Richard Wagner, Miss Bukaresztu
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
„Miss Bukaresztu” składa się z dwóch wyraźnie rozróżnialnych części. Bohaterem pierwszej jest prywatny detektyw, Rumun żonaty z Niemką z Siedmiogrodu, były pracownik Securitate, który po śmierci żony mógł wyjechać na zachód i zamieszkać w Berlinie. Gdy w Szprewie odnaleziony zostaje trup jego byłej kochanki, Eriki, postanawia na własną rękę wyjaśnić tajemnicę jej śmierci. Jednocześnie zaczyna się też bać, gdyż przenosząc się za granicę, samowolnie zerwał z Securitate, zgubił nazwisko, zmylił tropy. Teraz przeszłość powraca. Bohater przypomina sobie swoje życie na rumuńskiej prowincji, wspomina rodzinę, z którą od dawna nie ma kontaktu. Przypomina sobie swoje pierwsze kontakty z Securitate, codzienny lęk codzienne życie w komunistycznej Rumunii pod rządami Ceauşescu. Klimat tej części przypomina najlepsze filmy noir i kryminały w duchu Raymonda Chandlera.
W części drugiej zapiski detektywa urywają się, a styl i język powieści zmieniają. Zamiast głosu twardziela-tajniaka słychać teraz głos intelektualisty. Wątek śledztwa przechodzi na drugi plan. Fabuła wikła się. Pojawiają się nowe postaci: pisarza, syna detektywa. Pojawiają się też nowe problemy, wśród których na plan pierwszy wysuwa się problem poszukiwania wśród meandrów najnowszej historii własnej tożsamości – narodowej i kulturowej. Nadal ważny jest wątek kryminalny, nie zdradzimy jednak czytelnikowi jego finału.
Bo i tak prawdziwym bohaterem tej powieści, bardzo inteligentnie wykorzystującej konwencję kryminału, jest Rumunia, kraj kochany i znienawidzony, źródło melancholii i tęsknoty. Kraj ścierających się interesów różnych grup narodowych, wyjątkowej tradycji i kultury, prawie nie znanej za granicą. No i historia, która zmusza do takich czy innych wyborów, a konsekwencji tych wyborów nie można ot tak, po prostu, strząsnąć z siebie i pójść dalej. Ich ofiarą jest nawet beztroskie, dorastające na Zachodzie pokolenie dzieci.
Przeczytaj fragment ZamknijRichard Wagner
Miss Bukaresztu
fragment
I
Trup nie wyglądał dobrze.
Staliśmy w wyciszonej hali. Schelski wyciągnął szufladę. Topielec. Co tam można jeszcze rozpoznać?
Potem, w swoim biurze, pokazał mi zdjęcia.
– Twoja rodaczka – odezwał się swoim charakterystcznym tonem. – Rumunka.
Rzucił mi uważne spojrzenie.
– Znasz ją?
Zaprzeczyłem ruchem głowy. Choć od razu wiedzałem, że chodzi o Erikę. Ale nie chciałem tego zdradzać Schelskiemu. Miałem swoje powody.
Chciałem się najpierw dowiedzieć, co Schelski wie. Czy rzeczywiście zgadywał tylko z powodu jej pochodzenia, czy może domyślał się czegoś?
Nazywam się Dino Schullerus. Dzisiaj tak się nazywam. Dlaczego kiedyś nazywałem się inaczej? To długa historia, którą można krótko wyjaśnić. Wyjaśnić, nie opowiedzieć.
Pracuję w firmie detektywistycznej. Zajmujemy się wszystkim. Szukamy zbłąkanych psów, wyciągamy dziewczyny od ich narkotykowych alfonsów, odnajdujemy zapomnianych spadkobierców i dokumentujemy zdrady małżeńskie.
Zdrada małżeńska. Od tego się wszystko zaczęło.
W firmie wszyscy nazywają mnie Rumun. Tak mówili też wtedy: to jest zadanie dla Rumuna! Erika Osthoff, zleceniodawca: mąż. Wykonałem już przedtem kilka takich zadań, ku zadowoleniu zlecenio — i pracodawcy.
– Dino – odezwała się sekretarka, trzepocząc rzęsami. Ze sposobu, w jaki wymawiała Dino, można się było domyślać, że traktuje mnie jak Włocha. Rumuni lubią być brani za Włochów, często ludzie myślą, że jestem Włochem.
– Dino – powiedziała – jeszcze zostaniesz specjalistą od spraw małżeńskich, czy naprawdę jesteś tak konserwatywny?
Lubiła wyrażać się dwuznacznie, gdy rozmawiała ze mną, nazywała mnie wtedy Dino. Poza tym mówiła zawsze jak inni, Rumun.
Pracuję w firmie detektywistycznej, prawie siedem lat. Dłużej niż cała reszta. Sądzę, że szef ceni moją pracę. W każdym razie było już parę takich spraw, w których wybierał mnie na partnera. Sprawy dla szefa.
Ważnych spraw podejmuje się chętnie sam, jak prawdziwy drobny przedsiębiorca. Sprawy wymagające dyskrecji, dla przyjaciół i starych znajomych. Albo niezwykłe sprawy, niebezpieczne. Na przykład na początku lat dziewięćdziesiątych fotografowaliśmy Rosjan, kiedy jeszcze udawali okupantów i na swoich wojskowych gruchotach rozkręcali handel papierosami na szeroką skalę.
To zlecenie dostaliśmy dzięki jednemu zaufanemu bossa. Przypuszczalnie z BND (Federalnej Służby Wywiadowczej – AR). Jeden z tych tajemniczych typków, którzy zarabiają pieniądze za udawanie ważniaków.
Mój boss jest trochę staroświecki. Pewnie też dlatego traktuje mnie, faceta z Bałkanów, poważnie. Opowiadał mi kiedyś, że jego ojciec stacjonował nad Dunajem. W Giurgiu, w czasie wojny. Zachwycał się dorodnymi Rumunkami. Nawet marszałek Paulus miał Rumunkę za żonę. Ale ten, jak wiadomo, wkopał się pod Stalingradem.
Sprawa z Eriką zaczęła się jak najbanalniejsza zdrada małżeńska. Mąż podejrzewa, że żona go zdradza. Wiele więcej nie wie. To raczej podejrzenie. Jest biznesmenem, rzadko bywa w domu. Drugie mieszkanie w Hamburgu. Mamy sprawdzić żonę.
– Zobacz, czy da się coś stwierdzić. Jakieś zdjęcia i cała reszta. Tu masz materiały.
Boss przesunął po stole w moją stronę cienki skoroszyt. Sekretarka uśmiechnęła się znacząco, gdy wychodziłem. Może jednak powinienem ją kiedyś przelecieć, odezwał się Rumun we mnie.
Dino, jesteś na Zachodzie, nie zapominaj o naczelnej zasadzie, upomniałem od razu sam siebie i odpowiedziałem jej tak samo znaczącym, lecz nic nie mówiącym uśmiechem. Proszę, żadnych błędów! Od początku miałem swój regulamin. Zachowuj się tak, żebyś się nie wyróżniał negatywnie wśród tubylców. Imigrant, któremu się udało, nie może przesadzać. Czyli żadnych konfliktów.
Zająłem się sprawą. Bogata, niepracująca żona, pomyślałem sobie. Ma za dużo wolnego czasu. Na zdjęciach, które były dołączone do akt, wyglądała atrakcyjnie. Niewiele po czterdziestce. Jej twarz wydawała mi się skądś znajoma. Ale czy to coś znaczy? Widziałem wiele kobiecych twarzy w moim życiu. Adres w Lichterfelde. Rutynowa sprawa.
Byłem jak żółw. Przysypiający, a jednak od razu przytomny, gdy było potrzeba. Nauczyłem się tego przez te wszystkie lata, w różnych sytuacjach. Czekanie było częścią mojej osoby. Nigdy się nie nudziłem. Byłem jakby wyłączony, byłem częścią martwego czasu. Na tym polega tajemnica obserwowania.
Na sprawę potrzebowałem czterech dni. W czasie tych czterech dni, kiedy jej mąż był w podróży służbowej, dwa razy spotkała się z mężczyzną. Tym samym. Jego twarz też wydawała mi się skądś znajoma. Ale w mojej pracy widziałem przecież dziesiątki tysięcy męskich twarzy, męskie twarze wyszystkich typów. Widziałem wszystkie męskie twarze świata. Nie zastanawiałem się nad tym dłużej.
Moim zadaniem nie było zastanawianie się. Miałem zbadać, co oni ze sobą robią, a nie, kim są. W końcu zazdrosny małżonek chciał mieć swoją podniecającą historyjkę. I miał ją dostać, za to przecież nam płacili.
Kobieta i mężczyzna poszli do łóżka obydwa razy. Przy drugim razie udało mi się zrobić im przez okno nawet dobre zdjęcie. Nie w łóżku, ale jak się obejmowali. Zresztą poza tym zrobiłem im masę zdjęć. Na ulicy, w kawiarni. Przy przeglądaniu tych zdjęć znowu uderzyło mnie podobieństwo kobiety do kogoś.
Kogoś z Rumunii.
Już wiedziałem. Jak to możliwe, że od razu na to nie wpadłem? Erika, to ona. To było dawno temu, i znaczne obszary mojej rumuńskiej przeszłości udało mi się wyprzeć z pamięci. Nie chciałem sobie o tym przypominać. Tak było lepiej.
Właśnie, Erika. Tak miała na imię. W aktach nazwaliśmy ją Perfuma. Z powodu jej zamiłowania do francuskich perfum, już nie pamiętam jakich. Położyłem owoce mojego śledztwa na stół szefa. Zdrada małżeńska, udokumentowana. Na ile to było możliwe. Niech klient zdecyduje, co dalej. Jeśli chce rozwodu, można jeszcze zdobyć dodatkowe informacje. Żeby mieć mocniejsze dowody. Jeśli chce sprawę z żoną załatwić w inny sposób, dowody są z pewnością wystarczające.
– W porządku, Dino – powiedział boss. A ja udałem się na poszukiwania zaginionego spaniela, jakiegoś specjalnego spaniela, ale myślami byłem przy Erice. Trzymaj się od tego z daleka, mówiły mi wszystkie moje instytnkty, zostaw przeszłość w spokoju. Ale nie posłuchałem siebie. Coś, jakaś siła we mnie, nad którą nie mogłem zapanować, zmusiła mnie do poddania się ciekawości. To była może siła zasypanych uczuć, tak myślę.
I tak bez żadnego powodu znalazłem się na szóstym piętrze KDW, obok Eriki jedzącej łososia, i powiedziałem:
– Halo, jak miło cię widzieć!
Rzuciła mi krótkie, niechętne spojrzenie. Jej twarz znieruchomiała na chwilę, potem pojawił się na niej chłodny uśmieszek.
– Dinu – zapytała.
Dinu jest rumuńską formą imienia Dino. Tak mnie nazywano kiedyś. W moich rumuńskich latach.
– Masz jeszcze odwagę mnie zagadywać – powiedziała. – Po tym wszystkim, co się zdarzyło.
Spojrzałem na nią. Chyba znać było po mnie zakłopotanie.
– Nigdy nie zostawiacie człowieka w spokoju. Jak mnie znalazłeś?
– Przypadek – odparłem. – Berlin jest mały. Najwyraźniej mamy te same zwyczaje. – Zatoczyłem ręką koło po piętrze z żarciem. – Po naszym dawnym życiu na Wschodzie to nic dziwnego – dodałem.
Zaśmiała się.
– Zawsze ten sam – powiedziała. – Ten sam rodzaj humoru.
Przyjrzała mi się badawczo, jak kochankowi porzuconemu przed setkami lat. Przyjrzała mi się, jakby chciała się przekonać, jaką ogromną głupotę wtedy popełniła.
– Nie mam teraz czasu – powiedziała. – Umówimy się? Wtedy możesz mi opowiedzieć swoją historię.
To był jej rodzaj humoru.
– Jutro o trzeciej w Cafe Möhring – zawołała.
– Dlaczego mam wierzyć, że przyjdziesz? – zapytałem.
– Jako mężczyzna musisz – odparła i już jej nie było. Pomachała mi jeszcze żartobliwym gestem, zanim zniknęła w tłumie żarłoków, których konto pozwalało im przyjemnie spędzić tutaj późne popołudnie.
Siedziałem jeszcze chwilę przy stoisku z owocami morza i powiedziałem sobie: Dino, popełniłeś błąd. Naprawdę duży błąd.
Mimo wszystko zwracałem się do siebie Dino, a nie Dinu.
2
Nie zadawałem sobie pytania, dlaczego Erika chciała się ze mną spotkać. Dlaczego w ogóle była gotowa na spotkanie. Za bardzo byłem zajęty moimi własnymi motywami. Nie przyszło mi do głowy, by się zastanowić, dlaczego ta kobieta, po tym wszystkim, co się zdarzyło, jak sama powiedziała, tak szybko i bez problemu gotowa była się ze mną spotkać.
A więc już o godzinie za dziesięć trzecia siedzę w Cafe Möhring i z jakiegoś powodu jestem pewien, że ona przyjdzie. Zamawiam kawę i rezygnuję z gazety. Nie chciałbym przegapić wejścia Eriki. A może po prostu chcę mieć przegląd sytuacji.
Studiuję statystów, jak wcześniej mawialiśmy. Gości. Nieszkodliwe staruszki. Gospodynie domowe, które opowiadają sobie najnowsze plotki, a wcześniej w butikach na Kudammie nakupiły ciuchów, żeby się zemścić za ostatnie eskapady małżonka. Torcik śmietankowy, żołądek mi się przewraca. Żadnych ciastek w Berlinie. Sztuka ciastkarska berlińczyków jest jednym wielkim dowodem na przyrodzoną skłonność ludzkości do marnowania zasobów naturalnych naszej planety.
Właśnie nadchodzi. Erika. Włosy przykryte chustką, ma też ciemne okulary. Przypomina mi to włoskie filmy, które oglądałem, będąc nastolatkiem.
– Halo Gina – mówię. – A może powinienem powiedzieć Sofia?
– Oszczędź mi tych swoich włoskich numerów – mówi Erika i zdejmuje okulary. To jest jej twarz, to są jej oczy, choć czternaście lat później. Czternaście lat upłynęło. Piękna kobieta.
– Nie pomyślałabyś, że kiedyś spotkamy się jeszcze w Berlinie. – odzywam się.
Nie wiem sam, dlaczego to mówię. Może z zakłopotania. Albo żeby w ogóle zacząć rozmowę.
– Czyżby upadek komunizmu przyniósł ci swobodę podróżowania? – pyta z nikłym uśmieszkiem. – A więc zawdzięczam to spotkanie pokojowej rewolucji w Europie Wschodniej? Pardon – mówi – prawie bym zapomniała, u was przecież strzelali. Czy już w ogóle wiadomo, kto strzelał? Może ty też byłeś wśród niewidzialnych terrorystów, tych tajemniczych Libijczyków nie z tej ziemi, którzy są ponoć odpowiedzialni za śmierć twoich rodaków?
Znowu zakłada okulary.
Pomyślałem, ona mówi: u was, mówi: twoi rodacy, jakby nie miała z tym nic wspólnego, jakby też nie pochodziła z tego osławionego kraju, za który ciągle musimy się wstydzić przed obcymi.
Kelnerka przyjmuje zamówienie Eriki, zapisuje wszystko porządnie na swoim bloczku. Bardzo po niemiecku. Ciekawe, czy używa też nowej pisowni?
Odchodzi.
Czekałem, żeby odeszła.
Spoglądam na Erikę.
– Opuściłem Rumunię w 1986 – mówię powoli.
– Co? – pyta.
– Jako wysiedleniec.
– Ty, jak wysiedleniec? – Jest chyba naprawdę zaskoczona.
– Tak.
Zdejmuje okulary.
– Lotte cię ze sobą zabrała – mówi i patrzy ubawiona na filiżankę z kawą, którą kelnerka przed nią stawia.
– I od tego czasu mieszkasz w Berlinie?
– Tak – odpowiadam.
– A co w ogóle robisz?
– Pracuję w firmie detektywistycznej.
– W firmie detektywistycznej! – Erika o mało co nie przewraca swojej kawy. Ze śmiechu. Sztuczne szczęki obok nas są niespokojne. Erika cichnie.
– Co w tym takiego śmiesznego – pytam.
– No, co w tym takiego śmiesznego? – powtarza Erika, naśladując mój głos.
Rzuca mi krótkie spojrzenie, zaskakująco czujne.
– Czy w tej chwili jesteś tu służbowo? – pyta. – Czy może prywatnie?
– Całkowicie prywatnie – mówię. To nie jest stuprocentowa prawda, ale w znacznym stopniu tak, jak zwykle, gdy mężczyźni odpowiadają kobietom na takie pytania. Zawsze należy sobie zostawić jakąś furtkę.
– Co to znaczy prywatnie? – pyta wyraźnie przyciszonym głosem.
Nie odpowiadam.
– Czy ciągle jeszcze mnie kochasz? – pyta nagle. Na twarzy ma wieloznaczny uśmiech.
Obawiam się, że zacznie mówić o dawnych sprawach.
– Nie narobiłeś mi już wystarczająco dużo kłopotów? – pyta, choć brzmi to raczej jak stwierdzenie.
Problemy, myślę, jakie problemy?
Wydaje mi się, że znam teraz prawdziwy powód, dlaczego chciałem się z nią spotkać. Udało mi się wyprzeć z pamięci tę starą historię, ale nigdy się od niej nie uwolniłem.
– Bardzo mnie zraniłeś – mówi Erika.
Mówi w taki sposób, którego do końca nie rozumiem. Nie mam pewności, co naprawdę ma na myśli.
– Porozmawiajmy – mówię.
– Nie – odpowiada.
Stoliki wokół nas opustoszały. U Niemców pora na kawę i ciastko już minęła.
– A tobie jak się układa? – pytam.
– Lepiej, niż niektórzy przewidywali.
– Dalej jesteś żoną tego Niemca?
– Chodzi ci o Dietera? Tak, ciągle jestem z nim. Czyli nie było to pozorowane małżeństwo, żebym mogła wyjechać. Nie byłam dziwką dla obcokrajowców, która robi to za marki.
Nic już nie rozumiem. To zwykłe w tamytm czasie obelgi ze strony władz po wnioskach o lub kobiet, które chciały wyjechać na Zachód. Dlaczego to teraz powtarza, po czternastu latach? I dlaczego akurat do mnie? Co ona wie o mnie? Czy wie coś o mnie?
– Zostawmy to – mówi nagle Erika. – I tak już wszystko minęło. Ja jestem w Berlinie, ty jesteś w Berlinie, pozostaje tylko pytanie: czego ode mnie chcesz?
– Czy zobaczę cię znowu? – pytam.
– To przecież nie ma sensu – mówi.
– Zobaczę cię znowu?
– Może – odpowiada. Już wstała. Znowu założyła ciemne okulary. Odchodzi.
Ciao Gina.
Tak, zobaczyłem ją znowu. W kostnicy.
(...)
s. 27
5
Mija parę banalnych dni. Chodzę po mieście więcej niż bym chciał. Czasami mam jakiś powód, czasami nie. Szukam ludzi, śledzę ich na piechotę. Mój zawód mnie pochłonął.
Czasem dzieje się to automatycznie. Ktoś zwraca moją uwagę, z jakiegoś powodu, przez wygląd, jakiś szczególny gest, i już zaczynam go śledzić, już próbuję się czegoś o nim dowiedzieć, podejmuję trop. Czasami sam tego nie zauważam. Niepostrzeżenie świat staje się moim zleceniem.
Chodzę po mieście, czy mam powód, czy nie, chodzę po mieście. Piję gdzieś kawę. Siedzę i piję kawę. Zatopiony w myślach.
Śmierć Eriki nie daje mi spokoju.
Nie, nie mogę pomóc Schelskiemu w tej sprawie. Nie mogę nic dla niego zrobić, nie ujawniając przy tym mojej przeszłości. Ryzykuję moją pracę i, kto wie, może nawet więcej. Chociaż, mówię sobie, jesteś na Zachodzie. Tu czyn się przedawnia, jeszcze zanim zostanie popełniony. To jest właśnie państwo prawa, wolność dla złoczyńcy. Powinienem coś zrobić dla Eriki. Dla Eriki? Dlaczego?
– Co za przypadek – odzywa się mężczyzna obok mnie. Mówi z wyraźnym obcym akcentem. Odwracam się do niego.
– Ce surpriza – powtarza, tym razem po rumuńsku.
To Onescu.
– Od kiedy to wierzysz w przypadki? – pytam.
– W coś człowiek musi wierzyć – odpowiada Onescu.
– Tak sądzisz? – Pytam tylko, by coś powiedzieć. Żeby ukryć moją niepewność. Żeby zyskać na czasie, stawiam bezsensowne pytania. Tak, jak się nauczyłem.
– Kto nie wierzy, jest nieszczęśliwy – oświadcza Onescu.
– Czego chcesz – zapytałem szybko.
– Niczego – Onescu spogląda w głąb swojej filiżanki. – Tylko przypadek.
– Nie przyszedłem pytać cię o zdrowie – dodaje – chociaż na to zasłużyłeś, i właściwie już dawno temu ktoś powinien zapytać cię o zdrowie.
Patrzy na mnie z zimnym uśmieszkiem, ale tym mnie nie zastraszy.
– Przegraliście – mówię i też się uśmiecham.
– My przegraliśmy? – pyta.
– Jeden koniak – woła do barmanki.
– Myślę, że jednak przegraliście.
– A ty? – pyta – jak się wiedzie twojej rodzinie?
– Myślałem, że nie masz zamiaru pytać mnie o zdrowie.
Kładzie uspokajająco rękę na moim ramieniu, ale zaraz zabiera ją z powrotem.
– Co tu robisz – pytam.
– Podróże – Onescu rozkłada ramiona. – Przedtem nie było przecież takiej możliwości. Korzystam z otwarcia granic. Rok osiemdziesiąty dziewiąty przyniósł także nam, oficerom bezpieczeństwa, swobodę podróżowania.
Onescu śmieje się dźwięcznie: – Podróżowanie nie jest już jedynie przywilejem zdrajców.
Spogląda na mnie surowo, potem znowu się rozluźnia.
No tak, myślę sobie. Tego mi jeszcze brakowało: upadek muru. I teraz Onescu siedzi koło mnie.
– Co zrobiłeś z Eriką – pytam bez uprzedzenia
– Ach tak, Erika. Patrzcie no, czym to się Dino przejmuje – kładzie akcent na „o” w Dino.
– Widziałem cię z nią – mówię i w tej samej chwili kładę na stół zdjęcie. Zdjęcie z tarasu.
Onescu nie okazuje żadnej reakcji.
– Niezłe zdjęcie – mówi. – Drobny błąd z mojej strony. Podstawowa reguła: nie siadać nigdy z kontaktem na tarasie. – Wzrusza ramionami. – My też się starzejemy.
Onescu zawsze mówi „my”, gdy mówi o sobie. Dalej jest jeszcze częścią organizacji, tak sądzę. W każdej sytuacji życiowej. Ma to we krwi.
– Co z nią zrobiłeś – pytam.
– Spędziliśmy parę przyjemnych dni – mówi i zanurza usta w koniaku.
– Ona nie żyje – mówię.
– Słyszałem, było w gazetach.
– Co było z Eriką – pytam.
– Ale jesteś ciekawy.
Patrzę na niego i wiem, że nie powie mi ani słowa. Ale nie daję spokoju.
– Co z nią było?
Spogląda na mnie szelmowsko.
– Pracowała dla nas – mówi.
– Ale – zaczynam.
Wpada mi w słowo: – Chcesz powiedzieć, że pamiętasz, że było inaczej. Może się mylisz, stary. Może prawda jest zupełnie inna, a twoja prawda jest kłamstwem. Albo bańką mydlaną.
– Ale – powtarzam, a on znowu mi przerywa, jakby wcale nie chciał słyszeć tego, co właśnie chcę powiedzieć.
– Ty byłeś po to, żeby ją kryć. Tak wtedy było. Byłeś do tego oddelegowany. W końcu potrzebowała jakiejś bajki, żeby wyjechać – mówi Onescu.
– Ale ona przecież miała kontakty z dysdentami, i mimo ostrzeżeń ich nie zrywała. Przecież sypiała z tym facetem, który narobił nam tyle kłopotów, jak on się też nazywał – nagle to nazwisko całkiem wyleciało mi z głowy. – Ten dysydent, Richartz.
– Tak – mówi Onescu i śmieje się głośno. – I dalej miała mieć z nimi kontakty. Na tym wspaniałym Zachodzie. – Dodaje. – Miała się o nich troszczyć. Trochę po domowemu, jak w ojczyźnie. Pociecha zawsze się przyda na emigracji.
– Tak, ale – mówię.
– Jesteś naiwny – mówi Onescu. – Wszystko zapomniałeś.
– Ale ona nie żyje – mówię.
– My nie mamy z tym nic wspólnego – odpowiada Onescu. Znowu pojawia się to „my”.
– Sa mor eu. Niech umrę, jeśli mamy z tym coś wspólnego.
Macham niecierpliwie ręką. Oszczędź mi tych swoich południowo-rumuńskich bajań, myślę. Ja pochodzę znad Dunaju i znam to wasze namiętne zaklinanie się, aż za dobrze. Jest cygańskie. Osmańskie. Jakie chcesz. Jest wstrętne.
– To byli Rosjanie – mówi.
– Rosjanie – powtarzam.
– Tak, Rosjanie – mówi Onescu.
– Rosjanie zawsze świetnie się nadawali jako wytłumaczenie wszystkiego.
– Mówisz jak Niemiec – stwierdza Onescu. – Czy ty teraz też uważasz, że Rosjanie są nieszkodliwi? To hańba dla Rumuna, uważać, że Rosjanie są nieszkodliwi. Pomyśl tylko o Wyspie Wężowej. Mówię ci: Rosjanie wrzucili ją do Szprewy. Szkoda Eriki. Ale nie chciała słuchać.
Onescu zamyśla się.
– Teraz, po rewolucji – mruczy – wszyscy zajmują się tylko biznesem. Wszyscy są biznesmenami. Czy ja nie wyglądam na biznesmena?
Onescu śmieje się.
Nie odzywam się. Myślę: kto wie, co to znowu za podstęp. Ludzie tacy jak Onescu potrafią tylko zmyślać. Rzeczywistość dawno już się z nimi rozstała...
– Zadawała się z Rosjanami – mówi Onescu.
– Nie wierzę ci – odpowiadam.
– Możesz wierzyć, w co chcesz – mówi Onescu zdenerwowany – i spróbuj opowiedzieć o tym swojemu komisarzowi. – Pokazuje groźnym gestem zdjęcie z Eriką.
– Mamy przecież twoje akta. Może nawet sam wiesz: w Rumunii akta są pod kluczem. Są jeszcze potrzebne. Żadnych Urzędów Gaucka, nic z tych rzeczy. Czy pamiętasz jeszcze swoje akta, wzorowy oficerze?
Nie odpowiadam, chowam z powrotem zdjęcie.
– Znałem już to zdjęcie – mówi Onescu. – A tak przy okazji, widziałem twoją Lotte. Życie jest pełne przypadków. Dobrze wygląda, ta twoja Saksonka. Czy dalej tak świetnie gotuje?
Tego już za dużo, pomyślałem.
– Płacić – wołam. Kładę banknot na kontuarze, zsuwam się ze stołka barowego.
– Widzimy się – wykrzykuje za mną Onescu, jak za starym znajomym. Mówi to po niemiecku.
6
(...)
str. 36
Mojego dziadka zrobili w roku 1947 z pastucha burmistrzem osady w Balta Brailei. Był analfabetą, ale partia miała na to sposób. Czterotygodniowy kurs czytania i pisania. Alfabetyzacja, tak to nazywali. „Wystarczy, żeby się podpisać”, powiedział potem jeden z działaczy i roześmiał się głośno. Za resztę i tak była odpowiedzialna sekretarka, panna Jakaśtam, córka uwięzionego lekarza wiejskiego, który był ważną figurą u legionistów, u faszystów.
Teraz panienka sama musiała pracować. Odpracować trochę hańbę klasy wyzyskiwaczy. Pod koniec lat czterdziestych miała dwie możliwości. Znaleźć męża ze zdrowym pochodzeniem społecznym, albo odpokutować za swoją klasę. Przy budowie Kanału Czarnomorskiego, gdzie właśnie miały zacząć się pierwsze prace. Jak Niemcy to sformułowali? No właśnie, Arbeit macht frei. Tak to określili. Również bolszewicy potrafili docenić to odkrycie.
Panienka dobrze się zastanowiła. Wyszła za mąż za syna burmistrza-pastucha i została moją matką. Z powodu tego małżeństwa moja rodzina miała jeszcze pewne problemy polityczne. Przez nie mój dziadek pastuch w 1957 stracił swój urząd burmistrza. Przynajmniej później tak twierdził.
Ja sądzę raczej, że stracił to stanowisko z powodu swojego analfabetyzmu. Nadeszły czasy, kiedy burmistrz powinien umieć coś więcej, niż tylko podpisać się. Nawet u komunistów.
Mój dziadek miał swoją drogą niezwykły podpis. Prawdziwe arcydzieło. Zastanawiam się, jak mu się to udawało. Analfabeci to potrafią. Także Ceausescu miał piękny podpis. Natomiast mój jest niepozorny. Po prostu niepozorny.
Tak więc mój dziadek stracił posadę burmistrza, ale za to zrobiono go sekretarzem partii. Wysyłano go to na jakiś kurs, to na szkolenie, i w pewnym momencie umiał już nie tylko mówić, nie tylko recytować tę całą partyjną liturgię, ale też pisać. Dziadek w partii nauczył się czytać i pisać. Bez partii byłby całe życie pastuchem. Bez partii także mój ojciec nigdy nie dostałby panienki za żonę, a panienka nie zostałaby sekretarką w radzie narodowej.
Nie wiem jak to się stało, ale ta panienka, córka legionisty, przetrwała wszystkie nagonki polityczne. Była ciągle na nowo sprawdzana, przypuszczalnie tysiące razy musiała się odżegnywać od swojej klasy, swojej rodziny, swojego ojca, swojego pieska pokojowego, swojej bony. Zerwała wszelkie kontakty z ocalałymi członkami swojej rodziny wyzyskiwaczy. Jej ojciec, lekarz wiejski, członek Żelaznej Gwardii, nigdy nie wrócił do domu. Jego kości butwieją gdzieś w Ocna, w kopalni soli. Podobno umarł w więzieniu w 1953 roku. Rodziny nigdy nie zawiadomiono o jego śmierci. (...)
***
str. 105
I
Nazywam się Klaus Richartz. Od dwunastu lat mieszkam w Niemczech. Wcześniej mieszkałem w Rumunii, ostatnio w Bukareszcie.
Pochodzę z Banatu.
Gdzie to leży? Na granicy między dzisiejszą Rumunią, Serbią i Węgrami.
Aha.
Słyszę to „Aha” od wielu lat. Nie wiem, jak mam je interpretować. Wolę wcale nie interpretować.
Nie, nie jestem Rumunem, jestem banackim Szwabem. Moi przodkowie zostali w osiemnastym wieku sprowadzeni do Banatu przez Habsburgów. Nie, nie pochodzili z Jury Szwabskiej, lecz z Palatynatu albo Badenii, na ile dziś jeszcze można to stwierdzić. Wtedy państwo rumuńskie nie istniało jeszcze w obecnej formie.
Moi dziadkowie byli w młodości obywatelami Austro-Węgier. Po pierwszej wojnie światowej przez jedną noc stali się obywatelami Węgier, nie musieli nawet opuszczać wioski, w której mieszkali.
To ciekawe. A gdzie pan nauczył się niemieckiego?
Niemiecki jest moim językiem ojczystym. Mieliśmy niemieckie szkoły, niemiecką prasę i radio.
A czy po emigracji zmienił się pański język?
To są pytania, których zawsze muszę wysłuchać, przy każdym wieczorze autorskim czy odczycie.
Jestem pisarzem. Wcześniej, w Rumunii, pisałem przed wszystkim wiersze.
Tak, po niemiecku.
A potem były tłumaczone na niemiecki?
Nie, były publikowane po niemiecku.
W Rumunii?
Tak, w Rumunii.
Wcześniej pisałem wiersze. Dziś piszę eseje. Każde społeczeństwo ma takie teksty, na jakie zasługuje, gdzieś to przeczytałem.
Piszę eseje na temat Europy Wschodniej i Bałkanów.
Na temat Bałkanów?
Poprawiają mnie. Mówię: temat Europy Południowo-Wschodniej. Bałkany to brzmi pogardliwie. Nie wiadomo dlaczego, ale to słowo jednak brzmi pogardliwie. Jak Czechy, odzywa się ktoś, i wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Kadłubowe Czechy, a mimo to wszystkie gazety piszą o kadłubowej Jugosławii. Nie szkodzi. Piszę eseje o tych wszystkich krajach, które leżą daleko za Singapurem, gdzieś na Wołoszczyźnie.
Pisałem też o Niemcach. Ale to się ludziom nie podobało. Mówili wprawdzie o spojrzeniu z zewnątrz, ale nie podobało im się. Nie chcą za często być wystawieni na spojrzenie z zewnątrz. Takie spojrzenie to luksus, na który trzeba sobie pozwolić. Niemcy Zachodni pozwalają sobie na spojrzenie z zewnątrz raz na dziesięć lat. Heleno Sana, na przykład. Zakompleksiony naród.
Spojrzenie z zewnątrz oznacza, że nie przynależysz, że jesteś obcokrajowcem. Obcokrajowiec to ktoś, kto nie przynależy. Mogłem być dla Niemców Zachodnich spojrzeniem z zewnątrz, mieć robotę obcokrajowca. Raz na dziesięć lat. Nagroda Chamisso i tak dalej. Być Murzynem do potakiwania. Ale nie chciałem.
Rozmyślam nad problemami bałkańskimi, nad tą beczką prochu, nad drogą z Sarajewa do Sarajewa. Potem idę do skrzynki na listy. A w skrzynce jest ta paczka. Ledwie się zmieściła. Mam specjalnie dużą skrzynkę na listy. Żebym nie musiał biegać na pocztę po każdą większą kopertę. Bo ci tutejsi listonosze wrzucają tylko karteczkę: z powodu nieobecności adresata w domu. Wszystko jedno czy jesteś, czy cię nie ma. Ale ja postarałem się o większą skrzynkę, żeby się to nie zdarzało.
Idę z paczką na górę. Z dawnego przyzwyczajenia najpierw ją oglądam. Nie ma nadawcy. Przedtem bym jej nie otworzył. Ale teraz to wszystko należy do przeszłości. Para dyktatorów obróciła się proch, a ich lokaje zostali biznesmenami. Otwieram kopertę. Zawiera gruby plik papierów, nie dołączono żadnego listu. Chyba chodzi o jakiś manuskrypt.
Dostaję czasami manuskrypty od byłych rodaków. Mają nadzieję, że mogę im załatwić jakieś wydawnictwo. Ale ja nie mogę. Najczęściej są to beznadziejne produkcje. Autorzy zawsze są przekonani, że przeżyli niezwykle ważne rzeczy, o których publiczność koniecznie musi się dowiedzieć. Wywłaszczenie, deportacja. Rosja, Baragan. Ceasusescu, ucieczka. Cierpienie i niedola. Ofiary.
To nastawienie jest z gruntu fałszywe. Dopiero kiedy człowiek sobie uświadomi, że sam jest całkowicie bez znaczenia, powinnien zacząć pisać.
Żadnego listu. Przeglądam pobieżnie. Dzieło traktuje chyba o Rumunii. Jasne, inaczej nie znalazłoby się w mojej skrzynce. Ale ma też coś wspólnego z Berlinem. Tylko dlaczego nie dołączono listu z wyjaśnieniem? List jest najważniejszy. Zawiera cele i oczekiwania nadawcy. Bez takiego pisma ta przesyłka jest bezwartościowa. Jak reklama bez nazwy produktu, który jest reklamowany.
Przeglądam resztę mojej poczty, dalej zadaję sobie pytanie: dlaczego nie dołączono listu? Dlaczego nie ma nadawcy? Muszę więc przeczytać manuskrypt.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Tłumaczenie: Alicja Rosenau
- Projekt okładki: Agnieszka Pasierska, Kamil Gubała
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, lakierowana
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 173
- ISBN: 838739173-5
- Cena okładkowa: 12,50 zł
- Data publikacji: 31 grudnia 2003
Inni klienci kupili również:
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Patryk ZalaszewskiLuneta z rybiej głowy
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę
- Deborah LevyKoszty życia
- Paweł SołtysNieradość
- Joanna WilengowskaKról Warmii i Saturna
- Michele MariTy, krwawe dzieciństwo