Aleksander Kaczorowski, Ballada o kapciach
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
-
Tę książkę powinna była napisać moja mama. To jej zawdzięczam opowieść o pradziadku, który woził bryczką panią dziedziczkę gdzieś pod Sochaczewem (i tak naprawdę nie był moim pradziadkiem). Historię Andzi, która z pomocą żydowskiego szynkarza uciekła za ukochanym do Ameryki. I jej trzech sióstr, które przed niespełna stu laty zamieszkały na warszawskiej Woli, a jedną z nich była moja babcia Natalia. Ja tylko spisałem, jak umiałem, te intymne, rodzinne historie. Moja mama zrobiłaby to lepiej.
-
Aleksander Kaczorowski, którego Praski elementarz naprawdę był moim elementarzem, dziś podsuwa nam książkę o zupełnie innym charakterze. To czuła opowieść o jego miejscach i jego prywatnej historii.
-
Ballada o kapciach – jak to brzmi. Dziwo niezwykłe, a smaczne. Ni to autobiografia, ni wspomnienia, ni powieść – ni pies, ni wydra, jak mawiał klasyk. I w tej niejasności, nieokreśloności, poplątaniu, oryginalności – potężna siła tej ballady. Bo jakże inaczej opisać polską duchowość – rozwichrzoną i parafialną, megalomańską i zakompleksioną? Grzecznie już było, czas na chuliganerkę. Próbka: My, ze szlachetnie urodzonych? A może raczej z niewolników? My, dobrodzieje żydowskich sąsiadów? A może raczej pomocnicy Hitlera? Aleksander Kaczorowski zabiera nas w ryzykowną – kto nie ryzykuje, ten nie zasmakuje – podróż archeologiczną, antropologiczną, literacką, historyczną na rollercoasterze brawurowych skojarzeń. Lepiej łyknąć aviomarin. Maszerują przez zwrotki tej ballady szlachciury i chłopy, Żydzi i Polacy, pepeerowcy i endecy. Na scenę pchają się martwi i sadzą nam farmazony, to znów żywi wywołują ich z tamtego świata, by się dowiedzieć, kim są – to znaczy: kim jesteśmy. Okrucieństwo losów z groteską, nostalgia z patosem, brutalne z niemal magicznym – i człowiek nie wie, czy jest jeszcze w Sochaczewie, Grodzisku, czy może odleciał już do Macondo.
-
Eseje Kaczorowskiego to w dużej mierze opowieść — rzeka przeplatana szperaniem w dokumentach, albumach rodzinnych i pracach historycznych. Sama „Ballada…” również przywodzi na myśl taki albumu. To jednak także piękna pochwała regionalizmu wielkopolskiego oraz poszukiwanie niestandardowej odpowiedzi na pytanie, co to znaczy być Polakiem. To próba ocalenia od zapomnienia tych, których czasami nikt już nie pamięta.
Przeczytaj fragment ZamknijAleksander Kaczorowski
Ballada o kapciach
fragment
Ballada o kapciach
1
Pradziadek mieszkał w Kuznocinie, niewielkiej wsi na przedmieściach Sochaczewa. Woził bryczką panią dziedziczkę, a przynajmniej tak twierdził dziadek, który opowiedział o tym mojej mamie. Jeśli się nie przechwalał, to ową dziedziczką była żona lub córka Wincentego Smoleńskiego, właściciela lombardu i powstańca styczniowego, który udzielał pożyczek pod zastaw nieruchomości i papierów wartościowych, a także zajmował się parcelacją majątków ziemskich. Dzięki tym prozaicznym czynnościom dorobił się niewielkiej fortunki, za którą w 1910 roku kupił majątek pod Sochaczewem.
Napisałem o dziadku: „jeśli się nie przechwalał”, tak jakby fakt, że ktoś woził bryczką żonę właściciela niewielkiego folwarku, mógł być powodem do dumy jeszcze w następnym pokoleniu. A jednak chyba rzeczywiście był, nawet jeśli moja matka, gdy relacjonowała mi opowieść dziadka, a swego teścia, wspominała o tym z pewnym dystansem, w którym chętnie, choć pewnie niesłusznie, dopatrzyłbym się ironii czy autoironii. Co w takim razie sprawiło, że czułem ten dystans wcale wyraźnie – czyżby silne poczucie własnej wartości zakorzenione w rodzinnych przekazach, z których mogło wynikać, że jej przodkinie także nie wypadły sroce spod ogona i może też miały kiedyś, gdzieś, hen, poza ludzką pamięcią, do posługi takich, co wozili je bryczkami? Ot, bajeczki. Więc może raczej przeczucie czegoś upokarzającego w fakcie, że życie maluczkich, czyli tak zwanych ludzi, jak nazywano ich we dworach, zapisuje się w pamięci potomków tylko wówczas, gdy zdarzyło im się otrzeć o lepszy świat, o świat „jaśnie państwa”? Ale w kim się ono zrodziło: we mnie czy w niej, i czy na pewno już wtedy, przed laty, gdy siedzieliśmy w pokoju stołowym (którego u nas nikt nie nazywał inaczej jak po prostu dużym) i rozmawialiśmy o rodzinnej przeszłości?
Ciekawe, czy potomkowie Wincentego Smoleńskiego zapamiętali człowieka, który woził po kuznocińskim majątku ich babkę czy prababkę. Jak pisze znawca historii Sochaczewa Aleksander Grzegorz Turczyk, „z czasem stał się Wincenty Smoleński człowiekiem znanym i szanowanym w tutejszych sferach prawniczych i ziemiańskich. Przez wiele lat pełnił funkcję sędziego pokoju miasta Sochaczewa i był honorowym prezesem Towarzystwa Rolniczego Sochaczewskiego. Miał on również zasługi w ratowaniu miejscowych zabytków archeologicznych. Jeszcze przed wybuchem I wojny światowej zawiadomił Polskie Towarzystwo Krajoznawcze w Warszawie o odkryciu w Kuznocinie cmentarzyska późnolateńskiego z I w. p.n.e.”.
Przyjemnie byłoby myśleć, że kości moich przodków, choćby nawet te najdrobniejsze, najtwardsze kosteczki, którym udałoby się przetrwać długie dwa tysiące lat w okolicy uwielbianej przez wydry i bobry, spoczywają wciąż na tym późnolateńskim (cokolwiek to znaczy) cmentarzysku. Nazwisko Kaczorowski nie występuje zbyt często w metrykach mazowieckich, sporządzanych przed wprowadzeniem na ziemiach polskich obowiązku posiadania przez każdego, bez względu na stan, zarówno imienia, jak i nazwiska (a nie tylko przydomka, jak to było w zwyczaju jeszcze w połowie XIX wieku). Być może pierwszy posiadacz tego nazwiska w mojej rodzinie trudnił się hodowlą lub handlem ptactwem domowym, a może był pospolitym kuznocińskim Kaczorem, który dodał szlachetną końcówkę — ski do swego przydomka. Diabli wiedzą.
Tak czy inaczej, scenerią dzieciństwa mojego dziadka Andrzeja były okolice dworu w Kuznocinie. A nawet dwa dwory, stary i nowy, o których Turczyk napisał: „Na miejscu istniejącego dziś dworu w Kuznocinie znajdował się wcześniej niewielki, przykryty dwuspadowym dachem, parterowy dworek, z drewnianym gankiem od frontu, ozdobionym wykonaną w drewnie przez dziewiętnastowiecznych snycerzy dekoracją. Został on prawdopodobnie wzniesiony w końcu XIX w. Podczas I wojny światowej dworek ten uległ zniszczeniu, a właściciele Kuznocina przez dziesięć lat zamieszkiwali w innym, tymczasowym obiekcie mieszkalnym. Dopiero w 1923 r. zbudowano na jego miejscu nowy, istniejący do chwili obecnej dwór, będący żywym przykładem tzw. stylu dworkowego”.
Nigdy go nie widziałem, ale wyobrażam sobie, że przypomina ten z Nocy i dni. Powieść Dąbrowskiej i zrealizowany na jej podstawie film są chyba najgenialniejszymi wizjami tego, czym była polskość na przełomie XIX i XX wieku. Ten szlachetny Bogumił, drobny szlachcic i powstaniec styczniowy, który pół życia poświęcił, by doprowadzić do rozkwitu majątek zaniedbany przez sfrancuziałego, arystokratycznego obiboka, i zostać z niczym. Jego żona, marząca do końca swoich dni o lepszym życiu i chyba niezdolna do miłości, lecz mimo to znosząca swój los z godnością: to tytłanie się w podkaliskim błocie, te wieczne udry z leniwym, a przebiegłym chłopstwem, tych współczujących jej życia z pracy własnych rąk nieuczciwych krewnych i wreszcie największa życiowa porażka – syn Tomasz, który zszedł na psy. A przecież w tle tych dwojga kłębi się jeszcze cały tłum znakomicie zarysowanych postaci: chłopów i urzędników, wybijających się plebejuszy i zdegradowanej szlachty, pojawiają się pierwsze maszyny rolnicze, dymią kominy fabryk, grają patefony, mnożą się fortunki i prawdziwe fortuny, pieniądz wypiera ideały, giną uświęcone tradycją zasady i obyczaje… Rodzi się nowoczesna Polska. Której też już nie ma.
Jak się nazywał ten Żyd, który skupował stare gałgany – przecież nie Jankiel? Szmul? Szynszel! W finale opowieści to właśnie on pomaga bohaterce w największej potrzebie, zabiera ją na swoją bryczkę czy kolaskę i wywozi z tłumu uciekinierów ze spalonego przez Niemców Kalińca. Jest w tej scenie cudowna dezynwoltura: Dąbrowska nie mogła już chyba wymowniej ukazać, jakie plagi egipskie spadły na jej bohaterkę, niż skazując ją na przyjęcie pomocy od Żyda.
2
Dziadek już jako młody chłopak pracował w młynie. Być może był to młyn Michalskiego, za którym trzy razy w tygodniu („na końskim targu za młynem”, jak napisał w Księdze pamięci Sochaczewa Lejb Fursztenberg) uczniowie pobliskiej szkoły kopali piłkę. Takie były początki ŻTGS, czyli Żydowskiego Towarzystwa Gimnastyczno-Sportowego.
Do legendy przeszedł mecz, który rozegrali zawodnicy ŻTGS z najlepszymi graczami polskich drużyn z Sochaczewa. Nasz dream team miał się zmierzyć z rywalami z sąsiedniego miasta, ale ci na dzień przed meczem odwołali przyjazd. Zwrócono się więc do Żydów, zgodnie z zasadą: „Jak bida, to do Żyda” – celnie zauważył Fursztenberg.
Przewagę na trybunach mieli chrześcijanie, przekonani, że „nasi” bez trudu dokopią „Żydkom”. Tymczasem po pierwszej połowie ŻTGS prowadziło cztery – zero.
Żydzi nie mogli wygrać tego meczu. Po przerwie nie wyszedł na boisko ich najlepszy gracz Israel Ajzenman („z powodów osobistych”). Z wydatną pomocą sędziego, kapitana Wojska Polskiego, „nasi” zwyciężyli pięć do czterech.
Po tej wpadce – bo mimo wszystko była to kompromitująca wpadka, o której długo jeszcze mówiono w Sochaczewie – szkoleniem miejscowych piłkarzy zajął się lokalny propagator sportu, instruktor tenisa Aleksander Weber. Dzięki niemu sochaczewski Orkan (dawny Naprzód) doczekał się drużyny z prawdziwego zdarzenia. W jego ślady wkrótce poszły Boryszewianka (czyli Unia z Boryszewa), Jagiellonka oraz Świt, przede wszystkim zaś największy konkurent sochaczewian, Chodakowianka, późniejsza Bzura Chodaków, która po wojnie grała nawet w drugiej lidze.
[foto_01: Dziadek Andrzej z Romanem Pabiankiem, lata ’60.]
Mój ojciec chodził na wszystkie jej mecze, ale kibicował Chodakowiance nie tylko dlatego, że była to najlepsza drużyna w okolicy. Chodaków jeszcze długo po wojnie nie był dzielnicą Sochaczewa, lecz osadą fabryczną wyrosłą wokół Fabryki Włókien Sztucznych „Chemitex”, największych i najnowocześniejszych zakładów przemysłu tekstylnego w Polsce. Produkcja ruszyła w 1928 roku, zakłady zatrudniły kilkaset osób i mój dziadek także postanowił związać swój los z tym zakładem, choć bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że to wybór tego zakładu zaciążył na jego losie. A może nawet, że gdyby nie ów zakład i fatalna rola, jaką odegrał w jego życiu, a mówiąc ściślej, gdyby nie feralne wydarzenie z udziałem dziadka, do którego doszło w tym zakładzie, dziadek nie miałby w ogóle żadnego losu, tylko zwyczajne życie, o którym nic bym nie wiedział.
Widzę go, jak zbliża się do mostu na Bzurze wiosną 1928 roku, a może nieco później, jest jeszcze po tamtej, kuznocińskiej, stronie, jeszcze nie jest za późno, mam ochotę zawołać: „Dziadku!”, ale głupio tak wołać do młodego chłopaka, który, jakkolwiek się to wydaje dziwne, mógłby być jeszcze (czy już?) moim synem. Jak więc mam zawołać?
– Jędrek!
Zadarł głowę do góry.
– Czeguj?
– Zostań w Kuznocinie!
– Co?
– Zostań w Kuznocinie! Będziesz jeździł bryczką.
– Bryczką?! – Dziadek tylko machnął ręką. – Akurat. Mam pańskie tyłki wozić? A zresztą, skąd ja ci wezmę bryczkę?!
I jak go zatrzymać? Przecież nie stanę przed nim, nie powiem mu, że jestem jego wnukiem, tym małym smarkiem, który bez wątpienia, jeśli tylko nie uda mi się zawrócić go z drogi, już za niecałe pół wieku, w roku 1973, a może nawet w 1972, ale nie wcześniej, bo inaczej nie mógłbym zapamiętać tej sceny, będzie mu się przyglądał w jego sochaczewskim mieszkaniu z taką uwagą, jakby widział go pierwszy i ostatni raz w życiu.
Uśmiechnąłeś się wtedy do mnie. Musisz to pamiętać.
– Dziadku, pamiętasz?
– Co mam nie pamiętać.
– Pamiętasz, naprawdę?
Dziadku…
3
Znalazłem go na stronie internetowej Muzeum Auschwitz-Birkenau, wystarczyło wpisać w wyszukiwarkę nazwisko Kaczorowski. I oto jest: „Kaczorowski, Andrzej, ur. 1908.10.06 (Kuznocin) numer obozowy: 138994”.
Z częściowo tylko zachowanych akt dotyczących więźniów wynika, że został przywieziony do KL Auschwitz 25 sierpnia 1943 roku transportem z Warszawy. Pod datami 2 oraz 13 grudnia 1943 roku jest odnotowany w aktach SS-Hygiene Institut jako przebywający w szpitalu więźniarskim na odcinku B II f, blok 10 w KL Birkenau. Ostatni wpis (27 października 1944 roku – KL Auschwitz II – Birkenau, MKL) potwierdza, że jesienią 1944 roku był jeszcze w Brzezince.
Po śmierci dziadka babcia Stefania zwróciła się do Muzeum w Oświęcimiu o potwierdzenie jego pobytu w obozie, potrzebne jej do uzyskania stosownej renty. W liście z 22 maja 1974 roku napisała, że był więziony na Pawiaku od czerwca do jesieni 1942 roku, a stamtąd został przewieziony do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Brakuje zatem niemal roku, bo z częściowo zachowanych akt więźniów KL Auschwitz wynika, że dziadek trafił tam w sierpniu 1943 roku.
Czy babcia pomyliła datę uwięzienia dziadka? Postanowiłem to sprawdzić, napisałem więc do Muzeum Więzienia Pawiak z prośbą o udzielnie informacji na ten temat. Niestety, jak dowiedziałem się z odpowiedzi na mój list, Niemcy spalili całą dokumentację więzienia w sierpniu 1944 roku; po wojnie „archiwum z ewidencją byłych więźniów zostało odtworzone w ok. 45 procentach na podstawie prowadzonych od 1965 r. badań archiwalnych, relacji byłych więźniów i ich rodzin oraz oryginalnych dokumentów, takich jak: listy, karty pocztowe, grypsy, zaświadczenia lekarskie, kwoty depozytowe, listy transportowe do obozów koncentracyjnych, zaświadczenia o zwolnieniu lub o śmierci.
Niestety, nie zachowały się żadne dokumenty dotyczące Andrzeja Kaczorowskiego.
Muzeum Wiezienia Pawiak posiada jedynie informacje od siostry jednego z więźniów, na podstawie której można przypuszczać, że […] Andrzej Kaczorowski został aresztowany przez Niemców w 1942 roku podczas akcji sabotażowej, w której brał udział wraz z bratem osoby, która przekazała nam ową relację. Niestety nie jest znana dokładna data aresztowania”.
A więc to babcia miała rację – dziadek został zatrzymany w 1942 roku? Przez chwilę byłem tego niemal pewien i podzieliłem się tą informacją z panią Ewa Bazan z Muzeum Auschwitz-Birkenau, z którą wcześniej korespondowałem w tej sprawie. Okazało się jednak, że w sporządzonej już po wojnie i przechowywanej w archiwum Muzeum ankiecie człowieka, który został aresztowany wraz z dziadkiem, podano dokładną datę ich zatrzymania – 27 czerwca 1943 roku. Zatem babcia pomyliła się o rok.
Nie mogę zrozumieć, jak to możliwe. Jak mogła nie pamiętać roku, w którym aresztowano dziadka?
Ta amnezja, nie-pamięć, jest chyba naszą cechą rodzinną. Dlaczego więc w moim przypadku przerodziła się w swoje przeciwieństwo, w obsesję na punkcie faktów i dat? Czy dlatego, że jestem prawdopodobnie pierwszym członkiem mojej rodziny nauczonym postrzegać przeszłość w sposób uporządkowany, encyklopedyczny? Tymczasem właśnie tej przeszłości, która mnie dotyczy, nie sposób usystematyzować w żaden sensowny sposób. Więcej wiem o Hannibalu niż o moim dziadku. Wychynął z niebytu w jakiejś podsochaczewskiej wsi, o której do niedawna nie wiedziałem nawet, że w ogóle istnieje, i zniknął, nieopowiedziany, a więc niezapamietany. Tak, jakby go wcale nie było.
Nie mogę się z tym pogodzić.
4
W Muzeum w Oświęcimiu nie ma żadnych informacji na temat losów dziadka po 27 października 1944 roku. Jedynym dokumentem, z którego wynika, że został przeniesiony z obozu w Brzezince do KL Sachsenhausen, a następnie ewakuowany w okolice Lubeki, gdzie doczekał wyzwolenia, jest wspomniany list babci. Pomyliła – co prawda – daty uwięzienia dziadka i jego przewiezienia do Auschwitz, ale reszty chyba mogę być pewny.
Zastanawiam się, czy to możliwe, że moi dziadkowie, Andrzej Kaczorowski i Aleksander Sawicki, spotkali się w KL Sachsenhausen. Przebywali tam w tym samym czasie – od jesieni 1944 do wiosny 1945 roku, w tym samym obozie na przedmieściach Berlina, jedyne czterdzieści pięć minut pociągiem z dworca Berlin-ZOO, ewentualnie pięćdziesiąt minut S-Bahnem linia 1 z Friedrichstrasse do Oranienburga, ewentualnie S-Bahn linia 26, przesiadka w Birkenwerder na linię 1 („Muzeum czynne od 8.30 do 18.00, od 15 października do 14 marca do 16.30, nieczynne w poniedziałki, please note that dogs are not allowed on any part of the memorial, prices are Euro15 for groups of up to 15 people, for tours in foreign languages there is an extra charge of Euro25 per group”).
Komendantem obozu był SS-Standartenführer Anton Kaindl, urodzony 14 lipca 1902 roku w Monachium („wyguglałem” go w Wikipedii, bo byłem ciekaw jego powojennych losów). Schwytany przez aliantów, był świadkiem w procesie norymberskim, następnie przekazany Sowietom, skazany na dożywotnie więzienie i ciężkie roboty, zmarł zimą 1948 roku w Workucie.
Podczas procesu załogi KL Sachsenhausen przed radzieckim Trybunałem Wojskowym w Berlinie-Pankow wyjaśnił miedzy innymi, w jaki sposób dokonywano egzekucji więźniów. Do połowy 1943 roku rozstrzeliwano ich w specjalnym pomieszczeniu przypominającym gabinet lekarski; zainstalowano tam urządzenie do mierzenia wzrostu z dziurą wydrążoną na wysokości głowy badanego. Podczas gdy jeden esesman, przebrany za lekarza, mierzył wzrost więźnia, drugi, również w kitlu, strzelał skazanemu w potylicę przez ten otwór. Nastawiony w sąsiednim pomieszczeniu gramofon zagłuszał huk wystrzału. W późniejszym czasie używano komór gazowych, gdyż – jak zeznał komendant Kaindl – zadawanie śmierci za pomocą kwasu pruskiego było bardziej wydajne i humanitarne.
To na jego rozkaz 2 lutego 1945 roku, dzień po tym, jak Rosjanie doszli do Odry, esesmani przystąpili do masowej eksterminacji więźniów. W pierwszej kolejności zgładzili chorych, niezdolnych do pracy, więźniów politycznych oraz przetrzymywanych w obozie jeńców wojennych, radzieckich i brytyjskich oficerów. Pozostałe trzydzieści trzy tysiące więźniów podzielili na grupy po pięciuset w każdej i pognali na północny zachód, jednych do miejscowości Wittstock, pozostałych zaś w stronę Lubeki, gdzie – według komendanta Kaindla – mieli zostać załadowani na barki i zatopieni w Bałtyku.
Podczas Marszu Śmierci siedem tysięcy więźniów zginęło z zimna, wyczerpania lub z rąk esesmanów. Dziadek Andrzej przeżył, lecz urodziłem się zbyt późno, by mógł mi o tym opowiedzieć.
5
Mam cztery lata, jest rok 1973. Może 1972, ale nie wcześniej, bo inaczej nie mógłbym pamiętać tej sceny. Siedzę na podłodze; wysoko nade mną, na krześle, starszy mężczyzna. Uśmiecha się do mnie. Jest wieczór, w pokoju świeci się elektryczne światło.
Parę miesięcy później dziadek umarł w tym mieszkaniu. Nigdy więcej tam nie byłem, po jego śmierci babcia dostała kawalerkę w bloku. Od tej pory Sochaczew kojarzy mi się z wizytami u niej. I odwiedzinami u dziadka – na cmentarzu.
To był cały rytuał. Autobus z Grodziska (niebieski, beczkowaty) wytaczał się powoli zza zakrętu, więc stojąc na przystanku, mieliśmy dość czasu, by wyszukać drobne i wsiąść do środka z odliczoną kwotą. Potem długa jazda: wiadukt nad torami, za nim zakład taty, glinianki (dzikie kąpielisko), a potem przejazd kolejowy w Błoniu i dworzec PKS, gdzie autobus miał zawsze trochę dłuższy postój i był kiosk z gazetami.
Za Błoniem chyba przeważnie zasypiałem, bo choć potem jechało się jeszcze z pół godziny, nie pamiętam nic więcej z tej jazdy oprócz głosu taty, który u celu podróży wołał: „Wysiadka! Na pana Władka!”.
I oto już Sochaczew. Metropolia! (Tam pierwszy raz w życiu zobaczyłem światła sygnalizacji na głównym skrzyżowaniu). Na prawo kościół, nowoczesna bryła z prostokątem dzwonnicy. Na lewo widoczne z placu przed kościołem wzgórze i rozsypane na nim ruiny zamku książąt mazowieckich. W niedzielne popołudnia trenowali tam motocrossiści i czasem chodziliśmy z tatą oglądać ich wyczyny. Naśladowałem ich potem na rowerze, zjeżdżając w poprzek z grodziskiego wiaduktu, i marzyłem, że jak skończę szkołę, wyuczę się na mechanika w miejscowym technikum i kupię sobie motor.
Komenda MO w Sochaczewie była przy głównej ulicy. Naprzeciwko niej kiedyś mieszkał dziadek. Ale do tego starego mieszkania nie zaglądaliśmy, bo już nie było po co, szliśmy na nowe osiedle, do babci, na rosół i tylko tata wyprzedzał nas czasem, przebiegał na drugą stronę ulicy i znikał na chwilę (na setkę?) za winklem w pobliskim lokalu. Tym samym, w którym kiedyś w trakcie popijawy ponoć zjadł szklankę i nic mu się nie stało.
[foto_02: Ojciec – lata ‘60.]
W tym starym domu dziadka był długi korytarz, wspólny dla wszystkich lokatorów mieszkań na parterze. Wchodziło się prosto z ulicy, więc zdarzali się podchmieleni goście, którzy mylili nas z sąsiednią meliną, a czasem tylko chcieli się odlać w sieni, ale takich dziadek zaraz brał w obroty. Raz trafił się taki, co wlazł po pijaku do kuchni, jak do siebie, i zaczął waniać po garach, a że stał plecami do drzwi i z postawy był podobny do dziadka, a w kuchni było ciemno, to babcia w pierwszej chwili go nie poznała, wzięła talerz i zaczęła mu nakładać. Najpierw zupę, a potem chochlą po łbie.
Za ścianą żyło małżeństwo. Musieli się bardzo kochać, bo gdy kobieta zmarła, jej mąż po pogrzebie przez tydzień nie wychodził z domu. I może by tak siedział, gdyby nie to, że po tych paru dniach zza jego drzwi zaczął dolatywać tak nieznośny odór, że już nie szło wytrzymać w mieszkaniach obok. Sąsiedzi pukali, ale nie otwierał. Na szczęście na milicję nie było daleko.
Wyważone drzwi poleciały w głąb sieni. Milicjanci wpadli razem z nimi do środka. Podnieśli się z podłogi, otrzepali spodnie i zobaczyli, że nasz sąsiad klęczy przy łóżku. Przy żonie.
Wykradł ją z cmentarza.
Sochaczewski cmentarz był wtedy jedynym, na którym miałem swoich bliskich. Najpierw szliśmy do grobu dziadka, pochowanego razem ze swym ojcem, a moim pradziadkiem. Dalej był grób siostry mojej babci, cioci Bronci, u której rodzice, gdy miałem pięć lat, zostawili mnie na całe lato.
[foto_03: Przed domem ciotki Bronki – 1974 rok]
Zapach ptasiego łajna, kury na podwórku, pole truskawek za domem, olbrzymia huba na drzewie, jakieś sto metrów dalej tory kolejowe. Wzdłuż torów biegła piaszczysta droga, którą kiedyś moi przodkowie chodzili na targ w Sochaczewie, ale pod koniec tamtego lata tą drogą szli do mnie rodzice i tata miał na brodzie świeżą bliznę po jakimś wypadku.
Mnie także po tych wakacjach została blizna. Biegłem z dzieciakami do stodoły i nadziałem się na gwóźdź wystający z drzwiczek. Na pocieszenie ciocia Broncia upiekła dla mnie „pieski”. Pamiętam jak dziś: stoi przy stole i lepi z ciasta małe czworonogi, a ja czekam, aż włoży je do pieca.
Rok później w tym samym wiejskim domu stałem nad jej otwartą trumną przed pogrzebem. Ale samego pochówku nie pamiętam. Rodzice chyba nie zabrali mnie ze sobą na cmentarz.
Dużo jeszcze tych grobów i w każdym ktoś leży (nad którymś z nich w Zaduszki przypaliłem zniczem nową kurtkę). Jednych pamiętam, innych tylko próbuję sobie wyobrazić. Są tacy, o których moja wiedza sprowadza się do jednego zdania typu: „Zginął młodo, próbując wskoczyć do pociągu”. Dziś młodzi giną w samochodach.
Kim oni wszyscy byli? Jak naszkicować portret kogoś, kto nic po sobie nie zostawił oprócz kilkorga dzieci, paru krzeseł, stołu, kilku brzydkich zdjęć w idiotycznych pozach? Jak odnaleźć w nich cokolwiek, co pozwoliłoby wierzyć, że gdyby jeszcze żyli, coś by nas łączyło? Jak doszukać się w nich cząstki siebie?
Koniec wojny zastał dziadka w Niemczech. Nie chciał wracać do Polski, ale babcia wybiła mu z głowy emigracyjną tułaczkę. Później często jej to wypominał, ale myślę, że nie miał racji, bo przecież to dzięki jej uporowi zdążyłem go zapamiętać jako starszego mężczyznę, który uśmiechał się do mnie z wysokości krzesła.
Czy polubiłbym go?
6
Nie wiem, i chyba już się nie dowiem, czy dziadek Andrzej najpierw poznał moją babcię, czy jej szwagra Karola Pabianka, który mawiał, że trzeba pogonić fabrykantów z Sochaczewa. Babcia już wtedy nosiła fryzurkę a la Jadwiga Smosarska i nie zmieniła jej do śmierci, miała kruczoczarne włosy, które odziedziczył po niej mój tata (i ja także z wiekiem coraz bardziej przypominam ojca), lubiła śpiewać i znała całą masę przedwojennych piosenek, ale nie jakichś tam chłopskich przyśpiewek, tylko małomiasteczkowych szlagierów. Wydaje mi się prawdopodobne, że właśnie dzięki urodzie głosu panna Stefania, młodsza, przyrodnia siostra żony Karola Pabianka, mogła przypaść dziadkowi do gustu.
Zamieszkali przy ulicy Staszica, u Żyda. Ta ulica dawniej nazywała się Trojanowska, zaczyna się przy sochaczewskim rynku i biegnie w stronę Chodakowa i Żelazowej Woli, gdzie urodził się Fryderyk Szopen, ale mieszkał tam tylko przez chwilę, bo w tej oficynie Skarbków nie było podłóg, rodzice uciekli więc z Fryckiem przed zimą do Warszawy, bo gdyby zostali w tym zafajdanym dworze nad Utratą, Frycek nie napisałby żadnych mazurków, nokturnów ani polonezów i pochowaliby go pod wierzbą. Niczego by nie napisał, gdyby nie wrócił do Francji, do ojczyzny swego ojca, do słońca, gdyby nie uciekł z tego przypadkowego kraju bez państwa, bez podłóg.
No i bez kibli.
Wszystko, co podziwiają japońscy turyści, i wszyscy inni przyjezdni w Żelazowej Woli, to lipa, pic na wodę, tyle ma wspólnego z Szopenem, co kot napłakał, całość wymyśliło paru gości z Sochaczewa i z Warszawy, towarzystwo patriotyczne i muzyczne. Odkupili grunt od chłopa, najęli architekta, żeby wyrysował Szopenowi dom, jaki należał się kompozytorowi od wdzięcznego narodu, a narodowi też coś się należało od kompozytora, bo kto to widział, żeby największy polski kompozytor urodził się w chlewie, więc postawili mu piękny dwór z gankiem, z przestronnymi pokojami, z oknami w ścianach i z szybami w oknach, z prawdziwymi szybami ze szkła, i z podłogą, godzinami się sprzeczali, czy to ma być dąb, czy sosna, czy mahoń, a może buk, grab, wierzba, grusza, a może tek, malibu, kongo, pikongo, srongo, gongo…
A jak już do tej wyśnionej Żelazowej Woli zaczęli przyjeżdżać pierwsi turyści i wysiadając na stacji kolejowej w Sochaczewie, pytali o drogę do dworku Szopena, to nawet najstarsze Żydówki za cholerę nie wiedziały, o co im chodzi.
– Szopes, szopes? A, to na Trojanower – zgadła w końcu jedna. – Di Strażacka Szopes.
I wskazała łaskawcy remizę.
Wszystkie walczące w pobliżu armie paliły Sochaczew, nic dziwnego, że w tym puszczanym raz po raz z dymem mieście długo nie chciał mieszkać nikt poza Żydami, wytrzymali na spalonym przez całe pięć wieków, bo gdzie się mieli podziać? Pod zaborem pruskim, a następnie rosyjskim, czterech na pięciu sochaczewian to byli Żydzi, miasto zapolaczyło się dopiero, gdy car zniósł pańszczyznę, a chłopi poszli do miast za robotą, a robota była w fabrykach jak się patrzy: wchodzi chłop, a wychodzi Polak, i wydaje pieniądze u Żyda – oj, niedobry Żyd! – a znów fabrykant albo dziedzic dobry, bo chrześcijanin i Polak, tak?
Akurat.
Dziadek nie dał się wziąć na plewy, już on swoje wiedział; że Żydzi to taka sama bida z nędzą jak nasi, a znów pan to zawsze pan… Dziedzice, dobrodzieje, państwo Garbolewscy, od trzech pokoleń właściciele największego sochaczewskiego majątku Czerwonka, do którego należała także wieś Czyste, jeszcze przed wojną odstąpili miastu liczne grunta, na jednej parceli jest dziś szkoła, na drugiej klub sportowy Orkan, odstępowali także działki polskim sklepikarzom, ale tylko pod warunkiem, że kiedyś pozbywając się interesu, przekażą go w polskie ręce. Jednym słowem byli to porządni ludzie i prawdziwi patrioci, nie to, co poniektórzy.
Państwo Garbolewscy mieszkali we dworze, który podczas okupacji zajął niemiecki starosta Sochaczewa, a podczas powstania warszawskiego kwaterę urządził w nim sobie kat powstania, generał Erich von dem Bach-Zelewski, Eryczek Żelewski, z kaszubskiej, rzymsko-katolickiej szlachty, Polak z dziada pradziada, uczeń gimnazjów w Wejherowie, Chojnicach i Brodnicy, z których uciekł do wojska, prosto na front, a potem do Freikorpsu, Reichswehry, Grenzschutzu, piękne niemieckie nazwy, ale tego było mu mało, więc zmienił nazwisko i wstąpił do NSDAP i do gestapo, i w końcu do SS. Zawrotna kariera! To on namówił Himmlera, żeby w Generalnej Guberni założyć obóz, nie za duży, na dziesięć tysięcy chłopa, KL Auschwitz. Biedna jego matka. Elżbieto Ewelino Szymańska, ładnieś wychowała syna, dobrodziejko! Był niewiele starszy ode mnie, jak spalił Warszawę, łunę było widać nawet w Sochaczewie, w pałacyku państwa Garbolewskich, w którym zamieszkał Eryczek, jego rodzice nie mieli pałacu, nie mieli nawet własnego domu, tułali się po cudzych kątach, musiało go to boleć, ta niezasłużona krzywda, bo co on biedny winien, że urodził się Polakiem, więc jak tylko ojciec wyzionął ducha, to uciekł od matki… do Rzeszy… Tysiącletniej… Biedna pani Ewelina, wy wszyscy biedni… Piłą was rżnąć to mało!
Znawca sochaczewskich rodowodów Aleksander Grzegorz Turczyk napisał: „Czerwonkowski dwór został zbudowany dla rodziny Błeszyńskich. W 1817 r. stał się wraz z dobrami ziemskimi własnością Jana Nepomucena Toczyskiego, marszałka powiatu błońskiego. W roku 1823 Toczyski sprzedał Czerwonkę Augustowi Radwanowi (1788–1831), uczestnikowi wojen napoleońskich, odznaczonemu w 1810 r. Krzyżem Złotym Virtuti Militari, generałowi brygady w armii Królestwa Polskiego. Żoną Radwana była Antonina Katarzyna z Łączyńskich (1794–1864), primo voto Michałowa Lasocka, córka Macieja Łączyńskiego, starosty gostyńskiego, i siostra Marii Walewskiej, słynnej faworyty Napoleona I. Po śmierci generała Augusta Radwana jego żona wyszła po raz trzeci za mąż za generała Stanisława Rychłowskiego (1791–1862), uczestnika wojen napoleońskich i powstania listopadowego, który stał się kolejnym właścicielem dóbr i pałacu. Po śmierci generała Rychłowskiego Czerwonka przeszła na własność Kazimierza Aleksandra Garbolewskiego i jego żony Marianny z Cotinów. Kolejnym dziedzicem dóbr został ich syn Leonard (1839–1895), którego potomkowie byli właścicielami majątku do 1945 roku. Syn Leonarda, Włodzimierz Ignacy (1878–1933), pierwszy starosta sochaczewski w Odrodzonej Polsce, i jego żona Halina z Grzybowskich Garbolewska (1883–1969), działaczka katolicka odznaczona przez papieża Pawła VI orderem »Pro Ecclesia et Pontifice«, to najwybitniejsi przedstawiciele tej rodziny”.
No i pięknie. Przełóżmy to teraz z polskiego na nasze.
Gdzieś około roku 1810 we wsi Czyste pod Sochaczewem, w majątku Czerwonka, urodził się dziad mojej prababki. Zanim ukończył dwudziesty rok życia, czerwonkowski dwór, „wraz z dobrami ziemskimi”, a więc także z żywym inwentarzem zwierzęcym i ludzkim, trzykrotnie przeszedł z rąk do rąk. Moi przodkowie byli własnością rodziny Błeszyńskich, następnie marszałka powiatu błońskiego Toczyskiego, potem generała Radwana, a wreszcie generała Rychłowskiego. Gdy ten ostatni wyzionął ducha, moja prababka miała już dwa lata. Kiedy zaś skończyła cztery, car Aleksander II (Boże, caria chrani!) zniósł poddaństwo chłopów w Królestwie Polskim.
I wiecie co? Prababka była długowieczna, więc dożyła dnia, w którym komuniści pognali dziedziców z Czerwonki.
A jednym z tym komunistów był Karol Pabianek.
(...)
Wydanie I
- Kategoria: Eseje
- Seria wydawnicza: Esej
- Projekt okładki: Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Data publikacji: 14 lutego 2012
Okładka miękka, foliowana ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 205 mm
- Liczba stron: 168
- ISBN: 978-83-7536-350-0
- Cena okładkowa: 32,00 zł
E-book・Ballada o kapciach
- ISBN: 978-83-7536-425-5
- Cena okładkowa: 24,90 zł
Inne książki tego autora
- Aleksander KaczorowskiBabel
- Aleksander KaczorowskiOta Pavel
- Aleksander KaczorowskiHrabal
- Aleksander KaczorowskiHavel
- Aleksander KaczorowskiPraski elementarz
- Bohumil HrabalPiękna rupieciarnia
- Aleksander KaczorowskiEuropa z płaskostopiem
- Aleksander KaczorowskiGra w życie
Inni klienci kupili również:
- Aleksander KaczorowskiBabel
- Aleksander KaczorowskiOta Pavel
- Božidar JezernikKawa
- Bohumil HrabalPiękna rupieciarnia
- Aleksander KaczorowskiHavel
- Aleksander KaczorowskiHrabal
- Aleksander KaczorowskiPraski elementarz
- Henryk GrynbergMonolog polsko-żydowski
- Maciej JakubowiakHanka
- J. SzpilkaGorset, wstyd i kocie uszka