śpiewająca babka żyje dziewięć lat dłużej niż ta modląca się. I sześć lat śpiewająca babka żyje dłużej niż jej rozum. Już nikogo nie rozpoznaje w domu. Pamięta tylko jeszcze swoje piosenki.
Pewnego wieczoru wychodzi z kąta pokoju, podchodzi do stołu i mówi w blasku światła: — Tak się cieszę, że wszyscy jesteście przy mnie w niebie.
Nie wie, że żyje i że musi się zaśpiewać na śmierć. Nie przyjdzie do niej żadna choroba, która by jej pomogła w umieraniu.
Po śmierci Loli przez dwa lata nie nosiłam żadnego paska przy ubraniu. Najgłośniejsze hałasy w mieście uciszały się w mojej głowie. Kiedy zbliżał się samochód ciężarowy albo tramwaj i stawał coraz większy, jego7 huk dobrze mi robił pod czaszką. Pod nogami drżała ziemia. Chciałam mieć coś do czynienia z kołami i raz przebiegłam tuż przed nimi. Chciałam spróbować, czy zdążę jeszcze na drugą stronę. Pozwoliłam kołom rozstrzygnąć za mnie. Kurz pochłonął mnie na chwilę, moje włosy powiewały między szczęściem a śmiercią. Zdążyłam na drugą stronę ulicy, roześmiałam się i zwyciężyłam. Ale słyszałam swój śmiech z zewnątrz, z daleka.
Chodziłam często do sklepu, w którym na wystawie stały aluminiowe miski z językami, wątrobami i nerkami. Ten sklep nigdy mi nie był po drodze, jechałam tam tramwajem. W tym sklepie okolice na twarzach ludzi stawały się największe. Mężczyźni i kobiety mieli w rękach torby z ogórkami i cebulą. Ale ja widziałam ich, jak przenosili morwy z okolicy na swoje twarze. Wyszukiwałam sobie kogoś nie starszego ode mnie i szłam za nim. Dochodziłam zawsze do bloków nowej dzielnicy mieszkaniowej, przez wysokie osty do wsi. Między ostami widniały płachetki krzykliwie czerwonych pomidorów i białej brukwi. Każdy płachetek był kawałkiem nieudanego pola. Oberżyny dostrzegałam dopiero w chwili, gdy mój but stał już przy nich. Błyszczały jak dwie dłonie pełne czarnych morwowych jagód.
Świat na nikogo nie czekał, myślałam. Nie musiałam w strachu chodzić, jeść, spać czy kogoś kochać. Zanim się urodziłam, nie potrzebowałam ani fryzjera ani nożyczek do paznokci i nie zgubiłam żadnego guzika. Ojciec tkwił ciągle jeszcze na wojnie, żył ze śpiewu i strzelania w trawie. Kochać nie musiał. Mogła go ta trawa zatrzymać. Bo kiedy w domu zobaczył wiejskie niebo, w jego koszuli ponownie wyrósł chłop, który zabrał się od nowa do swojego rzemiosła. Ten repatriant robił cmentarze i musiał mnie spłodzić.
Byłam jego dzieckiem i musiałam rosnąć na przekór śmierci. Zwracano się do mnie sycząc. Bito mnie po rękach i błyskawicznie zaglądano w twarz. Ale nikt mnie nigdy nie spytał, w jakim domu, w jakim miejscu, przy jakim stole, w jakim łóżku czy w jakim kraju chętniej niż u siebie chodziłabym, jadła, spała, czy kochała kogoś w strachu.
Zawsze tylko przywiązywanie, bo rozwiązywanie trwało zbyt długo, zanim stało się słowem. Chciałam rozmawiać o Loli, a dziewczęta w czworokącie powiedziały, żebym wreszcie zamilkła. Rozumiały, że głowa była lżejsza bez Loli. Zamiast łóżka Loli stały teraz w czworokącie stół i krzesło. A na stole duży wek, a w nim długie gałęzie z nastroszonego parku, białe karłowate róże o delikatnie ząbkowanych liściach. Gałęzie wypuszczały w wodzie białe korzenie. Dziewczęta mogły w czworokącie chodzić i jeść, i spać. Także śpiewając nie bały się liści Loli.
Chciałam zachować zeszyt Loli w głowie.
Edgar, Kurt i Georg szukali kogoś z pokoju Loli. A ponieważ sama nie mogłam zachować w głowie jej zeszytu, więc spotykałam się z nimi, odkąd zagadnęli mnie w kantynie, codziennie. Nie wierzyli, że śmierć Loli była samobójstwem.
Opowiadałam o mszycach na liściach, owcach z czerwonymi nogami, morwach i okolicy na twarzy Loli. Kiedy sama myślałam o Loli, wielu rzeczy nie mogłam już sobie przypomnieć. Kiedy słuchali, znowu je sobie przypominałam. Nauczyłam się wobec ich wytrzeszczonych oczu czytać z głowy. W pękającej czaszce odnajdowałam każde zagubione zdanie z zeszytu Loli. Wypowiadałam je głośno. A Edgar wiele z tych zdań zapisywał w zeszycie. — Twój zeszyt też niedługo zniknie — powiedziałam, bo Edgar, Kurt i Georg też mieszkali w akademiku po drugiej stronie nastroszonego parku, w budynku dla chłopców. Ale Edgar powiedział: — Mamy bezpieczne miejsce w mieście, letni domek w dzikim ogrodzie.
— Wieszamy zeszyt — powiedział Kurt — w lnianym worku pod pokrywą studni.
Śmiali się i mówili zawsze: — My.
Georg powiedział: — Na wewnętrznym haku. Studnia jest w pokoju, domek i ogród należą do faceta, który nigdy nie podpadnie.
— Tam są też książki — powiedział Kurt.
Książki z letniego domku pochodziły z daleka, ale wiedziały o każdej przyniesionej okolicy na twarzach tego miasta, o każdej blaszanej owcy, każdym drewnianym melonie. O każdej pijatyce, każdym śmiechu w winiarni.
— Kim jest ten facet z letniego domku — zapytałam i jednocześnie pomyślałam sobie: nie chcę tego wiedzieć. Edgar, Kurt i Georg nie odpowiedzieli. Ich oczy patrzyły w bok a w białych kącikach, gdzie zbiegają się żyłki, niespokojnie połyskiwało milczenie. Zaczęłam mówić szybko. Opowiadałam o wielkiej auli, o rytmie wielkiego buta, który w czasie oklasków wspiął się po ścianie. O oddechu, który pełzał po drewnie ławek, kiedy przy głosowaniu uniosły się ręce.
Mówiąc czułam, jakby coś w rodzaju pestki wiśni leżało mi na języku. Prawda czekała na policzonych ludzi i na palec na moim własnym policzku. Jednak słowo tysiąc nie przechodziło mi przez usta. Nie powiedziałam też nic o blaszanym dziobie gołębia, łykającego kamienie. Mówiłam dalej o koźle, o fruwaniu w piasku, o obłapianiu i piciu wody, o kluczyku do walizki na gumce od spodenek. Edgar słuchał mnie z ołówkiem w ręku nie zapisując w zeszycie ani słowa. Myślałam: czeka jeszcze na prawdę, czuje, że mówiąc milczę. A potem powiedziałam: — Teraz jest tym pierwszym w białej koszuli.
I to Edgar zapisał. A potem powiedziałam: — Liście mamy wszyscy.
A Georg rzekł: — To się nie mieści w głowie.
Zdania Loli dawały się wypowiedzieć ustami. Zapisać się nie dawały. Nie mnie. To było tak jak ze snami, które pasują do ust, ale nie na papier. Przy zapisywaniu zdania Loli znikały mi pod ręką.
W książkach z letniego domku znajdowało się więcej, niż byłam przyzwyczajona myśleć. Szłam z tym na cmentarz i siadałam na ławce. Przychodzili starzy ludzie, szli samotnie na grób, który wkrótce miał się stać ich grobem. Nie przynosili kwiatów, na grobach było ich mnóstwo. Nie płakali, patrzyli w pustkę. Czasem szukali chusteczki do nosa, pochylali się i wycierali buty z kurzu, zawiązywali mocniej sznurowadła i chowali ponownie chusteczkę do kieszeni. Nie płakali, bo nie chcieli przysparzać sobie roboty na policzkach. Bo ich twarze były już na nagrobku, policzek przy policzku umarłego na owalnym zdjęciu. Wysłali siebie przodem i czekali, kto wie od kiedy, żeby to spotkanie na nagrobku zyskało ważność. Ich nazwiska i daty urodzenia były już wyryte. Gładkie miejsce wielkości dłoni czekało na dzień ich śmierci. Nie przebywali długo przy grobie.
Kiedy wracali z cmentarza wąskimi dróżkami pośród kwiatów, nagrobki i ja patrzyliśmy w ślad za nimi. Kiedy już wyszli poza cmentarz, te liczne gładkie miejsca czepiały się letniego dnia, ciężkiego i gnuśnego od kwietnych pagórków. Lato rosło tutaj inaczej niż w mieście. Cmentarne lato nie miało ochoty na gorący wiatr. Odginało cicho niebo do góry i wypatrywało śmiertelnych przypadków. W mieście mówiło się: wiosna i jesień są niebezpieczne dla starych ludzi. Pierwsze ciepło i pierwsze zimno zabierają starych. Ale tutaj widać było, że to właśnie lato potrafi najlepiej otworzyć pułapkę. Każdego dnia wiedziało, jak ze starych ludzi robi się kwiaty.
Liście pojawiają się znowu, kiedy kurczy się ciało, bo minęła miłość, pisze Lola w swoim zeszycie.
Oddychałam cicho, ze zdaniami Loli w głowie, żeby zdania z książek nie potknęły się, ponieważ stały za liśćmi Loli.
Nauczyłam się włóczyć, mierzyłam ulice nogami. Znałam żebraków, ich skargi, znaki krzyża i przekleństwa, nagiego Boga i szmatławego diabła, kalekie ręce i kikuty nóg.
Znałam pomyleńców w każdej dzielnicy:
Mężczyznę z czarną muszką na szyi, który trzymał w ręce zawsze ten sam suchy bukiet kwiatów. Stał od lat przy wyschłej fontannie i patrzył w górę ulicy, na której końcu znajdowało się więzienie. Kiedy go zagadywałam, mówił: — Nie mogę teraz rozmawiać, ona zaraz nadejdzie, może mnie już nie pozna.
— Zaraz nadejdzie — mówił od lat. A kiedy to mówił, ulicą schodził w dół czasem policjant a czasem żołnierz. A jego żona, o czym wiedziało całe miasto, już dawno opuściła więzienie. Leżała w grobie na cmentarzu..
O siódmej rano zjeżdżała ulicą w dół kolumna autobusów z szarymi, zaciągniętymi zasłonkami w oknach. A o siódmej wieczór wracała pod górę. Ulica wcale nie biegła pod górę, jej koniec nie leżał wyżej niż plac wokół fontanny. Ale tak się wydawało. Albo tak się tylko mówiło, że biegnie pod górę, bo tam znajdowało się więzienie i chodzili tam tylko policjanci i żołnierze.
Kiedy autobusy przejeżdżały obok fontanny, widać było w szparach między zasłonkami palce więźniów. W czasie jazdy nie słychać było silnika, żadnego dudnienia ani warkotu, żadnego hamulca, żadnego koła. Tylko szczekanie psów. Było tak głośno, jakby dwa razy dziennie psy na kółkach przejeżdżały obok studni.
Do koni w butach na szpilkach doszły psy na kółkach.
Matka jeździ raz w tygodniu pociągiem do miasta. Dziecku wolno jechać z nią dwa razy w roku. Raz na początku lata i raz na początku zimy. W mieście dziecko wydaje się sobie brzydkie, bo jest okutane w mnóstwo grubych ubrań. Matka idzie z dzieckiem o czwartej rano na dworzec. Jest zimno, także wczesnym latem o czwartej rano jest jeszcze zimno. Matka chce być w mieście o ósmej rano, kiedy otwierają sklepy.
W drodze od jednego sklepu do drugiego dziecko zdejmuje kilka ubrań i niesie je w ręce. Dlatego w mieście dziecko gubi zawsze trochę ubrań. Także z tego powodu matka niechętnie zabiera dziecko do miasta. Ale jest też ważniejszy powód: dziecko widzi konie biegnące po asfalcie. Zatrzymuje się i chce, żeby matka też się zatrzymała i czekała, aż konie znowu się pojawią. Matka nie ma czasu na czekanie a bez dziecka dalej iść nie może. Nie chce zgubić dziecka w mieście. Musi ciągnąć dziecko za sobą. Dziecko zapiera się i mówi: — Nie słyszysz, że ich podkowy inaczej stukają niż u nas.
W drodze od jednego sklepu do drugiego, w czasie powrotu pociągiem i w ciągu następnych dni dziecko pyta: — Dlaczego konie w mieście noszą buty na szpilkach.
Znałam karlicę z placu Trajana. Miała więcej skóry na głowie niż włosów, była głuchoniema i miała warkocz z trawy, taki sam jak wybrakowane krzesła pod morwami starych ludzi. Jadła odpady ze sklepu warzywnego. Każdego roku była w ciąży z mężczyznami Loli, którzy wracali o północy z późnej zmiany. Plac był ciemny. Karlica nie mogła uciec na czas, bo nie słyszała, kiedy ktoś nadchodził. I nie mogła krzyczeć.
Wokół dworca wałęsał się filozof. Mylił maszty telefoniczne i pnie drzew z ludźmi. Opowiadał żelazu i drewnu o Kancie i kosmosie przeżuwających owiec. W winiarniach chodził od stolika do stolika, wypijał resztki i wycierał szklanki do sucha swoją długą, białą brodą.
Przy wjeździe na rynek siedziała stara kobieta w kapeluszu ze szpilek i papieru gazetowego. Od lat, zimą i latem, chodziła po ulicach ciągnąc za sobą sanki z workami. W jednym worku były poskładane gazety. Stara robiła sobie codziennie nowy kapelusz. W drugim worku miała używane kapelusze.
Tylko pomyleni nie podnieśliby już ręki w wielkiej auli. Zamienili strach na obłęd.
Ale ja mogłam dalej liczyć ludzi na ulicach i doliczać siebie samą, jakbym spotkała siebie przypadkiem. Mogłam powiedzieć do siebie: Cześć, ktosiu. Albo: Cześć, tysiącu. Tylko oszaleć nie mogłam. Byłam jeszcze przy zdrowych zmysłach.
Na głód kupowałam sobie coś, co można było idąc jeść z ręki. Wolałam rwać mięso ustami na ulicy niż w kantynie przy stole. Przestałam chodzić do kantyny. Sprzedałam moją kartkę żywnościową i kupiłam sobie trzy pary cienkich jak mgiełka rajstop.
Do czworokąta dziewcząt chodziłam tylko po to, żeby się przespać, ale nie spałam. Moja głowa stawała się przeźroczysta, kiedy kładłam ją w ciemnym pokoju na poduszce. Okno było jasne od latarni ulicznych. Widziałam moją głowę w szybie, korzonki włosów jak małe cebulki zasadzone na skórze. Jeśli przewrócę się na drugi bok, myślałam, wypadną mi włosy. Musiałam się inaczej położyć, żeby nie widzieć okna.
Wtedy widziałam drzwi. Nawet gdyby ten mężczyzna z walizką Loli i moim paskiem w przeźroczystej torebce plastikowej zamknął wtedy za sobą drzwi, śmierć i tak by tu pozostała. Nocą, w blasku ulicznego światła, zamknięte drzwi stawały się łóżkiem Loli.
Wszystkie spały głęboko. Między moją głową a poduszką słyszałam szelest suchych przedmiotów pomylonych: bukietu suchych kwiatów czekającego, trawiastego warkocza karlicy, kapelusza z gazet starej kobiety z sankami, białej brody filozofa.
Podczas obiadu dziadek odkłada widelec już przy ostatnim kęsie. Wstaje od stołu i mówi: — Sto kroków.
Idzie i liczy swoje kroki. Idzie od stołu do drzwi, przez próg na podwórze, na bruk i na trawę. Teraz odchodzi, myśli dziecko, teraz idzie do lasu.
Potem sto kroków jest policzone. Dziadek wraca, już nie licząc, z trawy na bruk, na próg drzwi, do stołu. Siada i ustawia szachy, na koniec obie królowe. Gra w szachy. Rozkłada ręce szeroko na stole, mierzwi sobie włosy, nogami wystukuje pod stołem pośpieszny takt, wypycha językiem raz jeden, raz drugi policzek, przyciąga ręce do siebie. Staje się zacięty i samotny. Pokój znika, bo dziadek gra jasną i ciemną partią przeciwko sobie samemu. Im bardziej obiad oddala się od ust w dół w stronę jelit, tym bardziej pomarszczona staje się jego twarz. Tak samotna, że wszystkie wspomnienia z pierwszej wojny światowej dziadek musi uciszać jasną i ciemną królową.
Dziadek wrócił z pierwszej wojny światowej jak ze swoich stu kroków. — We Włoszech — mówił — węże są tak grube jak moja ręka. Zwijają się na kształt koła wozu. Leżą na kamieniach między wioskami i śpią. Usiadłem na takim kole a wojskowy fryzjer wcierał mi sok z liści w łyse miejsca na głowie.
Figury szachowe dziadka były tak duże jak jego kciuki. Tylko królowe były jak jego palce środkowe. Nosiły czarny kamyczek pod lewym ramieniem. Zapytałam: — Dlaczego one mają tylko jedną pierś.
Dziadek odparł: — Kamyczki to ich serca. Zostawiłem sobie królowe na koniec, na samym końcu je wyrzeźbiłem. Poświęciłem im dużo czasu. Fryzjer wojskowy powiedział mi: na włosy, które masz jeszcze na głowie, nie rośnie żaden liść na świecie. Są stracone i muszą wypaść. Tylko na łysych miejscach można coś zrobić, tylko tam sok z liści może zmusić głowę, żeby wyrosły z niej nowe włosy.
— Kiedy królowe były gotowe, wypadły mi ostatnie włosy — powiedział dziadek.
Kiedy Edgar, Kurt, Georg i ja przyglądaliśmy się proletariatowi blaszanych owiec i drewnianych melonów, wchodzącemu i wychodzącemu według r
Wydanie II
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Tłumaczenie: Alicja Buras
- Projekt okładki: Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka
- Wymiary: 122 mm × 195 mm
- Liczba stron: 211
- ISBN: 978-83-7536-151-3
- Cena okładkowa: 31,00 zł
- Data publikacji: 2 listopada 2009
Inne książki tej autorki
- Herta MüllerMoja ojczyzna była pestką jabłka
- Herta MüllerNadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek
- Herta MüllerHuśtawka oddechu
- Herta MüllerLis już wtedy był myśliwym
- Herta MüllerCzłowiek jest tylko bażantem na tym świecie
- Herta MüllerDziś wolałabym siebie nie spotkać
- Herta MüllerKról kłania się i zabija
- Herta MüllerGłód i jedwab
- Herta MüllerNiziny
Inni klienci kupili również:
- Herta MüllerMoja ojczyzna była pestką jabłka
- Herta MüllerNadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Patryk ZalaszewskiLuneta z rybiej głowy
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę
- Deborah LevyKoszty życia
- Paweł SołtysNieradość