Janusz Wiśniewski, Samotność w Sieci. Tryptyk
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
(koedycja z wydawnictwem Prószyński i S-ka)
„S@motność w Sieci” — powieść tak współczesna, że bardziej nie można: z Internetem, pagerem, elektronicznymi biletami lotniczymi, dekodowaniem genomu i SMS-ami. A przy tym tak tradycyjna jak klasyczna historia miłosna. Powieść o miłości w Internecie. Tej ostatecznej, tej, o której się marzy, takiej, aby „się popłakać i aby dech zaparło”.
Wiśniewski analitycznie i urzekająco zarazem relacjonuje tę miłość, wprowadzając na przemian nastrój nieomal uroczystej czułości, aby kilka linijek dalej zadziwić odważnym erotyzmem. „S@motność w Sieci” to także hołd składany mądrości i wiedzy. Splecione kunsztownie z wątkiem miłosnym fascynujące historie o molekułach emocji, o tym, kto tak naprawdę odkrył DNA i o tym, co po śmierci stało sie z mózgiem Einsteina.
Przeczytawszy „S@motność w Sieci” wie się, że wirtualność Internetu to tylko umowa i że e-mail — tak naprawdę — nie musi się różnić od listu przysłanego zaprzęgiem przez posłańca.
Do powieści został dołączony zapis internetowej dyskusji autora z czytelnikami i post-epilog.
„Dlaczego ’post-epilog’? Bo istniał w mojej wyobraźni już przed prologiem. Był tam od pierwszego słowa „S@motności...”, które wstukałem z klawiatury mojego komputera. Nie było tam jeszcze ani drugiego rozdziału, ani środka, ani epilogu. Ale był post-epilog. Stworzyłem go w Berlinie, na ławce na dworcu Lichtenberg o północy 18 sierpnia 1998 roku, gdy zaczynały się moje urodziny, a ja na tej ławce czekałem na pociąg do Frankfurtu nad Menem. Nie umieściłem go w manuskrypcie ’S@motności...’, który wysłałem do wydawnictw ’Czarne’ i „Prószyński i S-ka”, ponieważ wydawało mi się wówczas, że nie jest potrzebny tej książce. Ale teraz, w dwa lata po wydaniu ’S@motności...’ i po blisko dziewięciu tysiącach e-maili, mam wrażenie, że się jednak myliłem...”
Janusz L. Wiśniewski
Przeczytaj fragment ZamknijJanusz Wiśniewski
Samotność w Sieci
Tryptyk
fragment
9 MIESIĘCY WCZEŚNIEJ...
Z rampy przy torze czwartym na peronie jedenastym stacji kolejowej Berlin Lichtenberg skacze pod pociąg najwięcej samobójców. Tak mówią oficjalne, skrupulatne jak zawsze niemieckie statystyki dla wszystkich dworców miasta Berlina. To widać zresztą, gdy się siedzi na ławce przy torze czwartym na peronie jedenastym. Szyny są tam znacznie bardziej błyszczące niż na innych peronach. Hamowanie awaryjne, często powtarzane, pozostawia na długo wyszlifowane tory. Poza tym normalnie ciemnoszare i przybrudzone betonowe podkłady kolejowe są w kilku miejscach na długości całego peronu jedenastego o wiele jaśniejsze niż w innych — gdzieniegdzie prawie białe. W tych miejscach służby utrzymania dworca używały silnych detergentów, aby zmyć plamy z krwi rozrywanych i wleczonych przez koła lokomotywy i wagonów części ciała samobójcy.
Lichtenberg jest jedną z najbardziej odległych stacji w Berlinie i jest przy tym stacją najbardziej zaniedbaną. Odbierając sobie życie na stacji Berlin Lichtenberg ma się wrażenie, że pozostawia się za sobą szary, brudny, śmierdzący moczem, obdrapany z tynku świat pełen śpieszących się smutnych lub nawet zrozpaczonych ludzi. Zostawić taki świat na zawsze jest o wiele łatwiej.
Wejście po kamiennych schodach na peron jedenasty jest ostatnim wejściem w tunelu pomiędzy halą kasową i zamykającym tunel pomieszczeniem transformatorów. Tor czwarty jest najbardziej skrajnym torem na całym dworcu. Gdyby w hali kasowej dworca Berlin Lichtenberg postanowić zabić się skacząc pod pociąg, to idąc na rampę toru czwartego na peronie jedenastym żyje się najdłużej. Dlatego samobójcy prawie zawsze wybierają tor czwarty na peronie jedenastym. Nakazuje im to instynkt samozachowawczy.
Na rampie przy torze czwartym są dwie prawie całkowicie pokryte graffiti, ponacinane nożami drewniane ławki przykręcone ogromnymi śrubami do cementowej powierzchni rampy. Na ławce bliżej wyjścia z tunelu siedział wychudzony, cuchnący mężczyzna. Od lat mieszkał na ulicy. Drżał z zimna i lęku. Siedział z nienaturalnie skręconymi stopami, ręce trzymał w kieszeni podartej i poplamionej ortalionowej kurtki sklejonej w kilku miejscach żółtą taśmą samoprzylepną z niebieskim napisem „Just do it”. Palił papierosa. Obok niego na ławce stało kilka puszek po piwie i pusta butelka po wódce. Obok ławki, w worku foliowym sklepu Aldi, z którego dawno już wytarła się żółta farba, znajdował się cały jego dobytek. Spalony w kilku miejscach koc do przykrycia, kilka strzykawek, pudełko na tytoń, opakowania z bibułkami do skręcania papierosów, album ze zdjęciami z pogrzebu jego syna, otwieracz do konserw, pudełko zapałek, dwa opakowania methadonu, poplamiona kawą i krwią od igieł strzykawkowych książka Remarque’a, stary, podarty skórzany portfel z pożółkłymi, podartymi i ponownie sklejonymi fotografiami młodej kobiety, z dyplomem ukończenia studiów i zaświadczeniem o niekaralności. Tego wieczoru do jednej z fotografii młodej kobiety mężczyzna przypiął spinaczem list oraz banknot stumarkowy.
Mężczyzna czekał na pociąg z dworca Berlin ZOO do Angermuende. 12 minut po północy. Pośpieszny z obowiązkową rezerwacją miejsc i wagonem Mitropy zaraz przy wagonach pierwszej klasy. Pociąg ten nigdy nie zatrzymuje się na stacji Lichtenberg. Przejeżdża bardzo szybko torem czwartym i znika w ciemności. Ma ponad dwadzieścia wagonów. Latem nawet więcej. Mężczyzna wiedział to od dawna. Przychodził na ten pociąg już wiele razy.
Mężczyzna bał się. Ten dzisiejszy lęk był jednakże zupełnie inny. Ten lęk był uniwersalny, powszechnie znany, nazwany i zbadany dogłębnie. Wiedział dokładnie, czego się bał. Najgorszy jest lęk przed czymś, czego nie można nawet nazwać. Na lęk bez imienia nie pomagają nawet strzykawki.
Dzisiaj przyszedł po raz ostatni na ten dworzec. Potem już nigdy nie będzie samotny. Nigdy. Samotność jest najgorsza. Czekając na ten pociąg siedział spokojny, pogodzony z sobą. Niemal radosny.
Na drugiej ławce, za kioskiem z prasą i napojami, siedział inny mężczyzna. Trudno było określić jego wiek. Około trzydziestu siedmiu, czterdziestu lat. Opalony, pachnący drogą wodą kolońską, w czarnej wełnianej marynarce, jasnych markowych spodniach, rozpiętej oliwkowej koszuli i zielonym krawacie. Obok ławki postawił metalową walizkę z etykietami linii lotniczych opinającymi uchwyt. Mężczyzna włączył komputer, który wyjął z czarnej skórzanej torby, ale natychmiast zdjął go z kolan i odstawił go obok siebie na ławkę. Ekran komputera migotał w ciemności. Wskazówka zegara nad peronem minęła liczbę dwanaście. Rozpoczynała się niedziela, 30 kwietnia. Mężczyzna oparł głowę w swoich dłoniach. Przymknął oczy. Płakał.
Mężczyzna z ławki przy wejściu podniósł się. Wychylił się po plastikową torbę. Upewnił się, że list i banknot są w portfelu, wziął czarną puszkę z piwem i zaczął iść w kierunku końca rampy, zaraz przy semaforze. To miejsce upatrzył sobie już bardzo dawno temu. Minął kiosk z napojami. Zobaczył go. Nie spodziewał się nikogo na peronie jedenastym po północy. Zawsze był tutaj sam. Ogarnął go niepokój inny niż lęk. Obecność tego drugiego mężczyzny zakłócała mu cały plan. Nie chciał spotkać nikogo w drodze na koniec rampy. Koniec rampy... To będzie naprawdę koniec.
Nagle poczuł, że chciałby pożegnać się z tym człowiekiem. Podszedł do niego. Odsunął jego komputer i przysiadł się blisko niego.
— Kolego, wypijesz łyk piwa ze mną? Ostatniego łyka. Wypijesz? — zapytał, dotykając pięścią jego uda i wysuwając puszkę z piwem w jego kierunku.
ON: Minęła północ. Schylił głowę i nie wie, jak to się stało, ale poczuł, że nie zatrzyma tych łez. Zaczynały się jego urodziny.
Już dawno nie czuł się taki samotny. To przez te urodziny. Samotność jako uczucie od kilku lat rzadko docierało do niego w szalonym pędzie jego codzienności. Samotnym jest się tylko wtedy, gdy ma się na to czas. On nie miał czasu. Tak skrzętnie sobie zorganizował życie, żeby nie mieć czasu. Projekty w Monachium i w USA, habilitacja i wykłady w Polsce, konferencje naukowe, publikacje. Nie, w jego biografii nie było ostatnio przerw na rozmyślanie o samotności, rozczulenia i takie kiczowate słabości jak ta teraz tutaj. Tutaj, na tym szarym opuszczonym dworcu, skazany na bezczynność nie mógł zająć się niczym innym i zapomnieć i samotność pojawiła się jak atak astmy. To, że jest tutaj i ma tę niezaplanowaną „przerwę”, to tylko pomyłka. Najzwyklejsza, banalna, bezsensowna pomyłka. Jak błąd w druku. Sprawdzał w samolocie przed lądowaniem na Berlin Hegel, w Internecie, rozkład jazdy pociągów do Warszawy i nie zwrócił uwagi, że ze stacji Berlin Lichtenberg pociągi do Warszawy zaczynają kurs tylko w dni robocze. A przecież przed chwilą skończyła się sobota. Nawet miał prawo tego nie zauważyć. To było rano i był po kilkunastu godzinach lotu z Seattle, lotu kończącego ciężki tydzień pracy bez wytchnienia.
Urodziny o północy na dworcu Berlin Lichtenberg. Coś tak absurdalnego. Czy on tutaj trafił z jakąś misją?! To miejsce mogłoby być doskonałym miejscem akcji filmu, koniecznie czarno-białego, o bezsensie, szarości i udręce życia. Był pewien, że Wojaczek tutaj w takiej chwili zacząłby pisać najmroczniejszy swój wiersz.
Urodziny. Jak on się rodził? Jak to było? Jak bardzo ją to bolało? Co myślała, gdy ją to bolało? Nigdy jej o to nie zapytał. W zasadzie dlaczego nie? Tak po prostu: „Mamo bolało cię bardzo, gdy mnie rodziłaś?”.
Teraz chciałby to bardzo wiedzieć, ale wtedy, gdy jeszcze żyła, nie przyszło mu to nigdy do głowy.
Teraz już jej nie było. I innych też już nie. Wszyscy najważniejsi ludzie, których kochał, umarli. Rodzice, Natalia... Nie miał nikogo. Nikogo ważnego. Miał tylko projekty, konferencje, terminy, pieniądze i czasami uznanie. Kto pamięta w ogóle, że on ma dzisiaj urodziny? Dla kogo ma to znaczenie? Kto to zauważy? Czy jest ktoś, kto pomyśli o nim dzisiaj? I wtedy przyszły te łzy, których nie zdołał już powstrzymać.
Nagle poczuł szturchnięcie.
— Kolego... Wypijesz łyk piwa ze mną? Ostatniego łyka. Wypijesz? — usłyszał zachrypnięty głos.
Podniósł głowę. Ogromne, przekrwione, wystraszone oczy w za dużych oczodołach wychudzonej, zarośniętej i pokrytej ranami twarzy patrzyły na niego błagalnie. W wyciągniętej w jego kierunku drżącej dłoni mężczyzny, który siedział przed nim, była puszka piwa. Mężczyzna zauważył jego łzy, odsunął się i powiedział:
— Słuchaj, kolego, ja nie chcę ci przeszkadzać. Nie chciałem, naprawdę. Ja też nie lubię, gdy ja płaczę i ktoś się przyczepia. Ja już sobie idę. Płakać trzeba w spokoju. Tylko wtedy ma się z tego radość.
Nie pozwolił mu odejść, chwytając za kurtkę. Wziął puszkę z jego ręki i powiedział:
— Nie przeszkadzasz. Słuchaj, ty nawet nie wiesz, jak bardzo chcę się z tobą napić. Mam od kilku minut urodziny. Nie odchodź. Mam na imię Jakub.
I nagle zrobił coś, co wydawało mu się w tamtym momencie zupełnie naturalne i czemu nie mógł się oprzeć. Przyciągnął tego mężczyznę i przytulił do siebie. Oparł głowę na ramieniu jego podartej ortalionowej kurtki. Trwali tak chwilę czując, że dzieje się coś uroczystego. W pewnym momencie ciszę zakłócił pociąg, który przejechał z hukiem obok ławki, na której siedzieli przytuleni do siebie. W tym momencie mężczyzna skulił się jak przestraszone dziecko, wtulił się w niego i powiedział coś, co zagłuszył stukot kół pędzącego obok pociągu. Po chwili poczuł zawstydzenie. Ten mężczyzna musiał poczuć to samo, bowiem odsunął się gwałtownie od niego, bez słowa wstał z ławki i zaczął iść w kierunku schodów prowadzących do tunelu. Przy jednym z metalowych koszy na śmieci zatrzymał się wyjął kartkę papieru ze swojej plastikowej torby, zgniótł ją w dłoni i wrzucił do pojemnika. Po chwili zniknął w tunelu.
— Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Jakub — powiedział głośno do siebie wypijając ostatni łyk piwa z puszki, którą mężczyzna postawił obok migoczącego komputera.
To była tylko chwila słabości. Taki atak arytmii serca, który minął. Usiadł wyprostowany na ławce. Wychylił się do torby po telefon komórkowy. Wyciągnął berlińską gazetę, którą kupił rano i odnalazł reklamę serwisu taxi. Wybrał numer. Spakował komputer i ciągnąc z hukiem po wybojach rampy walizkę podążył w kierunku tunelu prowadzącego do hali kasowej i wyjścia do miasta.
Jak to było? Jak on to powiedział? Płakać trzeba w spokoju. Tylko wtedy ma się z tego radość...
ONA: Już dawno żaden mężczyzna aż tak bardzo nie starał się, aby miała taki nastrój, czuła się tak bardzo atrakcyjna i miała najlepsze drinki w kieliszku.
— Nikt nie zaprzeczy, że Kopciuszek miał wyjątkowo smutne dzieciństwo. Wredne przyrodnie siostry, praca ponad siły i straszna macocha. Poza tym, że musiała zatruwać się wyciągając popiół z popielnika, to na dodatek nie miała nawet kanału MTV — powiedział wybuchając śmiechem młody mężczyzna siedzący naprzeciwko niej przy barze. Nawet nie wie, jak zeszli na tego biednego Kopciuszka bez MTV. Prawdopodobnie flirtować można także o unowocześnionych bajkach.
Mężczyzna był o kilka młodszy od niej. Miał nie więcej niż 25 lat. Przystojny. Perfekcyjnie elegancki. Dawno nie widziała mężczyzny, który potrafiłby być tak harmonijnie ubrany. Właśnie tak. Harmonijnie. Był wytworny jak jego piękne, szyte na miarę garnitury. Wszystko się w nim zgadzało. Zapach jego wody kolońskiej pasował do koloru krawata, kolor krawata pasował do koloru kamieni w złotych spinkach przy mankietach nieskazitelnie błękitnej koszuli. Złote spinki przy mankietach — kto teraz jeszcze używa w ogóle takich spinek? — swoim rozmiarem i kolorem złota pasowały także do złotego zegarka, który nosił na przegubie prawej dłoni. A zegarek pasował do pory dnia. Teraz wieczorem, na to spotkanie z nią w barze, założył elegancki, prostokątny zegarek z delikatnym skórzanym paskiem w kolorze jego garnituru. Rano w trakcie zebrania w berlińskiej siedzibie ich firmy, podczas prezentacji miał ciężki, dostojny Rolex. Poza tym rano pachniał też inaczej. Wie to dokładnie, bo celowo wstała ze swojego miejsca i wychyliła się po butelkę z wodą sodową dokładnie nad jego głową, pomimo że miała całą tacę z butelkami przed sobą.
Przyglądała mu się dzisiaj całe przedpołudnie. Miał na imię Jean i był Belgiem „z absolutnie francuskiej części Belgii” jak sam podkreślał. Nie wiedziała specjalnie, czym francuska część Belgii różni się tak bardzo od flamandzkiej, ale założyła, że widocznie być z francuskiej części jest większym zaszczytem.
Jak się potem okazało, Jean nie tylko według niej był największą atrakcją całego tego „cyrku” tutaj w Berlinie. Ściągnęli ich z całej Europy do centrali w Berlinie, aby powiedzieć im, że tak naprawdę nie mają nic do powiedzenia. Od roku tkwiła, do społu z ich belgijskim odpowiednikiem, w projekcie, który w Polsce nie mógł się udać. Urządzenia, które chcieli sprzedawać po prostu nie pasowały do polskiego rynku. Trudno sprzedawać Eskimosom kremy nawilżające do podtrzymania opalenizny. Nawet jeśli są to kremy najwyższej jakości.
Zupełnie nie chciała tutaj przyjechać i robiła wszystko, aby „przerzucić” ten wyjazd na kogoś innego z jej działu. Mieli z mężem dawno zaplanowany wyjazd w Karkonosze z wypadem do Pragi. Nie udało się. Na wyraźne polecenie z Berlina miała przyjechać osobiście. Na dodatek musiała jechać pociągiem. Aby ten pobyt w Berlinie miał w ogóle sens musiała najpierw spędzić jeden dzień w filii ich firmy w Poznaniu. Pociąg przez Poznań do Berlina wydawał się być jedynym rozwiązaniem.
Jadąc tutaj z Warszawy — ostatnio nienawidziła jeździć pociągami — miała bardzo dużo czasu, aby opracować strategię, która pozwoliłaby jej odwieść centralę od tego projektu. Jednak Jean, ten Belg, ze spinkami u rękawów koszuli pasującymi chyba nawet do pogody przekonał wszystkich, że „rynek w Polsce jeszcze sam nie wie, że potrzebuje tych urządzeń” i że on „ma genialnie prostą koncepcję na to, aby polski rynek się o tym dowiedział”. Potem przez godzinę na wypieszczonych, kolorowych slajdach PowerPoint opowiadał o swojej „genialnie prostej koncepcji”.
Oprócz tego, że ona opowiedziałaby o tym w kwadrans i do tego znacznie lepszą angielszczyzną, to na dodatek nic — z wyjątkiem mapy Polski — na jego slajdach, nie odpowiadało rzeczywistości. Ale to nie zrobiło na nikim oprócz niej specjalnego wrażenia. Było widać, że dyrektorka z Berlina i tak podjęła decyzję już przed prezentacją. Ona też podjęła decyzję już przed prezentacją. Problem polegał na tym, że dyrektorka postanowiła zupełnie inaczej. Ale jak mogła tak nie postanowić? Jak ktoś tak ujmująco przystojny, mówiący po angielsku z tak czarującym francuskim akcentem może się mylić? Dyrektorka patrzyła na Belga opowiadającego bzdury na tle kolorowych nieprawd jak na ponętnego faceta, który lada chwila zacznie się rozbierać. Ciężki przypadek menopauzy. Ale cóż, pokusa tego widoku z pewnością warta była, według dyrektorki, pieniędzy akcjonariuszy. Poza tym zawsze można przekonać Eskimosów, że opalają się także w trakcie długiej nocy polarnej. Od promieniowania kosmicznego. I kremy przydadzą im się na pewno.
Po nim wystąpiła ona. Dyrektorka nawet nie odczekała do końca jej prezentacji. Wyszła, obcesowo wywołana przez sekretarkę do telefonu. W ten sposób wszyscy na sali natychmiast dowiedzieli się, że nawet nie warto jej słuchać. Schylili się jak na komendę nad klawiaturami swoich laptopów i zajęli się Internetem. W zasadzie mogła recytować wiersze lub opowiadać po polsku dowcipy, a oni i tak nie zauważyliby tego. Tylko Belg, gdy już zakończyła swoją prezentację, stanął przed nią i z tym swoim rozbrajającym uśmiechem powiedział:
— Jest pani najbardziej uroczym inżynierem, jakiego znam. Nawet jeśli nie ma pani racji, to słuchałem tego, co pani mówiła, z zapartym tchem i z największą uwagą.
Przerwała mu protestując i zaczynała sięgać do torby, aby pokazać mu swoje kalkulacje, gdy on dodał:
— Czy mogłaby pani mnie przekonać o swoich racjach dzisiaj wieczorem w barze naszego hotelu? Powiedzmy około 22?
Zgodziła się bez wahania. Nawet nie próbowała niczego utrudniać żadnymi wymyślonymi na poczekaniu kłamstewkami o tym, jak bardzo zajęta jest dzisiaj wieczorem. Wszystko oficjalne, co można było robić wieczorami, już się odbyło. Pociąg do Warszawy miała jutro, ale dopiero około południa. Poza tym chciała być z Belgiem chociaż raz tak, aby nie było przy tym ich berlińskiej dyrektorki
Teraz, tutaj, w tym hotelowym barze cieszyła się, że rano nie protestowała zbyt zapalczywie w sprawie tego projektu. Ten Belg był naprawdę czarujący. Wyglądało na to, że często bywał w tym hotelu. Z barmanem rozmawiał po francusku — sieć hoteli Mercure, w których firma tradycyjnie rezerwowała im noclegi, należy do Francuzów, w związku z czym personel mówi po francusku — i wyglądało na to, że są zaprzyjaźnieni.
Teraz, gdy projekt przedłużono na następny rok, będzie miała okazję go spotykać znacznie częściej. Podobał się jej. Myślała o tym patrząc na niego, gdy zamawiał następnego drinka. Gdy barman podał im szklanki z płynami o niespotykanych pastelowych kolorach i egzotycznych francuskich nazwach, Belg zbliżył swoją twarz do jej i powiedział:
— Już dawno nie zaczynałem niedzieli z kimś tak czarującym jak pani. Minęła północ. Mamy 30 kwietnia. — Po czym uderzył lekko swoją szklanką w jej dłoń i ustami delikatnie dotknął jej włosów...
To było elektryzujące. Już dawno nie czuła takiej ciekawości, co zdarzy się dalej. Czy ona ma prawo pozwolić mu brać swoje włosy do ust? Czy ona ma prawo czuć taką ciekawość? Co tak naprawdę chciałaby, aby zdarzyło się dalej? Ona, atrakcyjna żona przystojnego męża, którego zazdroszczą jej wszystkie koleżanki. Jak daleko mogłaby się posunąć, aby poczuć coś jeszcze więcej niż tylko ten dawno zapomniany dreszcz, gdy mężczyzna znowu całuje jej włosy zamykając przy tym oczy? Jej mąż od dawna nie całuje jej włosów i jest tak... tak potwornie przewidywalny.
Myślała o tym ostatnio bardzo często. W zasadzie z niepokojem. Nie, żeby wszystko spowszedniało. Nie aż tak. Ale zniknął ten napęd. Rozproszył się gdzieś w codzienności. Wszystko ostygło. Czasami tylko rozgrzewało się na chwilę. W pierwszą noc po powrocie jej lub jego z jakiegoś dłuższego wyjazdu, po łzach i agresji kłótni, którą postanowili zakończyć w łóżku, po alkoholu lub jakiś wonnych liściach palonych na przyjęciach, na urlopie w obcych łóżkach, na obcych podłogach, przy obcych ścianach lub w obcych samochodach.
To ciągle było. Powiedzmy bywało. Ale nie było tej dzikości. Tej mistycznej tantry z początku. Tego nienasycenia. Tego głodu, który powodował, że na samą tylko myśl o tym krew szumiąc odpływała w dół jak oszalała i pojawiała się, jak na zawołanie, wilgotność. Nie! Tego nie było już dawno. Ani po winie, ani po liściach, ani nawet na parkingu przy autostradzie, na który zjechał zaraz po tym, gdy wracając pewnej nocy z jakiegoś przyjęcia i nie zważając na to, że jadą niesamowicie szybko wepchnęła — tak jakoś ją to naszło pod wpływem muzyki w radiu — głowę pod jego ręce na kierownicy, położyła na jego udach i zaczęła rozpinać pasek jego spodni.
To pewnie przez tę dostępność. Wszystko było na wyciągnięcie ręki. Nie trzeba było już o nic zabiegać. Znało się każdy swój włosek, każdy możliwy zapach, każdy możliwy smak skóry i suchej i wilgotnej. Znało się wszystkie zakamarki swoich ciał, słyszało już wszystkie westchnienia, przewidywało wszystkie reakcje i uwierzyło się już dawno we wszystkie wyznania. Niektóre były od czasu do czasu powtarzane. Ale nie robiły już większego wrażenia. Należały po prostu do scenariusza ceremonii.
Ostatnio wydawało jej się, że seks z nią dla jej męża ma nastrój — jak mogło jej to w ogóle przyjść do głowy?! — katolickiej mszy. Należy pójść, nad niczym się nie zastanawiać i znowu ma się spokój na cały tydzień.
Może tak jest u wszystkich? Jak długo można się dziko pożądać, gdy zna się go od kilkunastu lat i gdy widziało się go, gdy krzyczy, wymiotuje, chrapie, siusia i zostawia brudną muszlę klozetową?
A może to nie jest aż takie ważne? Może to potrzebne jest tylko na początku? Może nie jest najważniejszym chcieć iść z kimś do łóżka, ale chcieć wstać następnego dnia rano i zrobić sobie nawzajem herbatę?
— Czy zrobiłem coś złego? — z zamyślenia wyrwał ją jego głos.
— Jeszcze nie wiem — odpowiedziała wymuszając uśmiech. — Przepraszam pana na chwilę. Zaraz wrócę.
Wstała od baru. Do toalet trzeba było przejść przez hol, w którym znajdowała się recepcja. W toalecie z torebki wyciągnęła szminkę. Patrząc w lustro powiedziała do siebie:
— Masz jutro długą drogę przed sobą.
Zaczęła malować usta.
— I męża też masz — dodała, grożąc palcem odbiciu w lustrze.
Wyszła z toalety. Przechodząc obok recepcji usłyszała, że jakiś mężczyzna, odwrócony do niej plecami, literuje recepcjonistce swoje nazwisko i imię:
J-A-K-U-B...
Już nie czuła tej ciekawości, co „zdarzy się dalej”. Tęskniła za swoim mężem. Podeszła do baru. Zbliżyła się do mężczyzny czekającego na nią. Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek.
— Nie zrobił pan nic złego. Wręcz przeciwnie.
Z torebki wyciągnęła swoją wizytówkę, odwrotną, pustą, stronę przycisnęła mocno do ust błyszczących od świeżo nałożonej szminki. Położyła wizytówkę na barze obok swojego kieliszka z niedopitym do końca pastelowym płynem.
— Dobranoc — powiedziała cicho.
Odwróciła się i wyszła z baru. Przez hol recepcji przeszła w kierunku windy.
ON: Taksówkarz, który podjechał pod opustoszały dworzec Berlin Lichtenberg był Polakiem. Ponoć w Berlinie 30% taksówkarzy to Polacy.
— Niech pan zawiezie mnie do hotelu, w którym jest bar, który znajduje się blisko dworca Berlin ZOO i jest drogi.
— To bardzo łatwe w tym mieście — taksówkarz zaśmiał się głośno.
Zameldował się w hotelu. Zanim odszedł od recepcji, zapytał:
— Czy byłby pan uprzejmy obudzić mnie na półtorej godziny przed odjazdem pierwszego pociągu z dworca ZOO do Warszawy?
Młody recepcjonista podniósł głowę znad jakiś dokumentów i wpatrywał się w niego nie rozumiejąc. Zapytał zaniepokojony:
— Jak to... półtorej godziny? Jakiego pociągu...??? To znaczy, o której?
Spokojnie odpowiedział:
— Widzi pan, ja sam tego nie wiem dokładnie. Ale wy piszecie tak wzruszająco w broszurze waszego hotelu — wskazał w tym momencie kolorowy prospekt leżący obok jego paszportu — że „Mercure to nie tylko bezpieczny dach nad głową w podróży. Mercure to także podróż”
— Proszę zadzwonić na stację, sprawdzić, o której jest mój pociąg do Warszawy i obudzić mnie dokładnie na 90 minut przed jego odjazdem. Byłbym także wdzięczny za zamówienie mi taksówki. Chcę wyjechać na dworzec na godzinę przed odjazdem pociągu.
— Tak, oczywiście... To proste — odpowiedział trochę zmieszany recepcjonista.
— Pozwoli pan, że nie pójdę jeszcze do mojego pokoju i zostawię swój bagaż w recepcji.
I dodał uśmiechając się do recepcjonisty:
— Chciałbym teraz wydać dużo pieniędzy w barze pańskiego hotelu.
— Dopilnuje pan, aby w tym czasie mój bagaż był bezpieczny, prawda?
Nie czekając na odpowiedź położył skórzaną torbę z laptopem na walizce i odszedł w kierunku drzwi, spoza których dochodziła muzyka.
Sala, do której wszedł, była pełna gwaru. Z kulistych głośników podwieszonych pod sufitem dochodziła spokojna muzyka. Natalie Cole śpiewała o miłości. Poczuł przytulność. Rozejrzał się. Oprócz jednego pustego podwyższonego stołka przy eliptycznym barze wszystkie miejsca były zajęte. Zaczął przeciskać się do tego miejsca. Gdy tam dotarł i zobaczył do połowy pełną szklankę na barze naprzeciwko tego miejsca, był rozczarowany. Chciał odejść, sądząc, że miejsce jest zajęte. W tym momencie młody mężczyzna siedzący do niego plecami na sąsiednim stołku odwrócił się i powiedział po angielsku zamyślonym głosem:
— To miejsce zrobiło się niestety nagle wolne. Może pan tu usiąść, jeśli ma pan ochotę.
I spoglądając na niego dodał uśmiechając się:
— To dobre miejsce. Barman przychodzi tutaj bardzo często.
Usiadł. Powietrze wokół tego miejsca wypełniał zapach subtelnych perfum. Lancôme lub Biagiotti? Zamknął oczy. Chyba jednak Biagiotti.
Perfumy fascynowały go od bardzo dawna.. Perfumy są jak wiadomość, którą chce się przekazać. Nie potrzeba do tego żadnego języka. Można być głuchoniemym, można być z innej cywilizacji, a i tak zrozumie się tę wiadomość. W perfumach jest jakiś irracjonalny, tajemniczy element. Channel No 5 albo L’Air du Temps czy ostatnio Poeme są jak wiersz, który nosi się na sobie. Niektóre są tak niepoprawnie sexy. Zmuszają do obejrzenia się lub nawet podążenia za kobietą, która ich używa. Pamięta, jak dwa lata temu zwiedzał Prado w Madrycie. W pewnym momencie przeszła obok niego kobieta w czarnym kapeluszu i otoczył go mistyczny zapach. Zapomniał o El Greco, Goyi i innych. Podążył za tą kobietą. Pomyślał, że za tą kobietą, która tutaj przed chwilą siedziała i zostawiła swój zapach, też chciałby podążyć.
Wychylił się i oparł łokciami na barze, aby zwrócić uwagę barmana, który rzekomo przychodzi w to miejsce bardzo często. Zauważył leżącą obok szklanki wizytówkę. Wziął ją do ręki. Kontur ust wyraźnie odciśnięty na białym tle tektury. Dolna warga wyraźnie szersza niż górna, wyraźny łuk górnej wargi. Prześliczne usta. Natalia miała właśnie takie. Podniósł wizytówkę do nosa. To była na pewno Biagotti! Ten sam subtelny zapach. Musiała należeć do kobiety, która siedziała tutaj przed kilkoma minutami. Postanowił sprawdzić, do kogo należała. Odwracał wizytówkę, gdy usłyszał:
— Przepraszam pana, ale ta wizytówka jest przeznaczona dla mnie.
— Ależ oczywiście. Chciałem właśnie pana o to zapytać — skłamał, podając mężczyźnie wizytówkę.
Spóźnił się. Nie dowie się, do kogo należała. Mężczyzna wziął ją od niego, schował w kieszeni marynarki, zostawił napiwek dla barmana na podstawce filiżanki z kawą i bez słowa odszedł od baru.
— Butelkę dobrze schłodzonego Proseco. I cygaro. Najdroższe, jakie pan ma — powiedział do barmana, który zjawił się w tym momencie przed nim.
Takie usta miała także jego matka. Ale jego matka wszystko miała śliczne.
Ten dzień, który minął i tych kilka godzin należały w pewnym sensie do jego matki. I to wcale nie przez to, że w swoje urodziny myśli o tym, jak go rodziła.
Przyleciał wczoraj rano z Seattle do Berlina tylko po to, aby w końcu zobaczyć, gdzie urodziła się jego matka. Jej biografia interesowało go ostatnio jak powieść, w której kilku ważnych rozdziałach brał udział. Chciał koniecznie poznać te pierwsze rozdziały. Gdy wszystko się zaczynało.
Urodziła się niedaleko dworca Berlin Lichtenberg, w szpitalu prowadzonym przez samarytanki. Dziadek wywiózł do Berlina swoją „na ostatnich” nogach żonę w nadziei, że w Berlinie będzie im lepiej. Jak to teraz nazywają? Emigrant gospodarczy. Tak. Właśnie tak. W tydzień po przyjeździe do Berlina babcia urodziła jego matkę. W szpitalu samarytanek. Tylko tam przywożono rodzące prosto z ulicy. Te bez pieniędzy. Był wczoraj przy tym budynku. Jest tam teraz jakiś turecki teatr eksperymentalny.
Po trzech miesiącach wrócili do Polski. Nie mogli żyć w Niemczech. Ale to nic nie szkodzi, że to były tylko trzy miesiące. W akcie urodzenia na zawsze pozostała ta historyczna adnotacja: miejsce urodzenia — Berlin. Jego matka została w ten prosty sposób Niemką. To przez ten fakt on ma teraz niemiecki paszport i może latać do Seattle bez wizy. Ale tak naprawdę lata i tak zawsze z dwoma paszportami. Kiedyś zapomniał polskiego i czuł się jak bezpaństwowiec.
Bo on może być tylko Polakiem.
Kelner przyniósł błękitną butelkę z Proseco, srebrzystą tubę z kubańskim cygarem i małą gilotynę do cygar. Otwierał przy nim butelkę, podczas gdy on zapalał cygaro. Pierwszy kieliszek Proseco wypił duszkiem. Cygaro było doskonałe. Już bardzo dawno nie palił tak dobrych cygar. Tak dobre były tylko cygara w Dublinie. Wiele lat temu.
Nie mógł przestać myśleć o wczorajszym spacerze po przeszłości jego matki. Jej niemieckość to jednakże nie tylko szpital samarytanek w przedwojennym Berlinie i nie tylko ten zapis w jej akcie urodzenia. To było bardziej skomplikowane. Tak samo skomplikowane jak jej biografia.
Urodził się pewnego 30 kwietnia jako trzecie dziecko trzeciego męża swojej matki. W ten dzień jest Jakuba. Wszyscy myślą, że właśnie dlatego ma na imię Jakub. Ale tak nie jest. Jakub miał na imię drugi mąż jego matki. Polski artysta, który w 1944 roku został Niemcem tylko dlatego, że urodził się o 12 km za bardzo na zachód i dlatego, że pod Stalingradem trzeba było mieć pełne okopy. Wtedy ci naprawdę prawdziwi Niemcy mniej prawdziwymi Niemcami robili wszystkich. Zaraz po tym natychmiast robili ich także niemieckimi żołnierzami. Żołnierzami zostawali wtedy wszyscy. Kulawi, chorzy psychicznie, gruźlicy. Wszyscy mogli i powinni być w tamtych dniach żołnierzami. Drugi mąż jego matki nie wiedział tego. Nie wyobrażał sobie dnia i nocy bez jego matki. Dlatego przed terminem komisji lekarskiej najpierw celowo pocił się, aby potem biegać nocą boso po śniegu w parku w nadziei, że dostanie gruźlicy. Dostał. Ale i tak wzięli go do okopów.
Po wojnie nigdy się nie odnaleźli. Nie pomogła im w tym nawet wielka miłość. Gdy wydobyła się z tęsknoty i uwierzyła, że artystę zabrała jej wojna i że tak po prostu musi być, w jej życiu pojawił się jego ojciec. Wychudzony, przystojny do zauroczenia, stuprocentowy Polak po Stutthofie. Ona z niemiecką narodowością, on po trzech latach obozu. Ojciec nigdy nie dał mu odczuć, że nienawidzi Niemców. Chociaż nienawidził. Ciekawe, czy wybaczyłby mu, że zamieszkał w Niemczech?
Jego rodzice to najlepszy dowód, że te polsko-niemieckie podziały to tylko umowa historyków, którym udało się przekonać całe narody. Zresztą cała historia to tylko umowa. Głównie co do wspólnego oszustwa. Umówiono się, że właśnie o tym, a nie innym oszustwie będzie się nauczać w szkole.
Znowu robiło się mu smutno. Dosyć było smutku na dzisiaj. Ma przecież urodziny. Wyjął butelkę ze srebrnego termosu z lodem. Nalał sobie następny kieliszek. Dzisiaj przecież jedzie do domu.
ONA: Wszystkie miejsca w wagonach pierwszej klasy były wyprzedane. Popełniła błąd nie wykupując miejscówek na powrót z Berlina jeszcze w Warszawie. Kasjerka na dworcu ZOO powiedziała:
— Mam tylko kilka wolnych miejsc w drugiej klasie. wszystkie są w przedziałach dla palących. Bierze pani?
Perspektywa kilkunastu godzin jazdy w zadymionej klatce przerażała ją. Ale co miała zrobić?
Usiadła przy oknie. Twarzą w kierunku jazdy. Była sama w przedziale. Pociąg miał odjechać dopiero za 30 minut. Z walizki wyjęła książkę i skoroszyt z dokumentami ze spotkania w Berlinie. Okulary. Butelkę z wodą mineralną. Telefon komórkowy. Odtwarzacz płyt kompaktowych, płyty i kilka zapasowych baterii. Zsunęła buty i rozpięła dwa guziczki przy spódnicy.
Do przedziału przybywali pozostali pasażerowie. Przez megafony ogłoszono odjazd pociągu. Jedno miejsce pozostawało puste. Pociąg ruszał, gdy nagle drzwi przedziału rozsunęły się. Podniosła głowę znad książki. Ich oczy spotkały się. Stał przez krótką chwilę nie poruszając się i wpatrując się w nią. Wytrzymała jego spojrzenie. Opuścił głowę. Wyglądał w tym momencie trochę jak zawstydzony mały chłopiec. Walizkę umieścił na półce pod sufitem. Ze skórzanej torby wyjął komputer. Usiadł na wolnym miejscu przy drzwiach. Wydawało się jej, że patrzy na nią. Nogi wsunęła w buty. Zastanawiała się, czy widzi rozpięte guziczki jej spódnicy.
Po chwili wstał. Ze skórzanej torby komputera wyjął puszkę dietetycznej Coca Coli oraz trzy kolorowe czasopisma: Niemiecki Spiegel, amerykański Playboy i polskie Wprost. Położył je sobie na kolanach. Nie wiedziała dlaczego, ale fakt, że był Polakiem, ucieszył ją.
Zdjął marynarkę. Podwinął rękawy ciemnoszarej koszuli. Był opalony. Włosy miał w takim nieładzie, jak gdyby przyszedł do tego przedziału prosto z łóżka. Był nieogolony. Miał rozpiętą koszulę. Nie był według niej młody. Ale był młodzieńczy. Od momentu kiedy wszedł miała nadzieję, że nikt nie zapali teraz papierosa. Wchodząc wypełnił przedział zapachem swojej wody toaletowej. Chciała jak najdłużej czuć ten zapach.
Spoglądała na niego dyskretnie spod okularów. Zaczął czytać. Ona też wróciła do swojej książki. W pewnym momencie poczuła jakiś niepokój. Podniosła głowę. Wpatrywał się w nią. Miał smutne, zmęczone, zielonkawe oczy. Palcami prawej dłoni dotykał ust i przenikliwie wpatrywał się w nią. Zrobiło jej się dziwnie ciepło. Uśmiechnęła się do niego.
Po chwili odłożył gazety i położył komputer na kolanach. Pasażerowie w przedziale zaczęli przyglądać mu się z ciekawością. Z kieszeni marynarki wyjął telefon komórkowy. Wychylił się do przodu i krawędź telefonu podłączył do specjalnego gniazdka w tylnej części komputera. Usłyszała pisk włączanego komputera. Może nie wszyscy w przedziale rozumieli, co on miał zamiar teraz zrobić, ale ona wiedziała, że chodzi o Internet. Poprzez telefon komórkowy podłączony do komputera połączy się z Internetem.
Przez krótko chwilę myślała, że to, co on robi, jest pretensjonalne i trochę na pokaz, tutaj w tym pociągu zaraz po wyjeździe z Berlina, ale gdy przyglądała mu się wpatrzonemu z taką uwagą w ekran, pomyślała, że to... Że on nie jest pretensjonalny i na pokaz.
Włożyła rękę pod bluzkę i niezauważalnie, powoli zaczęła zapinać guziczki przy spódnicy. Poprawiła włosy i wyprostowała się na siedzeniu.
ON: Jeżeli w Niemczech można na kogoś liczyć, to jedynie na sprzątaczki z Chorwacji.
Nikt nie obudził go oczywiście na 90 minut przed odjazdem pociągu do Warszawy. Nawet nie było komu powiedzieć, że to jest absolutnie skandaliczne w hotelu po 300 dolarów za noc. Recepcjonisty z poprzedniej nocy już dawno nie było za ladą, a ta blondynka, która przejęła po nim dyżur nie wyglądała na to, że wie gdzie na mapie znajduje się Warszawa.
Obudziła go sprzątaczka, która sądząc, że pokój jest pusty, weszła, aby posprzątać jego pokój, gdy on ciągle jeszcze spał. Nie wiedział, o której jest pociąg do Warszawy, ale gdy zobaczył, że jest za pięć jedenasta czuł, że nie ma wiele czasu.
Nie zwracał uwagi na to, że ta sprzątaczka jeszcze ciągle tam stoi. Wyskoczył nagi z łóżka, krzyknął „o kurwa mać” i zaczął się w szaleńczym pośpiechu ubierać. Ponieważ sprzątaczka była z Chorwacji, doskonale zrozumiała „o kurwa mać” i podczas gdy on wrzucał do kosmetyczki wszystko jak leci z pulpitu w łazience, ona pakowała do jego walizki wszystko, co leżało na stoliku nocnym i przy telewizorze. Po trzech minutach wybiegł z pokoju. W pierwszej chwili podbiegł do recepcji, głównie aby odreagować agresję na recepcjoniście. Recepcjonisty nie było. Gdy zauważył jednak, ze ta blondyna z recepcji nie ma pojęcia, o co chodzi, nawet nie fatygował się zapłacić. Mają numer jego karty kredytowej. Poza tym w pociągu wejdzie na Internet i zapłaci elektronicznie. Karta American Express, którą miał od swojej firmy, pozwalała na to.
Przed hotelem stał rząd taksówek. Taksówkarz dostosował się do sytuacji. Byli przy dworcu w 10 minut. Pociąg odjeżdżał dokładnie za 7 minut. Nie kupił biletu. Przebiegł na peron. Wsiadł do wagonu, który stał na wprost wyjścia na peron z tunelu. Udało się. Pociąg ruszył. Otworzył drzwi pierwszego przedziału, jaki napotkał.
Siedziała pod oknem.. W okularach. Z książką na kolanach. Miała usta jak te odciśnięte na wizytówce w barze. Włosy spięte do tyłu. Wysokie czoło. Była śliczna.
Zajął jedyne wolne miejsce. Nie miał oczywiście rezerwacji. Nieważne. Rozwiąże ten problem, gdy przyjdzie konduktor. Z etykiety naklejonej na drzwiach przedziału wynikało, że to miejsce i tak było rezerwowane dopiero od Frankfurtu nad Odrą.
Wyciągnął gazety. Kiosk w hotelu „Mercure” sprzedawał także polskie czasopisma! Obok francuskich, amerykańskich, angielskich i włoskich. Wyborcza dostępna codziennie jak Paris Soir w hotelowym kiosku w centrum Berlina jest o tysiąc razy ważniejsza niż te wszystkie napuszone deklaracje w Polsce o „gotowości Polski wejścia do Europy”.
W pewnym momencie nie mógł tego powstrzymać. Podniósł głowę znad gazety i zaczął się jej przyglądać. Miała lekko rozsunięte nogi, odsłonięte bardzo wysoko przez rozcięcie w spódnicy. Spódnica była rozpięta. Miała bardzo białą, delikatną skórę. Praktycznie oprócz szminki na wargach nie miała żadnego makijażu. Czytała, co rusz dotykając palcami ucha. Jej dłonie były fascynujące. Gdy odwracała strony książki, wydawało się, że muska je długimi palcami.
Podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego. Tym razem nie zawstydził się. Odpowiedział uśmiechem.
Nie miał ochoty więcej czytać. Podłączył swój telefon komórkowy do komputera. Uruchomił program poczty elektronicznej. Powoli przebrnął przez całą procedurę identyfikacji. Modem w telefonie komórkowym jest najwolniejszym modemem, jaki istnieje. Często zastanawiał się, dlaczego. Sprawdzi to tym razem, gdy tylko wróci do Monachium.
W jego skrzynce pocztowej na komputerze ich instytutu w Monachium był tylko jeden e-Mail. W adresie była nazwa domeny jakiegoś banku w Anglii.
— Znowu jakaś elektroniczna reklamówka — pomyślał.
Chciał go w zasadzie usunąć, ale zanim to zrobił zwrócił uwagę na pierwsza część adresu Jennifer@.. W jego wspomnieniach to imię było szczególne. „Jennifer” brzmiało jak muzyka. Postanowił przeczytać.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Rodzaj okładki: Okładka miękka
- Liczba stron: 416
- ISBN: 837337477-9
- Data publikacji: 31 grudnia 2003
Inne książki tego autora
Zobacz wszystkieInni klienci kupili również:
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Patryk ZalaszewskiLuneta z rybiej głowy
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę
- Deborah LevyKoszty życia
- Paweł SołtysNieradość
- Joanna WilengowskaKról Warmii i Saturna
- Michele MariTy, krwawe dzieciństwo