Jurij Andruchowycz, Perwersja
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Akcja powieści rozgrywa się głównie w Wenecji, mieście-widmie, mieście-labiryncie, i w drodze do niej. Ukraiński poeta Stanisław Perfecki, skandalista, wizjoner i hulaka, wyrusza na Zachód, do Serenissimy, zmierzając ku własnej rzekomej śmierci. Kolejne rozdziały powieści odsłaniają i zarazem komplikują zagadkowe perypetie bohatera, który zanim zniknie, będzie uciekał, dokona rzeczy wielkich, wcieli się w Orfeusza (bohatera opery wystawionej w Wenecji), zakocha się w pięknej kobiecie, podsumuje swoje życie i spisze testament.
Czytając „Perwersję”, mamy do czynienia z groteską, z parodią literatury jako takiej lub też rozmaitych konwencji literackich, i w pewnym sensie z nowoczesnym romansem pikarejskim. Bohater „Perwersji” krąży po absurdalnym świecie współczesnym, drwiąc z niego i kwestionując go; gdy z kolei wspomina kraj, który opuścił, bywa i sentymentalny, i szyderczy, nie mogąc uwolnić się od jego ambiwalentnej historii oraz swych prywatnych niepowodzeń. Sprawa Perfeckiego, którą czytelnik musi poprowadzić, będzie miała swoje oryginalne rozstrzygnięcie: przeczuwane, ale i niekonwencjonalne, które być może wielu wyprowadzi w pole – ku ich uciesze.
Równocześnie „Perwersja” prowadzi subtelną grę z odbiorcą i jako dzieło wielowarstwowe mówi o granicach języka literatury, ukazuje ironiczny obraz Europy oraz tożsamości bohatera, a także relacji między Wschodem i Zachodem. „Perwersja”, niczym zwariowana opera oper pojawiająca się na jej kartach – dzieło pewnego ekscentrycznego reżysera: z fajerwerkami, gigantyczną orgią i dwoma trupami... zabójców – stanowi prawdziwe arcydzieło postmodernistycznego smaku. To książka napisana z pasji czytania wspak, zabawy słowem i stylem, rytmem i powtórzeniem, z perwersyjnej miłości do... literatury.
-
Bez wątpienia — największe wydarzenie literackie tego roku.
Przeczytaj fragment ZamknijJurij Andruchowycz
Perwersja
fragment
1
Szanowni państwo! Moje zadanie nie należy do łatwych, mam więc powody do obaw, czy uda mi się należycie je wykonać. I nie w tym rzecz, że nie mam o czym mówić. Wręcz odwrotnie — mam do powiedzenia tak wiele, że nie wystarczyłoby nam nie tylko reszty czasu przeznaczonego na nasze seminarium, ale i — mogę państwa o tym śmiało zapewnić — pozostałych dni i nocy, którymi Opatrzność obdarzyła rodzaj ludzki. I mimo to z uporem, godnym lepszej sprawy, rzucam się na owe wiatraki w nadziei, że coś niecoś zdołam wnieść do świadomości słuchaczy.
Przybyłem tu z takiego kraju, o którym wiedzą państwo albo bardzo niewiele (nazywając go a to Uranią, a to Ukranią, a to Ukrają), albo też nic. Ci z państwa, którzy nie wiedzą „nic”, w istocie wiedzą o wiele więcej od tych, którzy wiedzą „bardzo niewiele”, bowiem ci ostatni znają spaczony lub zdeformowany obraz tego kraju. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby udało mi się bodaj niektóre z tych spaczonych i zdeformowanych wyobrażeń skorygować, a tych, którzy do dziś nie wiedzieli „nic”, obdarować przebłyskiem w postaci „czegoś”. I nie tylko dla mnie jest to ważne, jak sądzę.
Ale jak ogarnąć nieogarnione? Od czego zacząć? Od jajka? Od pierwszego dnia stworzenia, „kiedy tylko Duch Święty unosił się nad wodami”? Od wykopalisk siedlisk pierwotnych ludzi z okresu neolitu? A może od utraconego raju?
Zacznę od utraconego rękopisu. Zdarzyło się to siedem lat temu, kiedy zaraz po ukończeniu uniwersytetu ukrywałem się przed poborem do Armii Czerwonej na jednym z lwowskich poddaszy. Lwów to takie miasto, z którego przybyłem. Po włosku mogłoby się nazywać Leonia, a w sanskrycie — Singapur. Miasto to liczy ponad dziewięć tysięcy lat i leży pośrodku świata. Tego Starego Świata, który był płaski, spoczywał na wielorybach, żółwiu, a jego skrajem był Indie, o brzegi których uderzały fale Nilu czy też Oceanu. Zapewne dlatego zamieszkuje tam tak wielka liczba szaleńców i fantastów, a każdy z nich jest aż nazbyt przekonany, że to właśnie on stanowi centrum światowych wydarzeń. Oprócz tego Lwów ma swoje własne demony, zwidy i geniuszy. O każdym z nich można by napisać odrębną książkę, co też kiedyś zapewne uczynię. W końcu muszę powiedzieć i o tym, że we Lwowie nieustannie padają deszcze, przez co lwowskie poddasza pachną starymi kobietami i zbutwiałymi kwiatami.
Siedem lat temu ukrywałem się więc na takim poddaszu u pewnego znajomego działacza politycznego, który pracował wówczas w kawiarni jako barman. Kawiarnia mieściła się w oficynie tego samego budynku, co i moje poddasze, a sam budynek pochodził z tych mglistych czasów, o których nie możemy rzec nic pewnego oprócz tego, że niegdyś bywały. Istniały hipotezy, że budynek liczył już bez mała pięć stuleci i stanowił wtedy część muru obronnego. Inne zaś utrzymywały, iż budynek wzniesiono za czasów austriackich reform i znajdowała się w nim filia miejscowego szpitala psychiatrycznego dla szczególnie pomysłowych pacjentów. Zgodnie z jeszcze innymi budynek w rzeczywistości zburzono jeszcze w latach trzydziestych, to znaczy za Polski, a dziś istniała jedynie jego złudna powłoka, także w tym celu, by umożliwić działalność konspiracyjnej kawiarni, w której trzy razy w tygodniu spotykali się na tajnych zebraniach awangardowi artyści, więźniowie sumienia i tacy, jak ja dezerterzy.
Ze względu na ogromne i nieodparte umiłowanie staroci, a szczerze mówiąc także z nudów, zacząłem na tym poddaszu przerzucać wszystko, co wpadło mi w ręce. Nie wdając się w tej chwili w nazbyt szczegółowe wyliczenia, wymienię mimo wszystko ptasie gniazda, pozytywkę, podwiązki, biżuterię szklaną, sztuczne rzęsy, gryf od mandoliny, kolekcję płyt gramofonowych i pasma czyichś siwych włosów. Nie mogę również przemilczeć wspaniałej kolekcji secesyjnej pornografii na pożółkłych rozpadających się stronicach, gdzie ówczesne modelki, najczęściej zwrócone ku widzowi olbrzymimi gołymi tyłkami, szalenie przypominają młode hipopotamice.
Zdaje się jednak, że nieco się zagalopowałem, miałem przecież opowiadać o swoim kraju.
Tak więc wśród rzeczy znalezionych w owej tajnej kwaterze, była grubaśna ręcznie zszywana księga, spisana na ponad siedmiuset arkuszach różnego — od kredowego do bibułkowego i nawet toaletowego papieru, zszytego, ściągniętego sznurkiem i ponumerowanego, jak też oprawionego w pozostałości z okładek innych ksiąg, w szczególności apokryficznej ewangelii Adama, średniowiecznego traktatu andaluzyjskiego „Źródła płodności zapieczętowane” oraz pamiętników austriackiej kawalerii generała von Böhma-Ermolliego.
Rękopis pisany był jedną i tą samą ręką, ale w różnych językach: najobszerniejsze były fragmenty po ukraińsku, jednakże czasami, kiedy autorowi brakowało terminów czy jeszcze czegoś tam, jakichś idiomatycznych zwrotów na przykład, wówczas przechodził na polski, niemiecki, jidisz, kilka obszernych ustępów napisano po ormiańsku, po jednym urywku napisano też gimnazjalną greką, w języku cygańskim, turecko-tatarskim, cerkiewno-słowiańskim, karaimskim i genueńskim.
Niejeden z was się uśmiechnie, gdy usłyszy, jaki tytuł nosiła ta księga. Autor zapragnął ogarnąć w s z y s t k o i nazwał tę fundamentalną pracę ni mniej ni więcej tylko: „Zaćmienie świata”. Do postaci tego zuchwalca za chwilę jeszcze powrócimy, ale na razie muszę choć w kilku zdaniach opowiedzieć o losie samego rękopisu.
Na szczęście zrobiłem z niego konspekt podczas przesiadywania dniem i nocą na wspomnianym poddaszu. Ale na nieszczęście pewnego dnia późną jesienią tegoż roku lokal konspiracyjny zdemaskowano, kawiarnię zamknięto, a ja musiałem przeprowadzić dyslokację do wieży dworca kolejowego. Kilka miesięcy później powróciłem na stare miejsce w jednym tylko celu — by wynieść rękopis, lecz znalazłem jedynie zwęglone resztki. Rozsypały mi się w rękach i nawet popiołu nie zdołałem zebrać. Ktoś tam był podczas mojej nieobecności i zniszczył jedyne świadectwo niezwykłej i wielkiej duszy.
Mam tu na myśli autora rękopisu. Jego imię — Jaropołk Nepomucy Kunsztyk — widniało na tytułowej stronicy. Po przeprowadzeniu niezbyt skomplikowanego dochodzenia udało mi się dowiedzieć o nim nieomal wszystkiego. Student filozofii i prawa, od dzieciństwa ciężko chory na suchoty. Syn znanego we Lwowie urzędnika, z którym jednak zrywa całkowicie w wieku lat siedemnastu. O matce wiadomo tylko tyle, że mogła nią być pokojówka ojca. W 1909 roku, nie osiągnąwszy nawet wieku dwudziestu siedmiu lat, Jaropołk Nepomucy umiera, pozostawiwszy po sobie jedynie rękopis „Zaćmienie świata”. Los typowy dla młodych inteligentów, którzy pojawili się na przełomie stuleci. Suchoty, dekadance, fin de siècle, długi, Nietzsche, tragiczna miłość, nędza, księgi, ubóstwo, przedwczesna śmierć w dwu wariantach — wspomniane suchoty albo samobójstwo...
Dziś miałem zamiar opowiedzieć państwu coś niecoś o swoim kraju, opierając się wyłącznie na zapiskach Jaropołka Nepomucego Kunsztyka. Istnieje kilka przyczyn po temu. Po pierwsze nie uważam własnych poglądów za nowsze czy bardziej interesujące. Po drugie, spuścizna Kunsztyka wygląda na aż nazbyt przystającą do naszych czasów, kiedy zbliżamy się do pewnego zatrważającego punktu na tablicy czasu — chronologicznej cezury 2000. Autor „Zaćmienia świata” odczuwał to prawie tak samo mocno, jak my dziś: jego czas też przypadł na ważny próg w rachubie czasu (XX wiek). Po trzecie wreszcie, Kunsztyk jest autorem jednego z najbardziej ulubionych przeze mnie stwierdzeń, które brzmi następująco: „W istocie rzeczywistość nie istnieje. Istnieje jedynie nieskończona liczba naszych wersji o niej, a każda z nich jest nieprawdziwa, zaś wszystkie razem wzięte są wzajemnie sprzeczne. Jedynym ratunkiem dla nas jest przyjąć, że każda z nieskończonej liczby wersji jest prawdziwa. Tak też uczynilibyśmy, gdyby nie pewność co do tego, że prawda może być i jest tylko jedna, a zwie się ona — rzeczywistość”.
Chciałbym, aby te gorzkie i wspaniałe słowa posłużyły jako motto do mojego dalszego wystąpienia, które proszę uważać za zbiór pewnych poglądów, samych w sobie nieprawdziwych i nawet nie odpowiadających prawdzie, ale w zupełnie dostateczny sposób będących owej prawdy wersjami.
2
Dlatego też zacznę od rzeczy, które, choć wyglądają z pozoru na jak najbardziej obiektywne, na zbliżone do pewnej prawdy, w istocie zawsze wywołują ogromne wątpliwościami. Chodzi mianowicie o historię i geografię. Wydawałoby się, że cóż może być bardziej prawdziwego od stwierdzenia „Rzeka N. wpada do jeziora P.” albo „Bitwa między argonautami i atlantami miała miejsce w takim to a takim roku”? Ale proszę tylko spróbować zaakcentować mocniej takie stwierdzenie, i usłyszą państwo gwizd audytorium, albowiem każdy z obecnych ma własny pogląd na owe rzeki wraz z bitwami. Pogląd taki staje się — jak w każdej innej — że się tak wyrażę — nauce punktem, z którego obserwujemy zdarzenia. Bo czym jest dla Japończyka Daleki Wschód?
Kraj, z którego przywędrowałem, określają ze wschodu na zachód cztery wielkie rzeki: Don, Dniepr, Dniestr i Dunaj. W każdej z nich słychać echo sanskryckiego „dana”, co oznacza wodę. Pewien mądrala, usłyszawszy to kiedyś ode mnie, zmrużył oczy i zapytał, czy rzeczywiście znam sanskryt. Odpowiedziałem mu, że niestety nie, ale kiedy on używa słowo „clitor”, ja ani przez chwilę nie podejrzewam go o znajomość łaciny. Mając do czynienia z poszczególnymi słowami, prawie nigdy nie znamy należycie języka. Ale to taka uwaga przy okazji.
Zdeterminowany przez cztery rzeki mój kraj ma jednak od wieków znacznie bardziej fatalne problemy ze swoim położeniem geograficznym. Istota ich polega na tym, że górzysta i pagórkowata na zachodzie, lesista i błotnista na północy, przylegająca do dwu stosunkowo ciepłych mórz na południu, ziemia ta stanowiłaby zupełnie normalny europejski wzorzec, no może ciut za duży, gdyby nie wschód — północny, południowy i po prostu wschód: step, równina, pole, Azja. Walka tych dwu, a ściślej rzecz ujmując dwustu dwudziestu dwu geograficznych tendencji od samego początku określiła cały dramatyzm naszej sytuacji. Tam, gdzie Europa dopiero zaczynała powstawać, wyrastać, wznosić się, natychmiast wszczynała bunt Azja, żądając bezwględnie zaprowadzenia swego despotycznego, a zarazem anarchicznego statusu. Nie twierdzę teraz, że to źle. Mówię jedynie, że na tym polega jej istota. Owa istota zaś jest całkowicie sprzeczna z inną istotą — europejską.
Dlatego też jakakolwiek stałość, trwałość i ciągłość wyglądają w warunkach tej ziemi mgliście i niewyraźnie. Jacyś zagadkowi autochtoni rzeczywiście uprawiali na niej zboże i obrabiali metale już trzy czy cztery tysiąclecia temu. Ale cóż my o nich wiemy? Pokusy archeologii pozostają jedynie pokusami — najważniejszego i tak się nie dowiemy. Co mogą mnie obchodzić szczątki czaszek i zabarwione na czerwono szkielety? Żądam tekstu, a nie poszczególnych znaków. O nie-autochtonach, o przybłędach, koczownikach i im podobnych awanturnikach wiemy natomiast znacznie więcej. Przyjrzyjmy się bliżej temu karnawałowi plemion, z których każde od czasu do czasu uznawane jest za naszych protoplastów, i każde z nich w istocie jest nim, ale wszystkie razem rzeczywiście wlały swą wędrowną krew w żyły narodu, do którego, jak się wydaje, ja również należę. Informacji o nich najlepiej szukać w zabytkach piśmiennictwa dawnych wieków, w różnego rodzaju kapitalnych kompilacjach Herodota, obydwu Pliniuszy, Strabona, Ptolomeusza, Owidiusza czy też trochę późniejszych — Ammianusa, Jordanesa, Prokopiusza z Cezarei, Pseudo-Maurycego czy nawet w źródłach arabskich, jak Al-Masudhiego lub Abu Dharmiego, we wszystkich tych wspaniałych i dowcipnych wymysłach, które prawdziwością swoją mogą ustąpić co najwyżej świadectwu świętego Aureliusza Augustyna o podróży do Afryki Środkowej: „Będąc jeszcze biskupem w mieście Hippo, z kilkoma chrześcijańskimi niewolnikami udałem się do Etiopii, by tam nauczać Słowa Bożego. Spotykaliśmy tam mężczyzn i kobiety, którzy głów wcale nie mieli, oczy umieszczone były na piersi, a wszelkie pozostałe członki były identyczne z naszymi”. I nie mamy żadnych podstaw, by mu nie wierzyć! Tak kuszące są owe „pozostałe członki”, które są „identyczne z naszymi”.
Starodawna Ukraina stanowiła przestrzeń nie mniej fantastyczną, aniżeli opisana przez Augustyna Etiopia. Wystarczy choćby pobieżne wyliczenie wszystkich tych mieszkańców pól, lasów, gór i wód. Kimmeriowie, jeszcze przez Homera spowici mgłą tajemnicy w „Odysei”; czy oni istnieli, spytacie państwo — czy istniał Homer, zapytam ja; o Kimmerii wiadomo tylko tyle, że Rimbaud uważał ją za „ojczyznę mgły i trąb powietrznych”; Scytowie, którzy są w prostej linii potomkami czy to Heraklesa czy też może samego Zeusa, i dlatego mieszkają w pilśniowych budach na wozach; Issedonowie, którzy przegonili Scytów z nad Morza Kaspijskiego; Arimaspowie, którzy przegonili stamtąd tychże Issedonów, albowiem mają jedno jedyne oko pośrodku czoła i wiecznie walczą z gryfonami o złoto; Taurowie o byczych i capich głowach, Neurowie, z których każdy raz w roku w ciągu dnia bywa wilkiem; Amazonki bez prawej piersi, by celniej strzelać z łuku i Sauromaci, których narodziły owe Amazonki na skutek gremialnego obcowania ze Scytami; Androfagowie, którzy spożywają ludzkie mięso i nie uznają sprawiedliwości ni prawa Boskiego; Amodokowie również spożywający mięso ludzkie, ale żywcem; Melanchlajnowie, zwani Czarnopłaszczcowcami, jako że noszą tylko czarne odzienie; Saudaraci całkiem identyczni z Melanchlajnami, jednakże inne źródła mówią, że bardziej są podobni do Jazygów, Salów, Tisamatów i Roksolanów; z tymi ostatnimi nie należy mylić Reukanalów ani Rossomonów, ani tym bardziej Koistoboków, którzy wsławili się grabieżami na Bałkanach, przez co porównywano ich z Biessami; tymczasem Karpowie dali nazwę Karpatom, choć w owym czasie góry te nazywano Peukińskimi albo Kaukaskimi — co komu się bardziej podobało; Agatyrsowie, którzy śpiewali miast mówić, Dacy-Zawadiacy i wiecznie żywi Geci, którzy w istocie posiedli tajemnicę nieśmiertelności i dlatego większość z nich żyje po dziś dzień; Bastarnowie, z których rozmnożyli się Goci, Sklawowie, Herulowie, Rugiowie, Wandalowie, Tajfalowie, Gepidzi, Urugundowie, inaczej Burgundowie oraz inni bastardzi; wszystkich ich rozproszyli Hunnowie, którzy przybyli z nieistniejących pustyni, gdzie spali po szyję w piasku i odeszli w nieistniejące lasy, gdzie ukryła ich bujna zieleń; w drodze na zachód podbijali wszystkie inne narody, które im się nadarzyły, łącznie z Fanezjami, zamieszkującymi na zatopionej dziś wyspie na Morzu Azowskim, którzy mieli po pięć sążni wzrostu, marmurowo białą skórę i tak wielkie uszy, że mogli się nimi w niepogodne dni owijać, było ich jednak zbyt mało — tylko ośmioro; w ślad za Hunnami podążyli na swych stepowych kobyłach Kutrigurowie i Otrigurowie, choć inni twierdzą jakoby Utigurowie, Ururgurowie oraz Unugundurowie; Antowie inaczej Wenedowie lub też Pelazgowie dotarli pod nazwą Etrusków aż tu, na północ Włoch, choć bynajmniej nie twierdzę, że Wenecja to prastary ukraiński gród; jednakże wszystko to w proch obrócili po swym wtargnięciu Awarowie, za którymi popłynęli potokami barbarzyńców wszelcy Bułgarzy, Chazarowie, Czarni Kłobucy, Kara-Kałpakowie, Obrowie, Uhrowie, Pieczyngowie, Piesogłowi, Surojady i Połowcy — i żadne mury obronne nie mogły uratować przed pędzącą Azją tych bezmownych, zagadkowych i dotychczas nie nazwanych autochtonów, z którymi w końcu wynurzamy się z niebytu gdzieś tak w IX stuleciu, kiedy to zgraja skandynawskich obieżyświatów wymyśliła, że zjednoczy tę bezmowną wspólnotę, wszystkich tych Drewlan, Dulebów, Krywiczów, Dregowiczów, Uliczów, Tywerców, Polan, Chorwatów oraz „Czodów białookich” w jednym państwie, na czele którego staną oni sami, to znaczy dwaj czy trzej Normani, zawzięci pijacy i rozbójnicy, którzy nie znali ani słowa w miejscowym narzeczu, a sami siebie nazywali „Rusią”. Ta ostatnia okoliczność zapewne zachęciła autochtonów do uznania nad sobą obcego panowania.
Jak wyglądali ci ludzie, powszechnie nazywani „Słowianami”? Jasnowłosi i fizycznie zupełnie nieźle skrojeni, o jasnej karnacji, która łatwo zaczerwieniała się od słońca, oszałamiali bardziej cywilizowanych cudzoziemców najsamprzód brakiem schludności. U Prokopiusza czytamy, że Słowianie śpią i jedzą w brudzie, jak bydło, i to nie każde, a u Ibn Fadlana mowa jest o ruskich kupcach, którzy w ciągu tygodnia w dziesięciu myli się z jednego wiadra, nie zmieniając wody, smarkając i plując do niego. Słabym pocieszeniem — jeśli takie rozczarowania wymagają jakiegoś pocieszenia — są słowa tych samych uczonych i starannie wymytych Arabów o innych narodach eurpejskiego średniowiecza (tak więc Al Quacwini mówi o óczesnych Niemcach, że „nie istnieje nic brudniejszego od nich, myją się raz do roku albo dwa i to — brrrr! — w zimnej wodzie!”, a Ibn Rusta po spotkaniu z Wikingami zaznacza, iż „rzadko gdzie ujrzysz tak pięknych ludzi, jednocześnie jednak są głupi niczym osły i śmierdzą na milę”; przypuszczam, że dla współczesnego Szweda czy Norwega takie uwagi nie byłyby miłe).
Co robić? Stonaście plemion urządziło sobie wieczny karnawał w naszych genach.
Ale dlaczego tylko w genach? Czyżbyśmy nie wierzyli w inne mniej namacalne rzeczy? W te przeciągi energetyczne między wiekami, w owo bezustanne rozpraszanie aury po całej przestrzeni?
Przywykłem szanować różnorodność i złożoność. Oto tutaj, dzisiaj przed państwem zmuszony jestem uznać w sobie — w większej lub mniejszej mierze — Taura i Neura, Saudarata i Tisamata, Bastarna i Wandala, Androfaga i Pieczynga i być może jeszcze kogoś, Cygana, Żyda, Polaka i całkiem nie wykluczone, że Dowhana.
[...]
Ruch, nieustanny ruch, czarne dziury całych stuleci, przepaście w pamięci, brak formy i hierarchii, plazma, fermentacja — oto co jest uderzające, kiedy zanurzamy się w głębiny ziemi, o której zacząłem państwu opowiadać. Z miejscowych i obcych kronik, przynajmniej z tych, które ocalały z pożogi tysiąca i jednej wojny wszechczasów — przed Mongołami, za Mongołów i po nich — z pieśni, legend, mitów i innych wspaniałych dyrdymałów, a lepiej rzec — wersji (bo tak się umawialiśmy) wyłania się obraz kraju o wiele bardziej zadziwiającego niż ówczesne Indie czy Chiny. Krzyżują się nad nim wiecznie miecze komet. Procesje umarłych wychodzą w biały dzień z podziemnych mogił. Cielęta rodzą się z ośmioma nogami, a psy z dwoma głowami. Cerkwie zapadają się pod ziemię, a na ich miejscu pojawiają się czarne jeziora. Trąby powietrzne i gorący stepowy wiatr wznoszą ku niebiosom całe miasta wraz z sadami i budynkami, gdzie pędzą w nieznane, aż w otchłanie Tartarii. Na krzyżach przydrożnych same z siebie odwracają się obliczem ku zachodowi. Nie ma w tym nic dziwnego: ziemia ta nie zna Prawa Bożego, albowiem Bóg ją porzucił.
Ale jednocześnie jakże szczodrze została obdarzona! W „Traktacie o dwu Sarmacjach” jawią nam się takie bogactwa nieokiełznanej przyrody, że narzuca się skojarzenie z biblijnym mlekiem i miodem. „Ptaków jest tam tyle, że wiosną dzieci napełniają czółna jajkami dzikich kaczek, gęsi, żurawi i łabędzi. Psy karmią tam mięsem dzikiej zwierzyny. Rzeki wypełnione są niesłychanym mnóstwem jesiotrów oraz innych wielkich ryb, które płyną od morza w górę słodkowodnej rzeki, tak przepełnionej rybami, że rzucona w wodę spisa zatrzymuje się i sterczy niby w ziemię wbita”. Dzikie pole, ta kusząca terra incognita ukraińskiego Południa i Wschodu, wabi swoimi fatalnymi przestrzeniami wciąż nowych pionierów — cós na kształt amerykańskiego Dzikiego Zachodu po czterech czy pięciu stuleciach.
Trawa jest tam wysokości jeźdźca. Dęby liczą po tysiąc lat — z jednego takiego drzewa można wyciosać cały okręt albo pałac. Na poły fantastyczne tury, żubry i sumaki o złotych rogach i diamentowych kopytach olbrzymią niepłochliwą chmarą przemieszczają się tą bezkresną równiną. W usypanych do nieba kurhanach śpią w oczekiwaniu na godzinę X przedwieczni magowie, strzegący niezliczonych skarbnic. Ale zimą wszystko to przykrywa śnieg. Jest go tak dużo, że podobnie jak trawa latem, śnieg zdolny jest ukryć jeźdźca na koniu. Wiosną śniegi owe topnieją, zatapiając na dwa-trzy tygodnie całą okoliczną równinę. Wtedy miejscowi mieszkańcy wypływają na świat Boży w swych czółnach i zarzucają sieci rybackie, z pomocą których wyławiają całe mnóstwo różności: przepiórcze gniazda, rzymskie monety, kły mamuta, czaszki nieznanych monarchów, z których weseli koczownicy popijali wino.
Oczywiście taka ziemia nie mogła nie przyciągać licznych zgrai szczególnie barwnej ludności określonego autoramentu z różnych krajów. Wydziedziczeni magnaci i wyklęci duchowni, wędrowni żebracy, znający się na chiromancji, chironomii i chirurgii, muzykujący ślepcy, którzy wzięli na siebie misję i trubadurów, i kronikarzy, zbiegli chłopi, partacze spoza cechów, żacy, relegowani za wolnomyślicielstwo i sodomię, rycerze o podejrzanej genealogii i genitaliach bez podejrzeń, rejestrowi karciarze i szarlatani, jezuiccy kaznodzieje, czarnoskórzy akrobaci, nieuznani władcy nieistniejących państw, uczone obieżyświaty, poszukiwacze kamienia filozoficznego, sprzedawcy powietrza, wyznawcy kwiata paproci, degustatorzy soli wiedzy tajemnej, szynkarze, obeznani z mądrością chaldejską, dzieci pierwszej komunii świętej, świadkowie drugiego nadejścia, adepci trzeciej nocy, adwentyści dnia czwartego, moczymordy, socynianie, arianie, rastafarianie, trynitarze, antytrynitarze, ale nade wszystko — wolni kochankowie i kozacy, rezuny i bohuny, pijacy i rębacy, aniołowie stepu...
W naszych karnawałach zachowały się dane personalne co poniektórych z wymienionych postaci. Na przykład suzeren Karpat i Dunaju, książę Jarosław Ośmionóg (nazwany tak z powodu swego wścibskiego charakteru i wszędobylstwa). Albo Kozak Jamajka — rzadki okaz poszukiwacza przygód, który wykradł z wyspy Chios galerę turecką i przybił aż do wybrzeży Antyli, gdzie dał początek rodowi Oszczyrków. Albo też filozofujący kat Pawło Macapura, jeden z ojców średniowiecznej mafii narkotykowej, którego powieszono za miłość do ludzkiego ciała. Lub szkocki charakternik McNis, który dochrapał się stopnia pułkownika u kozaków i dziś znany jest całej Rzeczpospolitej jako Maksym Krywonis...
Cudzoziemcy na Ukrainie to w ogóle odrębna i wielce rozległa materia. Zatrzymam się jedynie przy kilku Włochach, przede wszystkim ze względu na swą miłość do wszystkiego co włoskie, ale także dlatego, że dla każdego Włocha Ukraina mogłaby być rodzoną matką.
Pomijając szeroko znane postacie epigonów wzniosłego quatrocento, którzy nie znaleźli zbytu na innych co bardziej wysuniętych na zachód ziemiach, przybyli do nas, nafaszerowani po brzegi architektonicznymi, malarskimi, erotycznymi i filozoficznymi ideami, wszystkich tych bohaterów płaszcza i szpady na kształt Pietro di Barbony, Pawła Rzymianina, Ambrosio Przychylnego, Kallimacha Buonaccorsiego i jeszcze późniejszych Rossiego, Rastrellego, Corassiniego i innych; wspomnę tu pobieżnie tych, którzy choć o wiele mniej znani, są osobowościami zupełnie nieprzeciętnymi i wręcz egzotycznymi. To przede wszystkim właściciel objazdowego zwierzyńca Michelaniolo Romano, który jako pierwszy pokazał mieszkańcom mojego kraju żywego nosorożca, (wcześniej jedynie czytali o nim w popularnych „Fizjologach”, zapewne bizantyjskiego pochodzenia). To poza wszelką wątpliwością konsul Republiki Weneckiej Bandinelli, który zamieszkiwał budynek ze skrzydlatym lwem we lwowskim rynku i urządzał niezapomniane regaty z muzyką i śpiewami po rzece Połtwie i jej kanałach. To również dyplomata i poeta, poseł Wenecji u kozaków Alberto Vimina da Ceneda (w rzeczywistości Michele Bianci), który tak zasmakował w miejscowych miodach i nalewkach, że nie zechciał powrócić do Włoch i pozostał przy Wojsku Zaporoskim pod imieniem pisarza Michaśka Pianki i skończył na białą gorączkę w budżackich stepach. To także syn wędrownego Cygana i kapuańskiej praczki Pietro Mogigliani, który po przyjęciu greckiego wyznania wybił się i został metropolitą, a potem założył w Kijowie akademię, gdzie nauczano wedle włoskiech wzorów siedmiu wolnych nauk; do końca swoich dni ten poważny hierarcha nie mógł się pozbyć romańskiego akcentu w wymowie, przez co wołano nań „Wołoch” albo „Mołdawianin”. To w końcu również Giovanni Mazeppa, gałązka wygasłego lombardzkiego rodu, który zrobił karkołomną karierę polityczną najpierw za panowania Piotra Pierwszego, a później na dworze króla Szwecji Karola XII. Mógłbym kontynuować ten imponujący rejestr.
By jednak skończyć z tematem naszych kontaktów historycznych, muszę podkreślić, że i Ukraińców przyciągała do siebie bella Italia. Uważali oni, że zdołają się tu czegoś nauczyć, więc pokonywali pieszo Alpy, by spocząć na soczystej trawie nieopodal Bolonii albo Padwy, nad brzegami wiecznych rzek, w cieniu drzew pomarańczowych. Wspomnę przy tej okazji choćby Jurka Kotermaka (inaczej Georgius Drohobicius), autora pierwszej drukowanej w Rzymie księgi, doktora filozofii, medycyny i astronomii, rektora uniwersytetu w Bolonii, którego wykładom przysłuchiwał się Mikołaj Kopernik, uważany co prawda za jednego z najsłabszych uczniów i nie raz wyrzucany za drzwi, jako że poważył się głośno mówić o jakichś bzdurach sprzecznych z naturą, jakoby Ziemia obracała się wokół Słońca. Do dziś pokutujemy na skutek tych kopernikańskich mistyfikacji.
Nie wspominam tu już o tym (a warto byłoby), że sławny malarz wenecki Vittore Carpaccio pochodził, rzecz jasna, z Karpat, jak i ja, a prawdziwe jego nazwisko brzmiało Huculak albo Budzulak, a może i Bużdyhan.
A teraz mili państwo, zanim przejdę do końcowej części mojego przelewania z pustego w próżne, muszę się poskarżyć na skołowaciały język i suchość w gardle. Czy łaskawie nie zgodziliby się państwo na to, żebym szybciutko wychylił jakiegoś młodego winka z tego oto srebrnego kielicha? [Otrzymuje zgodę, pije wino].
Dość jednak kukiełek i masek. Po prezentacji egzotycznych ptaków i roślin warto przejść do przedmiotów o wyższym znaczeniu. Zebraliśmy się bowiem w epoce „postkarnawałowego bezsensu świata”. I pytamy: „co na horyzoncie”? A ja już od godziny plotę państwu o tym, co poza horyzontem. Choć być może horyzont to nie tylko to, co widnieje jako niedosiężne gdzieś hen przed nami. Być może dane jest nam ujrzeć prawdziwy horyzont, gdy tylko obejrzymy się i przykryjemy wierzchem dłoni ślepnące od zachodzącego blasku oczy? A propos, przodkowie mego narodu sądzili, że właśnie tam, za horyzontem, żyją dusze i ciała zmarłych. Jeśli to kiedyś okaże się prawdą, to bardzo chciałbym dotrzeć tam — na wspak, tyłem, plecami do przodu, nie oglądając się. Tylko w ten sposób mam szansę dogonić tę niewidzialną, ale wcale nie umowną linię.
4
Ta ziemia, o której tu dzisiaj tyle mówię, nie mogła, jak już państwo zrozumieli, nie narodzić mnóstwa poetów. Jest ich cały legion, w większości nikomu nie znani, oprócz samych siebie, ale jest nawet wśród nich kilka tysięcy szczęśliwców, których drukowano w gazetach i wydawano ich książki. Jeszcze więcej niż poetów mamy pieśni. Pewien hochsztapler naliczył ich około trzydziestu tysięcy. Mogę pochwalić się tym, że znam z dziesięć z nich.
Ale nie poeci i nie pieśni stanowią o istocie naszego karnawału. Są jedynie uzupełnieniem, dodatkiem, przyprawą dla osób szczególnie wrażliwych. Istnieje inny czynnik, inny bodziec. Dzięki niemu przeżyliśmy nawet najbardziej pustoszące nasz kraj wojny i według Pawła z Aleppo, pozostaliśmy „liczniejsi od gwiazd na niebie i piasku w morzu”. W końcu także dzięki niemu za każdym razem stajemy się sobą mimo pokus bycia kimś innym.
Mam tu na myśli misterium mężczyzny i kobiety.
Ukrainki mogę porównać co najwyżej z Włoszkami lub z Greczynkami. Każdy z was mógł widzieć takie kobiety u Tycjana. Przybyły z Armenii cudzołożnik jeszcze pięć wieków temu napisał o nich tak: „Wzrost raczej wysoki, aniżeli niski, włosy bardziej ciemne, niż jasne, oczy bardziej czarne niż szare, choć bywają także zielone. Zęby duże i białe, jednak nie za bardzo. Usta raczej wąskie niż szerokie, lecz przyjemnie się je całuje. Brwi równe, jak same to określają „pod sznurek”, nosy zaś bywają różne, acz nie tak piękne jak u naszych kobiet. Oddech przyjemny, głos nadający się do śpiewu, język żwawy. Szyje giętkie, ale w żadnym wypadku nie za długie, w sam raz. Ramiona szerokie, lecz w miarę, kształtne. Piersi raczej duże niż małe, czasem bardzo duże, niezwykle rzadko natomiast bardzo małe. Brzuchy piękne i ogromne, jak księżyc białe. O biodrach mógłbym opowiadać całe wieki, o pośladkach jeszcze dłużej, ale nie będę. Kolana, podobnie jak łokcie twarde, przyjemne w dotyku, wrażliwe. Łydki, jak i ramiona pełne, o gładkiej skórze, bez włosów. Stopy ogółem większe niż u innych narodów, ale to do nich pasuje. O tym, co między nogami znowuż ni słowem nie wspomnę, choć jest nader udane. Zapomniałem o uszach — raczej małych niż dużych. I o dłoniach — zdolnych do wszelkiej pracy, czystych”.
Niestety jesteśmy niewdzięcznymi istotami. Nasi mężczyźni do dziś nie nauczyli się właściwie cenić tego, czym ich obdarowano. Tatarzy, którzy przybywali z południa w ciągu stuleci wyłacznie po ten „żywy towar”, okazali się znacznie lepszymi znawcami. W całym mahometańskim/muzułmańskim świecie, a także tutaj w śródziemnomorskiej Europie czy nawet w Afryce sprzedawano wykradzione i pohańbione przez nich kobiety „o włosach bardziej ciemnych niż jasnych”. Moda na ukraińskie nałożnice łatwo wyparła poprzednie upodobania haremowych erotomanów do chudych Czerkiesek, wielgachnych Amazonek czy frygidnych Lesbijek.
Nasi mężczyźni okazali się raczej nie godni takiego bogactwa. Co czynili najlepsi z nich, by zatrzymać te kobiety i ustrzec je? Uciekali za porohy, w dzikie pola, kozakowanie, w bezżenność, w celibat. Po co? Aby popić do woli, połowić ryby, pobyć w męskim towarzystwie. Tymczasem kobiety, „o biodrach których można opowiadać wieki całe”, pozostawiali wszelkim niezgułom, hreczkosiejom, przyjezdnym lowelasom i wędrownym sztukmistrzom. A kiedy z południowego wschodu przylatywali łowcy kobiecych ciał, to nie było już komu ich bronić, bo niezguły przesiadywały trudny okres w szynku, lowelasi podążali w odległe dziewicze kraje, a sztukmistrze po prostu rozpływali się w powietrzu, albowiem po to są sztukmistrzami.
Pewna młoda Greczynka opowiadała mi, że wszystkie kobiety w Grecji zazwyczaj mają tak kształtne piersi, jak ona. Osiąga się to dzięki pewnemu sekretowi. Dziewczynki od dzieciństwa prawie karmią specjalnym ślimaczkiem żyjącym w winnicach. Wtedy zapytałem żartem, czy nie dają adekwatnego ślimaczka ich chłopcom. Jak wiele starań dokładają jednak Grecy do tego, by ich mężczyźni chcieli kochać ich kobiety! Aby ten niesamowity dramat, ten karnawał uczuć nigdy się nie kończył.
Tymczasem u nas wciąż trwa wielkie nieporozumienie płciowe. Nadal nie dość kochamy nasze dziewczęta. Wszelkie przejawy pełni istnienia, tego słodko-gorzkiego święta z jego darami i dziurami wyparło u nas biesiadowanie — ten erzac karnawału, gdzie nazbyt wiele się pije, je i połyka, gdzie „nawet coitus nie przytrafi się”, gdzie „dupy gwoździami przymocowano”, gdzie „ruszamy do ataku i grzęźniemy w strawach; jak rycerze złożymy kości swe w gościach”. A nasze kobiety stają się w ten sposób grube i usidlone.
Najbardziej kobiece z nich co dzień uciekają do zamorskich haremów — w większej mierze dziś niż trzysta lat temu, ale jutro w jeszcze większej mierze niż dziś — są ozdobą odurzających społeczeństw Zachodu i Wschodu na wszystkich szczeblach funkcjonowania: od brudnych portowych lupanarów do wysublimowanych snobistycznych orgii.
Na przekór temu wszystkiemu wciąż trafiają się wśród nas jeszcze tacy, którzy się kochają. Dzięki nim przetrwamy nawet teraz, kiedy wszyscy aniołowie odwrócili się od nas. Dzięki temu do dziś jesteśmy „liczniejsi od gwiazd na niebie i od piasku w morzu”. W końcu także dzięki temu wciąż jeszcze stajemy się sami sobą, choć tak silna jest pokusa wydawania się kimś innym.
Pozwólcie państwo, że zanim skończę, udam się do pewnego truizmu. Mam nadzieję, że niezbyt to państwa rozdrażni.
Tylko miłość może nas wybawić od śmierci. Tam, gdzie kończy się miłość, zaczyna się „bezsens świata”. Nie sądzę, by wówczas „na horyzoncie” mogło jeszcze „cokolwiek” pozostać. Oprócz pustki, rzecz jasna. Pustki, która pociąga, woła, przyciąga — jak jej się oprzeć w tym czasie „postmiłosnym”?
Nie chciałbym pozować na wieszcza i coś tu dzisiaj prorokować. Zaproponowałem państwa niewuadze jedynie szereg wersji, z których każda z osobna jest nieprawdziwa, a wszystkie razem wzięte są wzajemnie sprzeczne. A mimo to spróbuję nawet z tak beznadziejnej sytuacji znaleźć wyjście honorowe, to znaczy pewien wniosek. Jest to absolutnie niezbędne dla pełni kompozycji mojego tekstu. Ale nie więcej. Dlatego też proszę nie odebrać tego wniosku nazbyt poważnie. Proszę odnieść się do niego jak do kropki na końcu zdania. Albo jak do trzech kropek lub do znaku zapytania.
Pozostaję tradycyjnym systemie wyobrażeń. Jeśli pod Karnawałem rozumiemy skrajne napięcie sił życia w całej pełni i niewyczerpaniu czy tak samo wyższy przejaw bitwy miłości ze śmiercią (śmiercią jako pustką, anty-istnieniem, nicością), to istotnie nie powinien się on nigdy zakończyć, czy przynajmniej trwać tak długo, jak długo nie wyczerpaliśmy jeszcze swego kredytu u Niebiańskiego Widza. Stwierdzam to, nie, nie stwierdzam, wysuwam hipotezę, choć mogę wydać się przy tym równie staromodny, jak niestosownie wymyślony przeze mnie Jaropołk Nepomucy Kunsztyk, zmarły we właściwym czasie na zaćmienie świata.
* Fragment ten jest quasi-esejem wygłoszonym przez bohatera powieści — Stanisława Perfeckiego — na seminarium „Postkarnawałowy bezsens świata. Co na horyzoncie?” w Wenecji. W oryginale fragment składa się z trzech części, z których środkową — swego rodzaju interludium, opowiadające o tym, co robił prelegent podczas przerwy — pominęłam w tej publikacji ze względu na jej nieczytelność poza kontekstem całego utworu. W powieści wystąpienie bohatera zostało ujęte w ramy depeszy służbowej, przekazującej tekst i powiadamiającej o zachowaniu Perfeckiego. A oto początkowy fragment „depeszy”:
Uwadze Monseigneura polecam tekst referatu wygłoszonego przez Respondenta na seminarium „Postkarnawałowy bezsens świata: co na horyzoncie?” 9 marca br. w Wenecji. Wystąpienie Respondenta zaczęło się o jedenastej rano i z krótką przerwą trwało do dwunastej dwadzieścia trzy.
Cerina
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Tłumaczenie: Ola Hnatiuk, Renata Rusnak
- Projekt okładki: Kamil Targosz
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Data publikacji: 31 grudnia 2003
Okładka miękka, foliowana
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 367
- ISBN: 838739177-8
- Cena okładkowa: 40,00 zł
E-book・Perwersja
- ISBN: 978-83-7536-338-8
- Cena okładkowa: 20,00 zł
Inne książki tego autora
- Jurij AndruchowyczZwrotnik Ukraina
- Jurij AndruchowyczLeksykon miast intymnych
- Jurij AndruchowyczDwanaście kręgów
- Jurij AndruchowyczTajemnica
- Jurij AndruchowyczDiabeł tkwi w serze
- Jurij AndruchowyczMoscoviada
- Jurij AndruchowyczOstatnie terytorium
- Jurij Andruchowycz, Andrzej StasiukMoja Europa
Inni klienci kupili również:
- Jurij AndruchowyczLeksykon miast intymnych
- Jurij AndruchowyczTajemnica
- Jurij AndruchowyczMoscoviada
- Jurij Andruchowycz, Andrzej StasiukMoja Europa
- Jurij AndruchowyczZwrotnik Ukraina
- Jurij AndruchowyczDwanaście kręgów
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców