Herta Müller, Głód i jedwab
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Ostry jak brzytwa, bezlitosny zbiór esejów „Głód i jedwab” to konfrontacja z Herty Müller doświadczeniami życia w dyktaturze i podążanie tropem politycznych refleksji autorki z lat dziewięćdziesiątych, którym towarzyszy pewność, że podział na sferę prywatną i polityczną nie istnieje i istnieć nie ma prawa. Müller demaskuje terror „normalności” prowadzący do zuniformizowanego myślenia i możliwy wszędzie: czy to będzie banacka wieś, czy Rumunia Ceauşescu, Jugosławia czy zjednoczone Niemcy. Pokazuje, jak można zawłaszczyć i wprząc w służbę totalitarnego panowania słowa i rzeczy, przyrodę i mury miasta. Jak można panować, pogrążając ludzi w szarości, jak ważnym elementem władzy jest konstruowanie państwowej, powszechnie obowiązującej rzeczywistości, budowanie nieufności w prywatnych związkach. Pisze o tym, jaką wagę ma dla panujących kontrola seksualności i kobiecego ciała, ale i o tym, jak kobiety stają się kolaborantkami. Opowiada, jak konstruowany jest strach i jak wpędza się ludzi w obłęd. I o tym, jak ten strach może zwrócić się przeciw władzy. Śledzi również narodziny nienawiści i ksenofobii w demokracji, przekształcanie się bezmyślności w zbrodnię. Przygląda się uważnie słowom i temu, co się za nimi skrywa. Poddaje wiwisekcji zarówno mowy polityków niemieckich, jak i rozmowy w berlińskim parku czy włoskim sklepiku. Ogląda z każdej strony język, jakim pisano na Zachodzie o dyktaturze, jakim mówiono o wojnie w Jugosławii i myśli nad tym, co zdradzają jego metafory i przemilczenia. Śledzi, dokąd prowadzi, co odsłania i co ukrywa język rumuńskiej ulicy za życia i po śmierci Ceauşescu. Teraźniejszość przeszłości widoczna jest w jej komentarzach na temat dyskusji o biedzie w Europie, o prawie do azylu, o rozliczaniu przeszłości, o pogromach Cyganów w Rumunii, podpalaniu domów azylantów w Niemczech.
Przeczytaj fragment ZamknijHerta Müller
Głód i jedwab
fragment
Codzienność mężczyzn i kobiet
Tasak połyskiwał. Sprzedawca rąbał czerwono niebieski zamarznięty kamień. Przed wagą stała kolejka. Ludzie o tępych spojrzeniach. Mówili mało, jakby od uderzeń tasaka języki zrobiły im się ciężkie. Ostrze tasaka odrąbywało za każdym razem grudkę z brzegu kamienia. Czasem mniejszą, czasem większą. Na twarzach ludzi, którzy posunęli się w kolejce, malowała się ciekawość. I pytanie: na ile jeszcze wystarczy kamienia? Nie dla wszystkich. Dla tych, którzy stali na ulicy, o trzy domy dalej, na pewno nie. Kamień składał się z kurzych szyjek, skrzydeł, nóg, głów. Zostały włożone do wody i zamrożone. Pierwsi zwycięzcy z niebiesko czerwonymi grudkami przechodzili w drodze do domu obok czekających. Tego dnia udało im się kupić mięso, mówili. Promienie słońca padały na popękany asfalt. Na wpół suche drzewa rzucały cienie składające się tylko z gałęzi. Na chodnikach wyglądały jak koślawe poroże. Obok nich przechodziła kobieta w szpilkach. Przez kilka kroków niosła koślawe poroże gałęzi. Swoją grudkę mięsa trzymała tuż przy bladoczerwonej jedwabnej sukience. Kurza głowa, widziałam ją wyraźnie obok kciuka kobiety, spoglądała na jej buty. Czerwono niebieski lód zaczął w słońcu kapać. Kobieta zostawiała kroplisty ślad. Pomyślałam: głód i jedwab. A w głowie miałam wściekłość i bezradność. I już szli następni w nędznych ubraniach ze swoimi grudkami obok kroplistego śladu. Podwajali go, potrajali. Cały chodnik zapełnił się kroplistymi śladami. Schły tak szybko, jakby gorący asfalt chciał przemilczeć, co się tutaj działo. Bo jak wyglądałaby ulica: czerwono‑niebieskie krople jak deszcz. Również dzieci przechodziły obok. Niosły grudki w obu rękach. Krople wsiąkały im w ubrania. Bieda czasem jawiła się tylko jako bieda. Zamykała jedynie twarze, zamykała spojrzenie w oczach jako nieobecność. Oczy jak puste korytarze, wybiegające poza twarz. To jeszcze potrafiłam wytrzymać, ponieważ z moich oczu wyzierały i biegły w dal te same puste korytarze. Ta bieda to nie był tylko głód w żołądku. To był również głód jako dyspozycja. Głód zdań i gestów. Głód głośnego mówienia. Głód śmiechu. Głód hałasu, jaki robi życie. Dla oczu i głowy bieda była nie do zniesienia tam, gdzie tworzyła obrazy takie jak ten z zamarzniętym kamieniem z mięsa. W tych obrazach powstawała szczelina, przez którą naraz, w jednej chwili rozbłyskiwała w całej pełni bieda tych, którzy żyli w tym kraju, brak godności wszystkich lat, wszystkich życiorysów. Albo w wielu takich samych chwilach. Tam, gdzie spotykały się głód i jedwab, potęgowała się wymowa obrazu. Był czymś więcej niż tym, co było widać: głód wskazywał w głodzie na siebie. Człowiek tracił nad sobą kontrolę. Ten brak umiaru był zbyt wielki. Nie można było na to patrzeć. Nie można było podejść do tego miejsca. Również przejść obok nie było już można. Wyminąć też nie. Dwadzieścia metrów asfaltu zamykało całe miasto. Cały kraj. Tylko we własnej głowie człowiek mógł się schować przed samym sobą, aż przestał siebie postrzegać, aż nie wiedział, kim i gdzie jest. Trzeba było zamieniać się w martwe rzeczy, żeby nie wpaść w obłęd, nie śmiać się szaleńczo, szaleńczo nie krzyczeć. Żeby nie zwymiotować. Trudno było nie spostrzec, że wszyscy, którzy zostawiali kroplisty ślad, nie liczyli się. Podobnie jak pozostali. I ja sama. Trudno było nie spostrzec, że tylko dyktator się liczył, „najukochańszy syn narodu”, i jego najbliżsi. Trudno było nie spostrzec, że ta garstka rządzących przy każdym ruchu robiła coś, co nie mieściło się w głowie. Mieściło się jedynie w tych obrazach z głodu i jedwabiu. Głód i jedwab to był nagi obraz głodu. W nim zostało w człowieku obrócone wniwecz również to, czego w danej chwili nie było widać. Co było widać: reżim nie daje ludziom żyć. Reżim utrzymuje ludzi na tyle przy życiu, na ile to konieczne, żeby nie opłacać pogrzebów. Do codzienności należał inny, podobnie pozbawiony umiaru obraz: trumny przywiązane do dachów samochodów osobowych. Jechały po ulicach miasta. Dużymi literami wymalowane były na nich imiona i wiek zmarłych. Jechały do szpitala. Albo wracały ze szpitala. Kiedy widziało się te trumny, wiadomo było, że leżą tam zmarli. Albo że wkrótce będą leżeli. Transport zmarłych pozostawiano rodzinie. Państwo nie troszczyło się o to. Starszych ludzi szpitale w ogóle nie przyjmowały. Pierwsze pytanie lekarza, kiedy wzywało się karetkę, brzmiało: „Ile lat ma pacjent?”. Jeśli chory miał więcej niż sześćdziesiąt pięć lat, lekarz nie przyjeżdżał. Nierzadko widać było z okien pociągu samochody z trumnami na wiejskich drogach. Wczesnym rankiem albo w gorące południe szyby połyskiwały między zielonym listowiem a kwitnącymi trawami i bezkresnymi polami kukurydzy lub słoneczników. Słoneczniki odwracały głowy. Wypatrywały trumny lub spoglądały za nią. A zimą błoto na nagich polach przepowiadało mokry grób trumnie na samochodzie. O czym powinno było się myśleć, kiedy zaczynały się trząść ręce? Własne i cudze. Również ten obraz tak bardzo nie znał umiaru, że nie wiadomo było, jak się zachować: nie patrzeć, nie odwracać wzroku. W głowie kołatała się jedna, jedyna myśl: śmierć, ta dotyczyła wszystkich. Również „ukochanego syna narodu”. I pytanie: jak długo pożyje Ceauşescu? Jak długo będzie igrał ze śmiercią innych, zanim śmierć dopadnie jego samego? W takich chwilach trudno było nie spostrzec, że śmierć starych ludzi była dla państwa sposobem oszczędzania. Śmierć pozwalała państwu zaoszczędzić na mrożonych grudkach mięsa i emeryturach. W szpitalach roiło się od karaluchów. Biegały po schodach, wdrapywały się po nogach łóżek. Te same rudawe, płaskie owady, które widać w witrynach sklepów spożywczych. Które setkami wypełzały otumanione gorącem z kuchenki w moim mieszkaniu, kiedy włączałam piekarnik. We wszystkich blokach roiło się od karaluchów. Ludzie nazywali je, nie wiem dlaczego, „ruskie”. Często znajdowałam martwe, zasuszone karaluchy, ściśnięte między kartkami, kiedy brałam książkę z regału. „Karaluchy przeżyją ten naród – mawiał mój przyjaciel – karaluchy, wrony i szczury”. Przed blokami pęczniały śmietniki. Latem śmierdziały rozkładem. Wokół nich biegały szczury. Głodne, wychudzone koty wyciągały z kontenerów jedzenie. Parzyły się przy śmietniku w środku dnia, między jednym a drugim głodem. Boleśnie wrzeszczały. Czasem zbierały się przy nich dzieci i patrzyły. Śmiały się. Przechodzący obok dorośli próbowali rozganiać koty kamieniami i kijami. Roje karaluchów, czarne grudki wron nadlatujące nad miasto z pól, wszędobylskie szczury, kościste koty – również te obrazy były przez swój brak umiaru silniejsze niż rozum. Jednocześnie rozwierały szeroko i zaciskały powieki. Trudno się oprzeć wrażeniu, że w tym kraju wszystko, co się ruszało, co żyło, miało do czynienia z głodem. Wszystko, co żyło, musiało osiągnąć ostateczne granice, w ostatecznym zniekształceniu wypaść z siebie, aby móc żyć. Jakby głód zawsze poszukiwał swojego najjaskrawszego wizerunku. Niedorzeczności głodu i jedwabiu. Wąski margines rzeczy, które objawiały się nieoczekiwanie i które można było określić jako „piękne”, zawsze tak ściśle przylegał do nędzy i nieszczęścia, że stracił siłę oddziaływania. Albo działał jako przeciwieństwo, jednak tak małe przeciwieństwo, że nędza i wszechobecna brzydota były jeszcze silniejsze. Kiedy stare chłopki stały z wiklinowymi koszami na rogach ulic i sprzedawały małe, chudziutkie bukiety z przebiśniegów, konwalii, z jaskrawych kwiatów lata, jesiennych zimowitów, kwiaty raniły przechodzące obok twarze. Ponieważ były tak piękne, ponieważ nie straciły blasku krajobrazu, lasów i błoni, i łąk, napawały jedynie smutkiem. Należały do kraju, a kraj był zawsze przeciwieństwem państwa. Kwitły rok w rok, nie potrzebowały niczego, aby rosnąć. Ten upór piękna tuż obok biedy jawił mi się czasami jako obojętność, ignorowanie ludzi. Jeśli w państwie przeżycie stało się sensem istnienia, piękno kraju jest bólem. W ten sposób często tłumaczyłam sobie powód, dla którego kwiaty spowite blaskiem krajobrazu nie nadawały się na państwowe święta. Podczas oficjalnych wydarzeń częścią ceremonii były najmniej wyraziste kwiaty: czerwone goździki. Czerwone goździki, sztywne i bez zapachu, towarzyszyły pieśniom pochwalnym na cześć dyktatorskiej pary, świętom szkolnym i zakładowym, przyozdabiały sale posiedzeń, sceny koncertowe, trumny zmarłych funkcjonariuszy, wiezionych przez miasto na powoli jadących, otwartych ciężarówkach omiędzy czerwonym płótnem sztandarów i medalami. Czerwony goździk od dawna był kwiatem, który opuścił kraj i wkroczył do państwa. Był kwiatem władzy, kwiatem państwowym: pozbawionym wyrazu i trwałym. Posiadał upór i bezwzględność potężnych. Nadawał się do celebrowania władzy. Podobał się panującym, ponieważ nie roztaczał blasku krajobrazu, nie groziło mu szybkie więdnięcie, ponieważ szeleścił, zamiast pachnieć. Również tuje, również jodły, zawsze takie same, wysokie drzewa otaczające wille nomenklatury, strzegące cienistej tajemnicy za nigdy nieopadającymi igłami, należały do roślin władzy. Rosły przed wszystkimi instytucjami. Można było na nich polegać, nigdy nie żółkły i nie były nagie. Nie kwitły. Nie zbijały dostojników z tropu. Jedynie gdy przechodzili obok nich nędznie ubrani ludzie, powstawał kontrast. Wtedy wyglądały jak nadzorcy, nadsłuchiwały i patrzyły. Rosły na zlecenie władzy. Kiedy przechodziłam obok nich, rosły przeciwko mnie i przeciwko wszystkim, którzy kiedykolwiek szli w tym kraju po ulicach z zamrożoną grudką mięsa. Ci u władzy mieli wyczucie do roślin i przedmiotów bez wyrazu. Ponieważ były bez wyrazu, same narzucały się jako właściwe do zdobienia władzy. Nadawały się do tego. Można je było zobaczyć awsze w miejscach, w których pozbawiano ludzi godności. Ta powtarzalność, konsekwencja, z jaką towarzyszyły władzy i wszystkiemu, co miało z nią coś wspólnego, sprawiały, że czerwone goździki, tuje i jodły były odrażające. Powtórzenie było zarówno w obszarze władzy, jak i w obszarze głodu najbardziej niezawodną metodą reżimu. Panującym dawało zawsze taką samą pewność, bezsilnym – zawsze tę samą niepewność. Im bardziej pogarszała się sytuacja w kraju, tym większa stawała się powtarzalność coraz mniej licznych przedmiotów. Sklepy, wielkie supersamy, zapełnione były w całym kraju nielicznymi, takimi samymi produktami. Na regałach w sklepach spożywczych stały dwa rodzaje konserw i dwa rodzaje przetworów. Były to rybne konserwy i słoiki z dżemem. Zarówno ryby, jak i dżemy były niejadalne. Dlatego należały do wyposażenia sklepu. Od lat stały w tym samym miejscu, pokryły się brudem. Etykietki pożółkły i napęczniały. Czy było się na północy, południu, wschodzie czy zachodzie kraju, obojętnie czy latem, czy zimą, zawsze we wszystkich sklepach spożywczych stały te same konserwy. Nie inaczej było w sklepach z konfekcją. Wszędzie zalegały ubrania z takiego samego materiału, w takich samych kolorach, szyte według takich samych wykrojów. W całym kraju. We wszystkich sklepach unosił się również taki sam ciężki, duszący zapach środków impregnujących. W sklepach panował półmrok, nawet kiedy słońce oślepiało, ponieważ kolory ubrań były tak ciemne. To nie była szarość, lecz zakurzona szarość. Nie brąz, lecz zakurzony brąz. Od wieszaka do wieszaka, przez wiele metrów kwadratowych, szło się przez to zakurzone powtórzenie. Czasem, kiedy mijałam sklep z konfekcją, przychodziło mi do głowy zdanie wypowiadane przez księdza na pogrzebach: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”. Wydawało mi się, że sprzedawcy mają je wypisane na twarzach. Ubrania wcale nie ubierały ludzi. Zakrywały ich. Zostały uszyte, aby wszyscy, którzy je noszą, utonęli w szarości. W sklepie wyglądały jak kolumny, jak równy krok w milczeniu. Ich kolory, nieforemność, ciężki, duszący zapach impregnatów przypominały mundury. Miały sprawić, że ludzie znikną między innymi ludźmi. Panujący nie nosili takich ubrań. Nosili ubrania z Zachodu albo garnitury szyte na miarę. Ubrania, które w sklepach wyglądały jak kolumny mundurów, nosili tylko ci, którzy stali w kolejce po zamrożone grudki mięsa. Kiedy szłam przez sklepy z konfekcją, widziałam za każdym razem w półmroku i zaduchu, jak mało w tym kraju znaczyła jednostka. Zawsze, gdy byłam w sklepie, myślałam: jeśli powiedziano by mi teraz: „Weź sobie coś, co ci się podoba, weź wszystko, co ci się podoba, dostajesz to w prezencie”, opuściłabym sklep z pustymi rękoma. Często ogarniał mnie w sklepach strach przed taką ofertą. Czułam wewnętrzny przymus, żeby zdecydować się na coś, żeby opowiedzieć się za jakimś ubraniem. Żeby wyobrazić sobie, jak bym w nim wyglądała. Cały sklep zaczynał mnie wtedy prześladować. Opuszczałam go szybko, uciekając przed brzydotą. Również to, że ludzie skazani byli na te ubrania, pomniejszało ich i ubezwłasnowolniało. To, że wydawali na nie pieniądze, dużo pieniędzy, na które długo pracowali. Kupując te ubrania, sami przyczyniali się do zamknięcia kręgu: gdy szli w nich po ulicy, widać było, że muszą stać w kolejce po zamrożoną grudkę mięsa. Że należą do tych, którzy się w tym kraju nie liczą. Tęsknie odwracali wzrok za tymi, którzy przechodzili obok nich w zachodnich ubraniach. W ich oczach lśniły marzenia, ześlizgiwały się przez puste korytarze wiszące w spojrzeniach, po ich szarych, biednych ubraniach. Tęsknota sprawiała, że ludzie w mundurkach kupowali za wielkie pieniądze, jako szczególną, rzadką okazję, błahe drobiazgi, oczywiste dla panujących. W ten sposób z kieszeni mundurowych ubrań wyglądała czasami, rozmyślnie wystawiona na pokaz, paczka zagranicznych papierosów, zagraniczna zapalniczka, błyszczący długopis. Z tęsknoty ludzie w mundurkach wkładali rumuńskie papierosy w zachodnie opakowania, żeby sprawiać wrażenie, że rzeczy oczywiste dla panujących są przeznaczone również dla ich rąk. Jeśli ludzie w mundurkach kupili za wielkie pieniądze zagraniczne papierosy, palili je tylko publicznie. Papierosy, zapalniczki, długopisy były symbolami statusu. Zwracały uwagę, wzbudzały podziw. Przyczyniały się do tego, że ludzie w mundurkach znajdowali uznanie. Oczywiście uznanie jedynie u podobnych sobie. Puste opakowania zachodnich produktów stały w mieszkaniach jako ozdoby. Albo w biurach na biurkach. Puste puszki po coli, piwie lub kawie, buteleczki po perfumach. Zazwyczaj opakowania nie zostały opróżnione przez tych, przed którymi stały. Nabyto je już puste, żeby dotknąć oczywistości panujących. Puste zostały właścicielom podarowane. Czasem zostały już jako puste kupione. Na pchlich targach sprzedawano puste zachodnie opakowania. Również plastikowe reklamówki, kolorowe zachodnie reklamówki przyciągały uwagę na ulicy. One też były sprzedawane na pchlich targach. Ludzie w mundurkach nosili je, obchodzili się z nimi ostrożnie, żeby wytrzymały jak najdłużej. Nie powinny się zgnieść i zabrudzić. Świeciły nad pełnym dziur, popękanym asfaltem. A kiedy na chodniku nie było kroplistych śladów z zamrożonych ochłapów mięsa, błyszczała na nim ślina. Plucie na chodniki było, przede wszystkim dla mężczyzn, elementem chodzenia. Idąc, trzeba było uważać, żeby nie wejść w ślinę. Często ślina składała się z zielonych grudek. Plucie nie miało nic wspólnego z przeziębieniem. Było to przyzwyczajenie. Było częścią chodzenia po ulicy, było tak oczywiste, jak mundurowe ubrania, kurz albo kałuże. Nikt się nie starał kryć z pluciem na chodnik. Nikogo to nie złościło. Nikt się nie brzydził zielonych grudek. Leżały w poczekalniach dworców, na peronach, w parkowych alejkach, w przejściach podziemnych, pod mostami, na podwórkach i korytarzach zakładów. Bywały dni, kiedy zielone grudki doprowadzały mnie do szału. Bywały dni, kiedy ich nie widziałam, bo tak się już do nich przyzwyczaiłam. Bywały nawet takie dni, kiedy zielone grudki plwocin podobały mi się. Należały do nędzy miasta. Jak można brzydzić się plwocin na chodniku w kraju, w którym za mięso uchodziły zamrożone na czerwono-niebiesko kurze głowy i nogi. W którym karaluchy łaziły po sklepach spożywczych, a szczury biegały przed blokami od jednego śmietnika do drugiego. Wstręt już nie istniał. A jeśli istniał, istniał nieustannie i dlatego był niewyczuwalny. Ponieważ żyliśmy w świecie, który dążył do tego, aby wszystko, co brzydkie, zgromadzić na jak najmniejszej powierzchni, w gęstym, beztroskim powtórzeniu. Całkiem zwykłe wycinki rzeczywistości miały pęknięcia kolaży. Pokazywały coś innego niż siebie. Ocierały się o niedorzeczność głodu i jedwabiu. Ludzie poddawali się ciału. Robili to, czego ono od nich wymagało. Również drapanie się w kroku było elementem sposobu chodzenia mężczyzn, tak jak plucie. Również do tego gestu, często powolnego i rzucającego się w oczy, spojrzenie z czasem się przyzwyczaiło. Było to tak oczywiste, że należało do zachowania mężczyzn. Tak jak słowo „pula”, czyli „chuj”, pojawiające się setki razy we wszystkich kontekstach, we wszystkich rozmowach. „Co do chuja” brzmiało jak niemieckie „Co do diabła”. Każdej irytacji dawało się upust poprzez słowo „pula”. W rumuńskim słowo to nie jest wulgarne. Równie często pojawia się w tych zwrotach słowo „pizda”. Pruderyjność dyktatury stała w sprzeczności z oczywistością, z którą ludzie posługiwali się tymi słowami. Po rumuńsku „jebie” się w gniewie w ucho, nos, głowę. Zawsze zazdrościłam temu językowi żywotności. Jeszcze dzisiaj, kiedy klnę, mówię po rumuńsku, ponieważ niemiecki nie ma równie żywiołowych przekleństw. Wszystkie te słowa istnieją wprawdzie w niemieckim, ale do niczego się nie nadają. Są ciężkie i obsceniczne. W pewnym zakładzie podczas zebrania jedna z kobiet powiedziała w złości: „Czego właściwie, do diabła, chcecie, po chuj to wszystko?”. Kiedy się uspokoiła, przeprosiła za diabła. Ludzie na sali wybuchli śmiechem. Wtedy zdziwiona spytała: „Dlaczego się śmiejecie, pojebało was?”. W słowniku języka rumuńskiego obsceniczne słowa i zwroty nie występują. Oficjalne media i cenzura zaszufladkowały je jako „pornografię”. Były zakazane. W życiu codziennym te słowa i zwroty były dla ludzi, którzy nosili puste korytarze w spojrzeniu, jedyną możliwą lekkością. Myślę, że pomagały ludziom przeżyć, znieść niedorzeczność głodu i jedwabiu. „Pojebało cię”, mówili Rumuni, kiedy ktoś mieszał się do czegoś, co nie powinno go obchodzić. Było to równocześnie złośliwe i dobroduszne. Po niemiecku trzeba powiedzieć wiele zdań, żeby to wyrazić. W wielu zdaniach zagubiłoby się jednak to, co zawiera to jedno, jedyne zdanie.Często próbowałam przetłumaczyć zwroty z rumuńskiego na niemiecki. Użyć ich w niemieckim. Czułam się wtedy okradziona przez mój język macierzysty ze wszystkich niuansów. Za każdym razem, kiedy słyszałam te słowa i zwroty na ulicy, w strzępkach rozmów, wiedziałam, że reżim zapędził iskrzący się życiem naród rumuński w pozorną śmierć. W odrętwienie. I czasem myślałam też, że język rumuński, ponieważ był tak żywiołowy, przechwytywał całą wściekłość. Że protest utknął w zdaniach, ponieważ istniały tak długie, twarde przekleństwa. Jeszcze dzisiaj, kiedy rozmawiam z rumuńskim przyjacielem na emigracji, natychmiast pojawiają się tamte słowa i zwroty w zdaniach, które wypowiadam. A przyjaciel mówi: „Powiedz to jeszcze raz, tak dawno już tego nie słyszałem”. Dowcipkuje, ale mówi na serio. A i ja powtarzam te słowa i zwroty żartobliwie, ale traktuję je poważnie. Przedstawiciele reżimu unikali tych słów. Często zadawałam sobie pytanie, czy sięgali po nie, kiedy byli między sobą. Frazesy i gotowce ich ideologii, które okradły język, tak się rozmnożyły w ciągu dwudziestu lat, że wystarczały na ich potrzeby. Godzinami można było otwierać i zamykać usta, mówić głośno, nic nie mówiąc. Dzięki kultowi jednostki Ceauşescu i jego żona zostali jedynymi panującymi w kraju. Nawet najbardziej wpływowi funkcjonariusze partyjni byli tylko poddanymi. Mieli reprezentować władzę panującej pary. We wszystkim, co mówili, musieli się do niej odnosić. Musieli przeżuwać język panującej pary. Dlatego ich język był najbardziej poddańczym językiem w kraju. Tak jak ludzie, którzy nosili w spojrzeniu puste korytarze, a na skórze mundurki, chcieli dotknąć oczywistości rządzących za pomocą zagranicznych papierosów i zapalniczek, i długopisów, tak oni przyswajali sobie, często nieświadomie, ich język. „Skoro przez czterdzieści lat nie było wolnych gazet, nawyki językowe i myślowe nie zmienią się w ciągu kilku tygodni. Jeśli przywieziemy tubylcom telewizor, z którego nieustannie dochodzić będzie tylko «kuku», tubylcy nie nauczą się mówić nic innego niż «kuku»”, mówił dwa miesiące po rewolucji w wywiadzie dla „Spiegla” pisarz Mircea Dinescu. Przedstawiciele władzy, ci z najbardziej poddańczym językiem, mieli inne twarze. Ich kości policzkowe mieliły słowa, kiedy rozścielali swe mowy nad martwym krajem. Gdy przeżuwali gotowce dyktatora, nie mieli pustych korytarzy w oczach. Nie mieli żadnego ideału, ale zawsze jeden cel: za wszelką cenę zachować władzę, poprzez przywileje odróżniać się od tych, którzy stali w kolejce po zamrożony kamień z mięsa. W obliczu nędzy kraju na dźwięk poddańczego języka otwierała się otchłań. Poddańczy język był od początku do końca kłamstwem i drwiną. Dążył do tego, aby wszyscy go przeżuwali. Nie wymagał ideałów. Wymagał jedynie pogardy dla własnej osoby i ślepego powtarzania. Tak długo aż myślenie uległo paraliżowi, skurczyło się i poszło w zapomnienie. Albo też zataczało jedynie bezsensowne koła w głowie, pozbawione głosu, własnego głosu. Samodzielne myślenie zostało zamienione przez poddańczy język w rodzaj nieczystego sumienia. Nieczyste sumienie tak pomniejszało ludzi, że sami przed sobą kurczyli się do takiej wartości, jaką przyznawał im reżim. Samo życie, oddychanie miało posmak czegoś zakazanego. Zakaz tak jak strach obowiązywał powszechnie. Nie trzeba go było bliżej określać. Rodziły się fantazje lękowe. Roznosiły się jak plotki: „Ceauşescu jest ciężko chory. Już dawno by umarł, gdyby nie robiono mu codziennie transfuzji krwi. Krew pobiera się noworodkom igłą z czoła”. Kobiety szeptały sobie te mrożące krew w żyłach opowieści na ucho, urywanym głosem. Zostały przecież zdegradowane do roli maszyn do rodzenia. Antykoncepcja była zabroniona, pigułki też. Usunąć ciążę kobieta mogła dopiero po piątym dziecku albo jeśli miała więcej niż czterdzieści pięć lat. Macica kobiet była nadzorowana w regularnych odstępach czasu poprzez przymusowe badania. Makabryczną opowieść o transfuzji krwi dla dyktatora opowiedziała mi może trzydziestoletnia kobieta, która skończyła szkołę wyższą i żyła w dużym mieście. Ja miałam swoje wątpliwości. Ona nie. Kilka dni później jedna z koleżanek – była nauczycielką w tej samej szkole co ja – powiedziała mi w drodze do domu, że ma problem. Jest w ciąży. „Ty nie masz dzieci, na pewno znasz lekarza, który mógłby mi pomóc”, powiedziała. Zaprzeczyłam. Powiedziałam, że nigdy nie byłam w ciąży. Kłamałam. Nie znałam jej za dobrze. Bałam się, że wszystko, co mówiła, było prowokacją. Dopiero gdy zaczęła trząść się i płakać, uwierzyłam jej. Wyczuła, że jej wierzę. Uspokoiła się, a ja poczułam się winna. Patrzyła na mnie z pustymi korytarzami w oczach. Ja patrzyłam w ziemię. Mówiła cicho, ale twardo: „Powiedziałam mężowi, że obetnę mu fiuta, jeśli zdarzy się to jeszcze raz”. Miała dwoje dzieci. Kiedy siedziałyśmy w parku na ławce, która składała się z dwóch cienkich deszczułek, a oparcia w ogóle nie miała, wyznałam: „Biorę pigułkę. Dwa razy sama usunęłam ciążę, sama, rozumiesz?”. Skinęła głową. To, co powiedziałam, było prawdą. Kilka tygodni później nauczycielka w ciąży stała na scenie miejskiego domu młodzieży. Znowu odbywały się zawody szkół w ramach Festiwalu „Chwała ci, Rumunio”. Widziałam koleżankę w ciąży tylko od tyłu. Dyrygowała chórem, który śpiewał piosenkę ku czci Ceauşescu. Zadawałam sobie pytanie: „Jak ona to wytrzymuje?”. Potem zaczęły się wakacje. W następnym roku pracowałam już w innej szkole. Często myślałam o ciężarnej kobiecie. Pewnego dnia przypadkiem spotkałam ją w mieście. Podeszłam do niej z uśmiechem, ponieważ powinna być w szóstym miesiącu, a nie była. Miała płaski brzuch. „Cieszę się, że już po kłopocie”, powiedziałam. Spojrzała mi przelotnie w twarz. Miała zimne spojrzenie. „Nie wiem, o czym mówisz”, powiedziała. Pożegnałam się szybko. W miejskim szpitalu okręgowym działała poradnia rodzinna. Odpowiedzialna za porady lekarka była żoną oficera bezpieki. Powierzyć się jej oznaczało powierzyć się tajnym służbom. Studentka medycyny na ostatnim roku studiów zaszła w ciążę. Sama ją usunęła. Dostała gorączki. Powinna była pójść do szpitala. Ze strachu przed szpitalem i ze strachu przed więzieniem powiesiła się w pokoju w akademiku. Po pogrzebie odbyło się zebranie kierownictwa szkoły. W obecności innych studentów została post mortem wykluczona z partii i eksmatrykulowana. W holu akademika, w którym się powiesiła, wywieszono jej zdjęcie. Do tego tekst, przedstawiający ją jako „negatywny przykład”. W klinikach kobiecych zatrudniano „lekarzy” związanych z służbami bezpieczeństwa. Byli specjalistami od przesłuchań. Przebierali się za lekarzy, nosili białe fartuchy, a przed nazwiskiem tytuł „dr”. Kobiety po przyjęciu do szpitala wypytywano o przebieg aborcji. Osoby, które wiedziały o usunięciu ciąży, były obecne przy zabiegu lub pomagały zdobyć środki poronne, musiały zostać zadenuncjowane. Nawet w przypadku silnego krwotoku dopiero po tym udzielano kobiecie pomocy. Zdarzało się, że kobiety umierały, ponieważ nie złożyły zeznania. Robotnice doprowadzane były w godzinach pracy przez „zaufaną” osobę na badania ginekologiczne. Pod pretekstem zapobiegania rakowi macicy. Tych „profilaktycznych” badań nie prowadzono jednak przed zaostrzeniem ustawy aborcyjnej. Ciężarne były rejestrowane. Kobieta uzyskiwała jakąkolwiek pomoc lekarską dopiero po okazaniu świadectwa od ginekologa. Potrzebne było nawet u dentysty. Nauczyciele i dyrekcja pewnego gimnazjum postanowili wyrzucić uczennicę, która zaszła w ciążę. Propozycję wysunęła jej wychowawczyni. Uczennicy nie pozwolono wziąć udziału w zebraniu. Decyzja zapadła, zanim zebranie się zaczęło. Przemawiający otrzymali wskazówki. Nawet kolejność zabierania głosu była ustalona. Protokół sporządzał „wtajemniczony”. Gdyby doszło do jakichś nieprzewidzianych wypowiedzi, nie znalazłyby się w protokole. Zabrałam głos, powiedziałam, że jesteśmy szkołą, że powinniśmy pomóc również uczennicy, która ma problemy. „Co stanie się z tą dziewczyną?”, pytałam. Prosiłam, żeby rozważyli to, że może skończyć na ulicy. Powiedziałam, że w programie nauczania brakuje wychowania seksualnego. Powiedziałam też, że ojciec dziecka nie chce znać ani jej, ani dziecka. I że rodzice wyrzucili z domu „zhańbioną” córkę. Moimi uwagami wzbudziłam gniew dyrekcji (dwie kobiety). Również przemawiający i protokolant czuli się osobiście zaatakowani. Większość obecnych przyglądała mi się jednak znudzona i milczała. Potem nastąpiło głosowanie. Wszyscy byli za. Tylko jeden, mój głos, był przeciw. „To jest szczyt wszystkiego – powiedziała wychowawczyni – jesteśmy szkołą, gimnazjum, a nie instytucją dobroczynną”. Ciężarna uczennica była w szkole na przerwach wyśmiewana i wyszydzana. Uczniowie, którzy tego nie robili, schodzili jej z drogi i milczeli. Ta historia zdarzyła się w roku 1984. Dwa lata później zmieniły się wytyczne dyktatora. A także mechanizmy postępowania. Wychowawcy dostali polecenie, aby wyjaśniać uczennicom, jakim wielkim zaszczytem jest macierzyństwo. Dziewczętom, które zaszły w ciążę, umożliwiano kontynuowanie nauki od razu po urodzeniu dziecka. Niemowlę mogły oddać do domu dziecka. Nawet na zawsze. Po obaleniu Ceauşescu wyszło na jaw, że wiele dzieci sprzedawano na Zachód za dewizy. I że specjalne oddziały służb bezpieczeństwa składały się z ludzi rekrutowanych w domach dziecka. Matka jednej uczennicy z szóstej klasy przyszła do szkoły i powiedziała wychowawczyni, że jej mąż, ojciec dziecka, od pół roku wykorzystuje seksualnie ich córkę. Matka dowiedziała się tego od młodszej córki. Dzień przed wizytą w szkole wyszła wcześniej z pracy, żeby to sprawdzić. Zastała męża ze starszą córką w łóżku. Córka nic jej nie powiedziała, zastraszona groźbami ojca. Matka uznała, że córka jest tak samo winna jak mąż. Również wychowawczyni i dyrekcja szkoły zgodziły się z tym orzeczeniem winy. Tydzień później uczennica została skierowana do szkoły dla trudnej młodzieży. Pracowałam w fabryce maszyn. W biurze usłyszałam przypadkowo rozmowę telefoniczną: „Dzień dobry. Czy sprzedają państwo nadal hafty ręczne? Rozmiar dwadzieścia dziewięć na dwa. Ile to kosztuje? Dobrze. Kiedy mogę zgłosić się po odbiór? Tak, będę o dziesiątej”. Rozmowę prowadziła koleżanka z biura. Miała dziecko. Miała dwadzieścia dziewięć lat i była w drugim miesiącu ciąży – to były rozmiary, które podała. Rozmawiała ze znachorką. Usunięcie ciąży kosztowało pięć tysięcy lei (dwie pensje). Ta kobieta miała szczęście. Aborcja przebiegła bez komplikacji. Kiedy po pół roku znowu zaszła w ciążę, sama ją usunęła plastikową żyłką od okrągłych drutów. Rok później w zakładowej toalecie wprowadziła mi tę żyłkę do macicy. Nosiłam ją trzy dni i trzy noce. Jej drugi koniec przyklejony był do uda. Musiałam w tym czasie zakładać spódnice, żeby zapewnić dopływ powietrza do macicy. Za drugim razem zrobiłam to wszystko sama. Koleżanka załatwiła mi tylko żyłkę. Siedziałam za zamkniętymi drzwiami mieszkania, w łazience, nad lustrem, które położyłam na ziemi. Znajomy powiedział: „Nie ma sprawy, kiedy moja żona zachodzi w ciążę, jedziemy na weekend do teściowej na wieś. Podniesie dwadzieścia razy drzwi do piwnicy i po wszystkim. Trzeba sobie jakoś radzić”. Nie znałam bliżej jego żony. Zdawałam sobie tylko pytanie, czy ona też mogła mówić o tym tak spokojnie. Sposoby na usunięcie ciąży krążyły podobnie jak szeptane do ucha plotki o stanie zdrowia Ceauşescu: wprowadzić do macicy starte na mączkę szare mydło wprowadzić do macicy cytrynę lub kwas cytrynowy wprowadzić do macicy plastikową rurkę od drutów podnosić ciężkie meble tak często, tak długo i tak wysoko, jak tylko się da wstrzykiwać sobie za duże dawki różnych lekarstw, dwa razy w odstępie trzech dni przedawkować tabletki na żołądek, które szmuglowane były ze Związku Radzieckiego i sprzedawane na czarnym rynku: przez dwadzieścia cztery godziny co dwie godziny dwie tabletki. Gorączka, skurcze żołądka i silne wymioty miały spowodować poronienie. Tabletki nazywano „rosyjskimi cukierkami”. To nie były tylko „szeptane” recepty. Stosowano je powszechnie. Zaczynało się od tych mniej szkodliwych i w miarę narastania rozpaczy przechodziło do coraz bardziej ryzykownych. Dzień w dzień metody te w setkach przypadków prowadziły do śmierci. Ile kobiet zabiła ustawa aborcyjna, nie wie dzisiaj nikt. Ile z nich umarło w domu, ile w szpitalu na oczach specjalistów od przesłuchań? Nie prowadzono statystyk. Były zabronione, podobnie jak środki antykoncepcyjne. Martwe kobiety umieszczano w statystykach ze sfałszowanymi diagnozami. Lekarze, którzy odnotowali szczególnie dużo narodzin, mogli liczyć na premie i szybką karierę. Pewna studentka została aresztowana wraz z pięcioma kolegami ze studiów. Cała szóstka była w drodze do wsi na granicy z Jugosławią. Mieszkali tam rodzice jednego ze studentów. Powód zatrzymania, „próba nielegalnego przekroczenia granicy”, był wymyślony. Nikt z tej szóstki nie opuścił samochodu, a auto nie zjechało z głównej drogi. Piątka kolegów pisarzy była służbie bezpieczeństwa dobrze znana ze swej „działalności wrogiej państwu”. W areszcie śledczym umieszczeni zostali w sąsiednich celach. Studentka trafiła gdzie indziej. Zamknięto ją z prostytutkami w dużej celi zbiorowej. Podczas przesłuchania milicjant łapał ją za pośladki i piersi. Broniła się. Milicjant powiedział wściekły: „Nie udawaj świętej. Ile kilometrów kutasa połknęłaś już w swoim życiu?”. Groził jej biciem. Ze strachu dała mu wolną rękę. Udawał, że chce ją pocałować. Zamknęła oczy, zdecydowana znieść wszystko. Kiedy jego twarz zbliżyła się do jej twarzy, wymierzył jej, szydząc, dwa policzki. Potem twierdził przed innymi milicjantami, że usiłowała go uwieść. Studentkę z płaczem odesłano do celi. Prostytutki powitały ją śmiechem: „Ale nadwrażliwa! Jeszcze ci to przejdzie. Czyli też jesteś tu z powodu kutasów, tak jak my”. Dzieci były w Rumunii problemem kobiet. Mężczyźni uważali w większości przypadków, że kobiety same muszą poradzić sobie z tym, co noszą w brzuchu. Z tą samą oczywistością, z jaką drapali się po jajach, mówili: „Baby trzeba bić, bicia nigdy nie jest dosyć. Bo nawet jak chłop nie wie za co, baba wie to na pewno”. Kobiet i córek nomenklatury nie dotykała zaostrzona ustawa o aborcji. Miały swoje państwo w państwie: w partyjnych szpitalach usuwano ciążę. Pięcioro dzieci rodziły tylko kobiety stojące w sklepach po zamrożony ochłap mięsa. Nie miały one ani znajomości, ani pieniędzy na aborcję. Rodziły dzieci biedy, które, gdy tylko nauczyły się chodzić i mówić, nosiły w o wiele za głębokich oczach puste korytarze. Już jako dzieci musiały odwiedzać miejsca, w których ocierały się o siebie głód i jedwab. Były to dzieci niechciane ani przez matkę, ani przez ojca. Były jedynie mniejszym złem – alternatywą wobec więzienia lub śmierci. Ciągle powraca pytanie, dlaczego Ceauşescu życzyłsobie wzrostu ludności – coraz więcej ludzi w kraju, w którym brakowało podstawowych produktów. Już w przedszkolu dzieci słyszały: „Towarzysz Nicolae Ceauşescu jest tatą wszystkich dzieci, a towarzyszka Elena Ceauşescu jest mamą wszystkich dzieci”. Musiały powtarzać to zdanie, aby zdusić własne myślenie w zarodku. A najbardziej przerażające w tym zdaniu było to, że dla wielu dzieci stawało się ono w jakiś makabryczny sposób prawdziwe. Boję się, kiedy myślę o tym, że wiele dzieci pewnego dnia dowie się, dlaczego istnieje. O czasie dyktatury będzie się mówić, trzeba będzie mówić: w publicznych mediach, w szkołach, domach. Trzecie, czwarte, piąte dziecko nie będzie mogło przeoczyć związku między przymusem rodzenia a swoim życiem. W wielu oczach pojawią się znowu puste korytarze, choć Ceauşescu już od dawna będzie martwy. Fakt, którego nikt nie może zmienić, rzuci cień na wiele życiorysów, chociaż ta ustawa została zlikwidowana natychmiast po śmierci dyktatora. Tak jak po wojnie słowo „powojenny” nadal zawiera, musi zawierać słowo „wojna”, tak w okresie po Ceauşescu nadal będzie istniało, będzie musiało jeszcze długo istnieć nazwisko Ceauşescu. Również Ceauşescu, podobnie jak inni dyktatorzy znani z historii, osiągnął nieśmiertelność, do której dążył, tyle że na opak. Nie zniknął wraz ze śmiercią. Jego odciski palców zostały wszędzie w kraju w postaci zniszczonych miast i wsi, spustoszonego krajobrazu, krwawego śladu rozstrzelanych przy jego upadku, strachu w głowach tych, co przeżyli. Sny Ceauşescu są cmentarzami w kraju. I przynajmniej tak duży jak strach, który trwa dzień w dzień, jest strach przed minionym strachem. Wszyscy, którzy żyją lub żyli w Rumunii, wszyscy, którzy przeżyli Ceauşescu, przeżyli go tylko o włos. Są naznaczeni. Będą musieli ze strachem w głowie rozmyślać o minionym strachu, żeby pojąć. Żeby pojąć samych siebie. Życie rozpadnie się im na dwie części: na erę Ceauşescu i czas po nim. Tam, gdzie stykał się głód z jedwabiem, gdzie cały kraj skondensował się na kilku metrach kwadratowych i spiętrzył przed oczyma jako obłęd, pozostaje strach. Towarzyszy krokom uparcie i zajadle, rytmicznie jak dodatkowe uderzenie serca w kolanach. Kilka dni temu pewien mężczyzna spytał mnie, czy moim zdaniem jest możliwe, że stracony został nie Ceauşescu, lecz jego sobowtór. Mężczyzna nigdy nie mieszkał w Rumunii. Po raz pierwszy odwiedził ten kraj po obaleniu dyktatora. Zadał mi to pytanie tonem plotek szeptanych od ucha do ucha. Odpowiedziałam, że nie uważam tego za możliwe. „Ceauşescu już nie ma – powiedziałam – słyszałam jego głos podczas procesu. I widziałam jego gesty. I ruchy jego żony. To nie był sobowtór”. Mężczyzna przywiózł z Rumunii strach malujący się na twarzy. W beznadziei i dezorientacji nowej wolności odciski palców martwego dyktatora stają się coraz bardziej widoczne. Zachowują się jak echo po krzyku. Nędzy kraju nie da się uprzątnąć z dnia na dzień. Zza głośnych głosów i gniewnych gestów ludzi wyziera bieda. Puste korytarze są nadal w ich spojrzeniach, każdy je widzi, nawet obcy. Przerażające plotki, szepty nie znikną szybko. Wszyscy będą je słyszeli i powtarzali, nawet obcy. Stwarzają emocje. Dla obywateli Rumunii i obcych są jedną z możliwości uczestniczenia w tym, co się dzieje poza myśleniem politycznym. Również mężczyzna, który wrócił z Rumunii, chętnie usłyszałby ode mnie coś innego niż to, co powiedziałam. Jego twarz nie zmieniła się po mojej odpowiedzi. Gdy odchodził, zabrał ze sobą strach na twarzy. I niedowierzanie. Kiedy oddalił się ode mnie na kilka kroków, jeszcze raz się obejrzał. Nawet zatrzymał się między krokami, zanim spostrzegł, że musi odejść z tą odpowiedzią. Jeszcze wtedy nie byłoby za późno na odwołanie tego, co mu powiedziałam. Nie uspokoiłam go moją odpowiedzią. Wzbudziłam tylko niepokój. Gdybym uznała za możliwe, że stracono nie Ceauşescu, lecz jednego z jego sobowtórów, nawiązałaby się między tym mężczyzną a mną długa rozmowa. On liczył na to, gdy mnie zagadnął. Oddalił się, ponieważ jego oczekiwania nie zostały spełnione, jakby moja odpowiedź go przegoniła. Hunger und Seide. Männer und Frauen im Alltag, tekst opublikowany w: Der Sturz des Tyrannen. Rumänien und das Ende der Diktatur,red. Richard Wagner, Helmuth Frauendorfer, Reinbeck 1999 (...)
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Tłumaczenie: Katarzyna Leszczyńska
- Projekt okładki: Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, foliowana ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 208
- ISBN: 978-83-7536-020-2
- Cena okładkowa: 29,00 zł
- Data publikacji: 31 stycznia 2008
Inne książki tej autorki
- Herta MüllerMoja ojczyzna była pestką jabłka
- Herta MüllerNadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek
- Herta MüllerHuśtawka oddechu
- Herta MüllerLis już wtedy był myśliwym
- Herta MüllerSercątko
- Herta MüllerCzłowiek jest tylko bażantem na tym świecie
- Herta MüllerDziś wolałabym siebie nie spotkać
- Herta MüllerKról kłania się i zabija
- Herta MüllerNiziny
Inni klienci kupili również:
- Herta MüllerMoja ojczyzna była pestką jabłka
- Herta MüllerNadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Patryk ZalaszewskiLuneta z rybiej głowy
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę
- Deborah LevyKoszty życia
- Paweł SołtysNieradość