Jurij Andruchowycz, Dwanaście kręgów
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Nowa powieść Jurija Andruchowycza „Dwanaście kręgów”, wydana po kilku latach prozatorskiego milczenia, jest odmienna od trzech poprzednich. Sam autor nazywa ją najbardziej osobistą spośród swoich książek. Na kanwie imaginacyjnego „alternatywnego życiorysu” ulubionego poety Andruchowycza, Bohdana Ihora Antonycza – „Jima Morissona lat 30.”, snuje autor quasi-kryminalną, pasjonującą opowieść o współczesnej Ukrainie – krainie, gdzie „Wszystko, czego sobie życzymy, o czym myślimy i czego się spodziewamy, z pewnością nam się przydarzy. Sęk w tym, że zawsze za późno i zawsze jakoś inaczej”.
Charakterystyczne dla Andruchowycza karnawałowa logika, wyszukane gry słowne, rozszalały intertekstualizm zostały tu wzbogacone o nowe elementy: sceptycyzm oraz ironię dojrzałego twórcy. Andruchowycz tworzy świat będący organicznym połączeniem rzeczywistości poetycko-baśniowej z gorzką ukraińską teraźniejszością z jednej strony, a z drugiej – z Huculszczyzną, która polskiemu czytelnikowi kojarzyć się będzie z wizją Vincenza. A miejscem akcji jest tajemniczy, zagubiony wysoko w Karpatach pensjonat – zamek niczym z Juliusza Verne’a? Czortopol w miniaturze? – własność nie mniej tajemniczego bogacza-filantropa, który w finale okazuje się...
-
Naprawdę nie wiem, jak Andruchowycz to robi. Młody osobnik z wszczepionym dwustuletnim mózgiem siadł okrakiem na szczycie magicznej połoniny i co najmniej czterech galicyjskich pokoleniach, obejmując pamięcią czasy od Franciszka Józefa po najnowsze piosenki Radiohead. To jest możliwe jedynie w Galicji, aby jedna głowa i dusza mogły złożyć w całość archeologiczny realizm z upaloną acz logiczną opowieścią.
-
Świetna jest ironia, sceptycyzm i gra z wyobraźnią — swoją i czytelnika, jaką podjął Andruchowycz. Mimo onirycznego klimatu ’Dwanaście kręgów’ działa jak górski potok. Ożywia.
Przeczytaj fragment ZamknijJurij Andruchowycz
Dwanaście kręgów
fragment
Upływ czasu w ogóle znęcał się nad Arturem, jak mógł, odsłaniając w nim skłonności, o które dotychczas się nie podejrzewał. Zbliżając się do swych trzydziestych siódmych urodzin, Artur Pepa zaobserwował u siebie nie tylko narastające zmęczenie, co przejawiało się między innymi w haniebnym i niemożliwym wcześniej chrapaniu, i nie tylko zarastanie dziurek w nosie i małżowin usznych nie widywanymi dotąd, paskudnymi włoskami. (Czym jeszcze mnie obdarzysz, dobry Boże, łupieżem, wypadaniem zębów, problemami z prostatą?! — buntował się w nim alkoholiczny agnostyk). Otóż przede wszystkim odkrył w sobie zdolność dostrzegania, i to było najgorsze. Zauważył, że woli nie dotykać jej rękami. Że niespecjalnie chce rano, podczas ubierania, patrzeć na jej ciało. Że denerwują go te jej poślizgnięcia, potknięcia i rozlewania — wszystko, co kiedyś budziło w nim jak najszczerszą chęć, by ją chronić, bronić, ratować.
Upływ czasu podsunął mu jeszcze jedno okropieństwo w postaci dorastania Koli. Nie do wytrzymania ciasne warunki nie mogły nie prowokować choćby nieumyślnych spotkań i spojrzeń (naumyślne przemilczymy). Dziewczyna wyrosła niezwykle długonoga i bez wątpienia świadoma tego faktu, nie miała żadnych hamulców w skracaniu spódnic. Przez ostatnie półtora roku czy dwa lata na wszelki wypadek wolał w ogóle nie wchodzić do jej pokoju, w którym ściany pokrywały portrety Morrisona i Joplin. Zresztą, w jej wieku on też słuchał tych dwojga. Na osiemnaste urodziny oboje z Romą podarowali jej osiemnaście kompaktów z muzyką lat siedemdziesiątych. Po odprowadzeniu całego tabunu gości dobrze podpity Artur Pepa zamknął się w łazience i odkręcając ciepłą wodę, pomyślał: „Czy naprawdę można posuwać kobietę, która ma pełnoletnią córkę?”.
Właśnie wtedy zauważył, że rozpaczliwie żałuje tego swojego (Wiesz, wszystko we mnie zamiera, gdy pomyślę, że tego wieczora mogłem tam nie dotrzeć) szaleństwa. Dość było, myślał, jeszcze przez pół godziny siedzieć na tyłku, Bomczyk właśnie trzeci raz brał po pięćdziesiątce, dość było się nie śpieszyć, sama mówiła, że tylko na pięć minut, że tylko do znajomych, dość było się minąć, niechby ktoś inny łapał ją pod łokieć, niechby komuś innemu tak się poszczęściło, a ja dziś byłbym sobą, a nie kimś, żyłbym własnym życiem, zaliczałbym baby na prawo i lewo, podrywał młode kózki, takie jak ta, wiosny przynosiłyby drżenie, jak dwadzieścia lat temu, i nie stawałbym się potencjalnym patentowanym impotentem. To ostatnie wyrażenie, nawet jeśli nie nadzwyczaj wyszukane, brało się z jego upodobania do wszelkich ozdobników fonetycznych. Bo nawet sam na sam z własnymi potokami i monologami Artur Pepa nie przestawał być zawodowym literatem.
Oznaczało to nic innego, jak to, że musiał żyć z literatury. Kiedyś wpadło mu do głowy, by napisać bestseller (w wewnętrznym getcie procesu literackiego z natarczywym paranoizmem właśnie dyskutowano tę perspektywę — i gdzież są nasze bestsellery? no i dlaczego nie mamy bestsellerów? i kto wreszcie napisze dla nas bestseller? wydawało się, że na tym punkcie fioła dostali wszyscy, od górnych i chmurnych autorytetówideologów do wiecznie niedoinformowanych i aktywnie plotkujących dziennikarskich żółtodziobów), tak więc, zachciało mu się pokazać całemu temu towarzystwu gest Kozakiewicza, język i może coś jeszcze. Oczywiście miała to być powieść. Tak samo oczywiste jest, że wydana pod pseudonimem. Taka sobie historia mężczyzny, który zabija własną żonę — czy to w afekcie, czy raczej w efekcie gromadzącego się latami zmęczenia i nienawiści. Po zabójstwie zaczyna mieć kłopoty z trupem. Chce się go pozbyć tak, żeby nikt nigdy nie znalazł ostatków czy jak to się mówi — szczątków? Przywiązać dwa kamienie i utopić na dnie czarnego leśnego jeziora, na przykład. Czarne jezioro z białymi liliami, myślał. Trzeba by zapakować ciało do bagażnika i wywieźć samochodem daleko za miasto. Właściwie to nawet miała być historia jednej nocy. Jak jeździ z trupem zabitej kobiety w bagażniku, a na jego drodze wyrastają coraz to nowe przeszkody (policja, znajomi, przyjaciele, jakieś prostytutki, bandyci itd.), i dlatego coraz bardziej oddala się od celu. Rozwój akcji powinien od czasu do czasu być przerywany przez fragmenty liryczne. Które rzucałyby nieco światła na ich wcześniejsze życie i powinny epatować czytelnika skrajną, a nawet brutalną otwartością, zwłaszcza w szczegółach, odzwierciedlających fizjologię starzenia kobiety, wszystkie te jesienne zapachy, zmarszczki i fałdy, szelest suchych liści, chłód łona. Ogółem miała to być mieszanka thrillera ze spowiedzią i czarną komedią. Miała być, ale nie wyszła: Artur Pepa w końcu pogrzebał tę ideę, raptem uświadomiwszy sobie, że pokusa urzeczywistnienia koszmaru staje się coraz bardziej natrętna. Tak więc zatrzymał się w porę, pozostawiając innym pisanie dawno oczekiwanego czytadła, które miało uratować literaturę narodową przed zapomnieniem czytelników.
Ale co mogło uratować samego Artura Pepę? Gwałtowny rozwód? Spalenie mostów i ucieczka poza granice widzialnego świata? Dyskoteka czterdziestolatków? Zatrzymanie akcji głupiego serca przy kolejnej kawie z papierosem na kaca?
On sam uważał, że jedyna przeciwwaga dla wszystkiego, co się z nim dzieje, leży gdzieś między alkoholem oraz twórczością. Gdzieś tam było jeszcze niezmaterializowane terytorium, na którym mógł odnajdować dla siebie radość, czy może przynajmniej wspomnienia radości, aluzję do jej istnienia. Wszystko inne nosiło nazwę chłodu przyszłości i wskazywało jedyny możliwy kierunek ruchu oraz całkowity brak prawa wyboru.
Dotychczas był on znany tysiącowi czy dwóm swoich wielbicieli, przeważnie jako osoba bezpośrednio związana z pojawieniem się i zniknięciem dwóch książek (sam nazywał je projektami), z których żadna nie mogła pretendować do literackiej prawdziwości. Nawet więcej — obie tak demonstracyjnie pyszniły się własną nieprawdziwością, sztucznością, książkowością, że w tych samych wewnętrznych kręgach procesu literackiego Arturowi Pepie momentalnie założono pełną dowodów teczkę gracza niepozbawionego talentu, ale pustawego, sytego i niekiedy eleganckiego smakosza (dandy‑brandy, trali‑wali), który jednakowoż okrutnej krwi bytu nawet nie wąchał.
Pierwsza książka nosiła tytuł Arturowi Bracia i była rodzajem antologii poetyckiej, w której Artur Pepa występował jakoby w roli autora wyboru. W rzeczywistości prostą mistyfikację łatwo było przejrzeć na wylot: Pepa wymyślił dziewięciu nieznanych szerszym kręgom poetów, ich biografie i charaktery, po czym wybrał po półtora dziesiątka wierszy każdego z nich, w przedmowie zamieszczając aluzje do symboliki Okrągłego Stołu oraz Świętego Graala i robiąc to w tak bluźnierczy sposób, że przepojonemu neofickim fanatyzmem wydawcy przyszło wyciąć pierwotny tytuł Arturowi Rycerze. Wiersze każdego z wymyślonych poetów radykalnie różniły się od pozostałych, i to także nie mogło nie świadczyć o przejrzystości mistyfikacji. Pierwszy z nich pisał jakoby surrealistyczne poezje prozą, drugi rymowane sprośne kuplety na pograniczu miękkiej i twardej pornografii, trzeci — miniaturowe notatki wolnym wierszem jakiegoś zupełnego ekscentryka‑fenologa czy może filozofa natury. Czwarty był, zgodnie z legendą, homoseksualistą‑okcydentalistą, piąty neonarodnikiem z soli i z roli (z jego spuścizny wybrano nie pojedyncze wiersze, ale cały długaśny poemat, zatytułowany Trypole i Tryzub albo Odra Odrodzenia). Szósty najwyraźniej miał kota na punkcie Statku pijanego Rimbauda, ponieważ zajmował się wyłącznie tworzeniem wariacji wokół tego tekstu. Siódmy i ósmy jawili się jako, odpowiednio, niepowściągliwie anarchistyczny rzecznik narkotycznego róbta co chceta (jego część książki nosiła tytuł Propaganja) oraz sumiennie sonetowy klasycysta, maminsynek i prymus. Dziewiąty — najciekawszy — był seryjnym mordercą, więc każdy z jego wierszy przynosił historię kolejnej zbrodni i był dedykowany aktualnej ofierze.
Arturowi Bracia wywołali, rzecz jasna, powszechny oraz nieustępliwy odpór krytyki i odnieśli tak samo wielki sukces wśród czytelników. Nakład został wyczerpany w ciągu paru miesięcy, przede wszystkim dzięki kilku pozwom sądowym przeciwko redaktorowi. Wszystkie procesy Artur Pepa z wielkim hukiem przegrał, ale bez poważniejszych skutków. Mimo to międzynarodowy PENclub umieścił jego nazwisko na liście pisarzy potencjalnie zagrożonych represjami. Nieżyczliwi twierdzili nawet, że ten sprytny imagemaker siebie samego osobiście zaplanował wszystkie sądowe skandale. A ktoś najbardziej zazdrosny opublikował felieton o czarnym pi‑arze (ot, takie słóweczko — właśnie zaczynało być wśród dziennikarzy modne). Choć w tym wypadku był to raczej Pe‑Ar.
W rok później ujrzała światło dzienne jego druga i ostatnia książka — Literatura mogła być inna (z podtytułem Ukraińska klasyka, odświeżona i uzupełniona). W przedmowie Artur Pepa ze skruchą wyznawał, że niechęć najmłodszego pokolenia do zagłębiania się w skarby klasyki narodowej musi zostać przełamana dzięki jakimś bardzo radykalnym środkom. Ze względu na to proponował nowe możliwości rozwoju znanych jeszcze ze szkoły najważniejszych podręcznikowych wątków, spisując je na nowo z jako takim poszanowaniem poetyki autora i zmieniając ich problematykę w stronę świadomego uwspółcześnienia. Tak więc, pouczająco‑usypiająca Rodzina Kajdasza w jego wersji stała się powieścią, owszem, o międzypokoleniowych sporach i swarach w rodzinie — ale mafijnej, seminarzyści w Chmurach zamiast żłopać wino upalali się przywiezioną z krymskich cukrowni trawą, a Hajdamacy — mścili na okrutnych i obojętnych właścicielach bazarów w Przemyślu oraz innych okolicznych miastach.
Rzecz jasna, wywołało to kolejne anatemy, a w kilku szkołach Lwowa i Galicji książka Literatura mogła być inna została nawet publicznie spalona podczas uroczystych akademii z okazji dnia nauki. Nagrodzony wspaniałym mianem jednego z ojców duchowej trucizny i wykonawców tak zwanego projektu makdonaldyzacji Matki Literatury, Artur Pepa na długo zamilkł, nieubłaganie podążając w stronę swoich, niejednokrotnie tu już wspominanych, trzydziestych siódmych urodzin.
Wtedy właśnie zaczął myśleć o zupełnie innej powieści. Ale co to znaczy: „zaczął myśleć”? Naprawdę wyglądało to tak, że któregoś dnia przyjaciel zaprosił go do swojej chałupy na pogórzu, na zbieranie resztki jabłek, które niezwykle tego roku obrodziły i przed którymi według jego słów po prostu nie było zbawienia. Arturowi żart się spodobał. Poza tym zwyciężyła chęć, by dokądś choć na kilka dni uciec. Podobnie jak niedwuznaczna perspektywa przepłukania gardła na świeżym powietrzu. Takim oto sposobem, z woli własnej depresji i kolejowych aberracji, Artur Pepa znalazł się w straszliwie porannym pociągu podmiejskim, który z wysiłkiem przemieszczał się w stronę gór, z prędkością niewiele przekraczającą prędkość piechura. Mniej więcej o wpół do ósmej rano Artur Pepa kolejny raz ocknął się z półsennego półdogasania, odlepiając policzek i skroń od brudnej szyby wagonu. Pociąg właśnie zatrzymał się na małej stacyjce, wokół zaczynały się pagórki. Oprócz tego była jesień, czerwonożółte zakwitanie lasów, babie lato, błękitne niebo — takie, jakie bywa tylko w październiku. Wszystko to trwało nie dłużej niż minutę — ta odwieczna cisza z pianiem koguta na samym dnie, zaniedbany budynek stacyjny, studnia, do której nawpadało czerwonych klonowych liści, zapach węgla. No i dwie postaci, które pomału oddalały się od stacyjki i najwyraźniej wysiadły z tego właśnie pociągu: ubrana na czarno kobieta z kosturem w jednej ręce i drewnianym kuferkiem w drugiej oraz beznogi mężczyzna na wózeczku, który urywanymi ruchami przemieszczał się do przodu, odpychając się od ziemi długaśnymi (jak na niego) rękami w czarnych gałgankach. Artur Pepa widział ich tylko od tyłu, ale tego było dosyć. Po mniej niż minucie pociąg ruszył, i tak zaczęła się powieść.
To miała być historia starego teatru huculskiego (a może chóru — Artur Pepa jeszcze nie wiedział), opowiedziana jednym ciągiem, strumieniem świadomości, z pewnym zachłystywaniem się. Kiedyś coś takiego czytał albo słyszał: o tym, jak w czterdziestym dziewiątym w Moskwie postanowiono urządzić jak najhuczniejsze obchody siedemdziesiątych urodzin Stalina; z tej okazji sprowadzono legiony wszelkich folklorystycznych wykonawców, którzy mieli wziąć udział w poświęconym Nauczycielowi festiwalu wdzięczności. Wśród tłumów Jakutów, Karelów, Mingreli i Czeczeno‑Inguszów nie mogło zabraknąć i świeżo przyłączonych ziem zachodnich, spośród których wybór wysokich organizatorów padł bez wahania na egzotycznie efektownych, z kolorowymi piórkami przy kapeluszach, w obcisłych czerwonych spodniach, Hucułów. Imperium Józefa Nieśmiertelnego właśnie wkraczało w swoje późnorzymskie, nieco hellenistyczne stadium — pierwotny komunistyczny ascetyzm, odesłany do lamusa między innymi przez ostatnią, wyczerpującą wojnę, zastępowała całkiem hedonistyczna moda na przepych i wielobarwność. Zwycięzców rzeczywiście nie sądzono, przeciwnie — to oni sprawowali sądy, wykorzystując przy tym zdobyczne ułamki świata zwyciężonych. Takim oto sposobem czubek Piramidy przywykał już do obrazów Rubensa, pluszowych szezlongów, czekolady i zwiewnej damskiej bielizny, sprawy nieubłaganie szły w kierunku monstrualnych koniakowo‑winogronowych nadużyć i zboczeń płciowych. Słowem, taka rządowa rozrywka, jak kostiumowe tańce ludów i narodów, nie mogła nie spodobać się tym pierwszym postmodernistom.
Huculski teatr (albo chór?) istniał w Czortopolu jeszcze od austriackich czasów. Żadna z późniejszych władz nie odważyła się lub nie zdążyła go zlikwidować — oczywiście nie ma sensu wyjaśniać tutaj, dlaczego nikogo szczególnie nie drażnił. W jego składzie z pewnością nie przeważały ludowe, autentyczne i autochtoniczne samorodki, nie, była to zazwyczaj rozmaita miasteczkowa publiczność, rzec by można, inteligencja, ale znowu, taka, którą zwykło się uważać za pracującą, czyli jeszcze nie oderwaną od korzeni. Czyli — używając cokolwiek grafomańskiej obrazowości wielu Arturowych poprzedników — ich krew jeszcze pachniała dymem koliby, ale myśli dorastały już do pojmowania prawdziwej Treści Historii.
Rzecz jasna, gdy ociężały pociąg podmiejski ruszył dalej ze wspomnianej małej stacyjki, Artur Pepa niczego takiego jeszcze nie widział. Jedyne, co utkwiło w nim na długie tygodnie, to przeczucie powieści, zmaterializowane w dwóch wykoślawionych postaciach i porannej ciszy, usłanej czerwonymi jesiennymi liśćmi. Dopiero po jakimś czasie do tego wszystkiego dołączyła — wysuwając wężową głowę z innego schowka pamięci — historia podróży Hucułów do Stolicy.
Historia nęciła strasznie, była w niej możliwość mitu i poezji, było napięcie odwiecznego dramatu artysta i władza, była chronologiczna połowa wieku, co pozwalało we wszystkie strony przerzucać mosty w czasie, pchnąć w wir jednego tańca potomków i przodków, zabijać żywych i wskrzeszać martwych, tworzyć kolaż czasu, a przy okazji przestrzeni, przenosić góry i wybrzuszać otchłanie. Była w niej możliwość zbliżenia się do śmierci, bo sama ona straszliwie pachniała śmiercią, i Artur Pepa miał nadzieję, że podoła tej historii. Ze wszystkich jego powieściowych przeczuć przezierał Márquez, właśnie on — taki sobie realizm magiczny, długie, hipnotyzujące okresy, prawie bez dialogów, skrajna zwartość i nasycenie detalami, eliptyczne aluzje. Właśnie dlatego, że tak to widział i rozumiał, w ogóle nie chciał się za to brać. Bo nie chciał, by to był Márquez.
Powstrzymywało go również to, że dotychczas nie nauczył się opowiadania pełnowartościowych historii. Otaczające sploty wychodziły dużo lepiej niż główna linia. Na przykład, wciąż nie wiedział, co naprawdę stało się z teatrem (chórem?) po występach w Moskwie i czy w ogóle tam wystąpił? Czy na przykład doszło do zamachu na Wodza, do czego autor powinien stopniowo przygotowywać czytelnika książki za pomocą urywanych monologów bohatera, bez wątpienia związanego z podziemiem? Czy bohater miał strzelić ze sceny gdzieś na oślep, w czerń wysokiej loży, z pistoletu skałkowego? Czy podać Ojczulkowi srebrny kielich z zatrutym winem? A może bohaterów było kilku, i zamachów takoż, ale żadnemu bohaterowi jego zamach się nie udał? Czy była zdrada? A jeśli tak, to czy była miłość? I gdzie w ogóle w tej historii jest miejsce na miłość?
W każdym razie, o czym pamiętał, należało unikać dokumentalizmu. To nie może być opowieść o wydarzeniach, które w czterdziestym dziewiątym naprawdę miały miejsce, to musi być zrobione i z większym wyrafinowaniem, i ze znacznie szerszymi horyzontami. Aby jednak nie stało się to zwykłą opowieścią o wydarzeniach, trzeba wszystkie te wydarzenia jak najdokładniej poznać. Bo jak uczył Artura Pepę stary Doktor Dutka, były profesor gimnazjalny, naprawdę wie nie ten, kto wie, ale ten, kto zna. Dlatego właśnie Arturowi Pepie brakło odwagi: nie znał.
Nie znał trasy ich podróży. Powinien widzieć ją ze szczegółami: bez wątpienia jechali pociągiem i bez wątpienia na północny wschód, ale powiedzenie północny wschód w żadnym razie nie wystarczało, należało jeszcze jak najwyraźniej zobaczyć, jak krajobraz staje się coraz bardziej północny, a jednocześnie coraz bardziej wschodni, przejrzeć tę pustkę jesiennych pól, to nagłe przejście jesieni w zimę, deszczów w śniegi, a potem i przepełnione rozmaitymi zmarzniętymi uciekinierami piekielne stacje, odbudowywane z ruin rękami niemieckich, przez zimno pozbawionych godności jeńców; należało wyprzedzać całe transporty deportowanych, skazańców, niepostrzeżenie przekazywać za kraty chleb i papierosy, rozpoznawać wśród nich przyjaciół i krewnych, blednąć i tracić przytomność. Geografia kryła w sobie przedziwne pułapki i podstępy, których istnienia Pepa nawet się nie domyślał.
Tak samo nie znał żadnego z labiryntów nieograniczonej władzy — co oznaczają te nocne przesłuchania w katowniach, przestrzelone potylice, konfrontacje, rozpoznawanie zwłok i inne sprężyny tajnej policji. Należało przeżyć ten strach, być śledzonym, prowokowanym lub chociaż podejrzanym, trwać w rozdarciu między śmiercią i obowiązkiem, pamiętać ze szczegółami każdą z tysięcy tortur, nieustannie udoskonalanych dla uzyskiwania potrzebnych zeznań, a może raczej by zmusić do pełzania i zwijania się z bólu. Należało choćby na chwilę stać się kobietą i odczuć, czym jest gwałt, zwłaszcza gdy jest ich dziesięciu i gwałcą po dwóch naraz, trzeba było poznać zonę, ale nie z opowieści.
Niczego również nie wiedział o stawianiu oporu. A w takiej powieści musiało znaleźć się wiele miejsca dla oporu, inaczej wszystko traciło sens. Tak więc, należało zrozumieć wszystkie zalety wojny partyzanckiej: brak pobudki o świcie i dyscypliny, podziemne kryjówki w leśnym gąszczu, konspiracyjne mieszkania i bunkry, należało nauczyć się gwizdania w umówiony sposób i stawiania min na drogach, pozbywania się wszy, pcheł i syfilisu, orientowania w nocy w lesie i rozumienia zaszytych w podszewce kaszkietu szyfrogramów, a także wycinania swoich znaków zwycięstwa na korze drzew i ludzkiej skórze. Ale co najtrudniejsze — należało wiedzieć o beznadziejności i nieuchronnym końcu wszelkiej partyzantki, o tym, że wszyscy zdradzą wszystkich, i będzie ostatnia zasadzka i ostatni kocioł i ostatnia kula dla siebie, choć On przecież nie przyjmuje takich bohaterów do Królestwa Niebieskiego.
No właśnie — problem Boga, co z nim zrobić? Dać Mu szansę, uwierzyć w Niego?
Artur Pepa nie wiedział. Nie wiedział poza tym, co zrobić z Huculszczyzną. Istniała cała nauka o tej krainie, rozsypana po setkach książek i tym samym rozproszona, rozdrobniona, więc nie wiedział nawet, od czego zacząć i czy w ogóle zaczynać. Od Szuchiewicza, Vincenza? Hnatiuka, Kolberga, Żegoty Pauliego? Tuzina innych tutejszych krajoznawców? Może od szkolnych zeszytów w ceratowych okładkach męża Romy? Bo nikt nigdy nie stworzył jednej wielkiej Księgi, która pomieściłaby wszystko — i język, i owczą wełnę, i siedem sposobów robienia sera, i palbę wokół cerkwi, i pierwszą krew weselną, i złowieszcze kręgi rytualnych tańców, i technikę spławiania drewna. Dlatego powinien znać masę dziwnych słów i zwrotów (katuna, powtarzał, dlaczego żołnierz to u nich katuna; dlaczego fras; dlaczego hija?) i sprawdzić mnóstwo danych dotyczących pasterstwa górskiego, a także pozamałżeńskich, niemal nie‑ludzkich stosunków. Stąd też powinien wiedzieć, jak pachną zioła, którymi naciera się ramiona i piersi przed stosunkiem, i jak nazywa się każda ozdoba ciała i ubrania, i wszystkie szczegóły ornamentów, razem wzięte i każdy z osobna, i z czego robi się rzemienie i sznurówki, i jaka skóra jest na to najlepsza, i jak nazywają się dziurki do tych właśnie sznurówek w chodakach (przecież i one miały własną nazwę, ale dla każdego rodzaju chodaków inną), i znów — jak pachnie pot przed i po, i czym najlepiej nacierać włosy, i członek, i usta, i jak upijać kochankę, i co pić samemu — ale nawet wiedząc to wszystko, nie wiedziałby ani dziesiątej części tego, co wiedzieć powinien, nie znałby wszystkich słów, zwyczajów, rzemiosł, roślin. Tak, należało znać setki roślin (a nie tylko jakiś jeden pięciornik wyprostowany), wszystkie ich nazwy i właściwości, i całą ukrytą, tajemną biologię, by w końcu gdzieś tam, na którejś stronicy powieści, mimochodem wymienić tylko jedną z tych setek, pięciornik wyprostowany na przykład.
I jeszcze: wiedzieć, jak jęczy umierająca czarownica.
I jeszcze: statystyka zachorowań na gruźlicę w wysokogórskich rejonach Karpat pod koniec lat czterdziestych.
I jeszcze: historia wszystkich instrumentów muzycznych, z wyjątkiem trembity.
Bo tak naprawdę jego powieść miała być bardzo fragmentaryczna i ledwie na jakieś sto stron maszynopisu, i nic z tego spisu nie musiało się tam znaleźć, ale musiała się znaleźć wiedza o wszystkim wyżej wymienionym — inaczej taka powieść po prostu nie mogłaby powstać. Tak więc, świadom tego, Artur Pepa krzywił się na myśl, że trzeba by kupić zapas notatników i dyktafonów, starych książek, map wojskowych, aparatów cyfrowych, wyjeżdżać na niekończące się ekspedycje, nie wracać z nich, systematyzować i klasyfikować ich wyniki, przyswajać je całym sobą, stawać się częścią tej kolekcji, łączyć z nią, słowem, być Flaubertem. Ale nie chciał być Flaubertem, i dlatego jego powieść nie powstawała.
A do tego nie wiedział nawet, po co to wszystko. Tysiąckroć porzucawszy natrętną powieściową ideę, jak porzucał już tysiące innych powieściowych idei, wciąż nie mógł się od niej uwolnić. Sądzę, że takie rozdwojenie musiało być związane z jego kryzysem, z lękami i rozpaczą. Powiedzmy, mógł świadomie odwlekać chwilę materializacji tekstu powieści, narzucając sobie myśl, że ma to być powieść ostateczna, czyli taka, która wyczerpie jego obecne przeznaczenie, stąd też, gdy tylko wszystko zostanie napisane, droga dla śmierci będzie z góry przygotowana. Dlatego wymyślał niezliczone przeszkody, żeby jak najdłużej nie zaczynać. Zabobonność Artura Pepy w trzydziestym siódmym roku życia nie miała granic — był on przekonany, że takie powieści nie uchodzą bezkarnie, że raz startując na tym morderczym dystansie, zawrze ostatnią umowę pod tytułem wszystko albo nic.
Osoby zainteresowane przedrukiem tego lub innego fragmentu książki prosimy o kontakt z działem promocji: zofia@czarne.com.pl.
Wydanie II
- Kategoria: Proza zagraniczna
- Seria wydawnicza: Inna Europa, Inna Literatura
- Tłumaczenie: Katarzyna Kotyńska
- Projekt okładki: Kamil Targosz
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Data publikacji: 31 grudnia 2008
Okładka miękka, foliowana i lakierowana, ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 368
- ISBN: 978-83-7536-055-4
- Cena okładkowa: 36,00 zł
E-book・Dwanaście kręgów
- ISBN: 978-83-7536-689-1
- Cena okładkowa: 22,90 zł
Inne książki tego autora
- Jurij AndruchowyczZwrotnik Ukraina
- Jurij AndruchowyczLeksykon miast intymnych
- Jurij AndruchowyczTajemnica
- Jurij AndruchowyczDiabeł tkwi w serze
- Jurij AndruchowyczMoscoviada
- Jurij AndruchowyczPerwersja
- Jurij AndruchowyczOstatnie terytorium
- Jurij Andruchowycz, Andrzej StasiukMoja Europa
Inni klienci kupili również:
- Jurij Andruchowycz, Andrzej StasiukMoja Europa
- Jurij AndruchowyczZwrotnik Ukraina
- Ádám BodorPtaki Wierchowiny
- Jurij AndruchowyczLeksykon miast intymnych
- Jurij AndruchowyczTajemnica
- Jurij AndruchowyczMoscoviada
- Ádám BodorOkręg Sinistra
- Deborah LevyKoszty życia
- Jen BeaginSzwajcara
- Selby Wynn SchwartzPo Safonie