Krzysztof Varga, Aleja Niepodległości
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
„Myślisz, że życie ma jaja?, zapytał Krystian, życie jest rodzaju nijakiego. Były to dla Krystiana słowa prorocze, choć nie mógł jeszcze wtedy wiedzieć, jak bardzo nijakiego rodzaju stanie się jego własne życie”.
Bohater Alei Niepodległości to życiowy nieudacznik, frustrat i niespełniony artysta, który samotne wieczory spędza przed komputerem z butelką w ręku. Przybliżająca się „magiczna czterdziestka” nie jest dla niego cezurą, podrygiem samczego szaleństwa ani rewolucyjnym zrywem drugiej młodości. To gorzki lament nad zmarnowanym talentem i przegapionym życiem. Upływające dni nie przerażają, gdy tak łatwo skutecznie i tanio zabić nadmiar czasu. Plany nie powstają, gdy nie wiadomo, kto i po co miałby trwonić na nie więdnące siły.
Varga przyzwyczaił swoich czytelników do uderzająco trafnych, wyrazistych i nieprzyjemnych diagnoz. Wyszydzona rzeczywistość śmieszy, ale to tylko nerwowy chichot, bo pod pozorami parodii rozpoznajemy niewygodną swojskość. Tym razem zwierciadło, które Varga podstawia bohaterowi, pokazuje oblicze, jakiego nikt nie chciałby ujrzeć...
-
Straszna to i zarazem bardzo śmieszna ksiązka. Melancholijna i bezlitosna. Zostaje chichot i spalona ziemia. Ogień trawi Warszawę, warszawkę, młodość, złudzenia, trzydzieści, czterdzieści lat, wszystko, i zostaje to, co naprawdę nas czeka: osamotnienie już na zawsze i do końca.
Varga dojrzewa jak węgierskie wino. Jest coraz lepszy.
Przeczytaj fragment ZamknijKrzysztof Varga
Aleja Niepodległości
fragment
Kiedy boeing 767 Polskich Linii Lotniczych LOT eksplodował w powietrzu nad Atlantykiem, Krystian Apostata był już kompletnie pijany. A właściwie można by to powiedzieć tak: był totalnie najebany oraz nawalony w trzy dupy, nagwizdany, nastukany, a wręcz napierdolony. Stan, w którym znajdował się tuż przed wybuchem samolotu, kumulował w sobie wszystkie wulgarne określenia upojenia alkoholowego, na jakie jest się w stanie zdobyć mało w sumie pomysłowy język polski. Język, który – tylko dlatego że był jego językiem ojczystym – nie śmieszył go do łez ani nie wprawiał w zażenowanie. Język, który wzbudzał nieufność słuchaczy, ilekroć usiłował wspiąć się na wyżyny swych niewielkich możliwości, starając się wyemancypować z chłopsko-robotniczych korzeni i nieśmiało poszerzać swój zasób leksykalny. Język odziedziczony po drobnych cwaniaczkach i wielkich poetach, którego nigdy nie było stać na stworzenie subjęzyka erotycznego i który w związku z tym musiał się zadowalać niewielkim zbiorem niewyszukanych świntuszeń, a ludzkie stany emocjonalne podsumowywał właściwie dwoma określeniami: „zajebiście” oraz „przejebane”.
Krystian Apostata był niewolnikiem także tego języka, teraz zupełnie bezwładnego, który zwisał mu z ust na podobieństwo psiego jęzora, gdy zwierzę dyszy po biegu. Gdyby eksplozja boeinga została poprzedzona krótką informacją nadaną przez głośniki: „Szanowni państwo, z największą przykrością informujemy, że nasz samolot za chwilę eksploduje i wszyscy państwo zginą”, język Krystiana byłby z pewnością w stanie powiedzieć jedynie: „O, ja pierdolę, ale przejebane!”.
Tymczasem jednak Krystian milczał, co zawsze wychodziło mu lepiej niż mówienie, jak zresztą większości użytkownikom języka polskiego. Kiedy milczeli, potrafili być piękni, wzniośli i szlachetni, gdy zaczynali mówić – natychmiast brzydli i karleli. Ich twarze przechodziły zastanawiającą metamorfozę, znikała z nich wszelka intrygująca tajemniczość, mięśnie się napinały, oczy wybałuszały, policzki przebiegały skurcze, i mimo że mówili, ich usta sprawiały wrażenie sparaliżowanych. Krystian zbyt wiele głupot nagadał w swoim życiu, by nie zacząć wreszcie doceniać potęgi milczenia. Teraz więc także milczał, mając w dodatku świadomość, że jest pijany i każda wypowiedź dłuższa niż równoważnik zdania mogłaby go ośmieszyć. Oczywiście wiedział, że nawet jeśli zostanie zdemaskowany jako ubzdryngolony pasażer, to – póki nie rozrabia – nic mu nie grozi. A Krystian nie rozrabiał po pijanemu, i tym różnił się od większości użytkowników języka polskiego. Nie żądał, nie groził, nie rwał się do bójki i zawsze zachowywał świadomość swojego upojenia. Po prostu strasznie bał się latać i alkohol miał ten lęk zagłuszyć. Jak się okazało, jego lęk był uzasadniony: Krystian Apostata zginął w katastrofie lotniczej. I nic tu nie pomogą znane i często przytaczane statystyki, dowodzące, że samolot jest najbezpieczniejszym środkiem lokomocji, że przecież w ciągu tygodnia więcej ludzi ginie w wypadkach samochodowych niż w ciągu roku w katastrofach lotniczych i że taka tragedia zdarza się raz na kilka tysięcy startów i lądowań. To wszystko było teraz na nic – boeing 767 z Krystianem Apostatą na pokładzie rozleciał się w powietrzu na więcej kawałków niż ginie rocznie ludzi w wypadkach samochodowych i samolotów startuje i ląduje na Okęciu.
Stało się to jakoś w jednej trzeciej drogi do Ameryki, może nawet w połowie, ale niezależnie od tych ułamkowych różnic, wszędzie w dole była woda, nieskończoność wody, i w niej kończyło się właśnie średniej długości życie Krystiana Apostaty. Życie, które – gdyby miał czas je podsumować – musiałby uznać za nieudane, pełne rozczarowań i niepokojów, przygniatająco dominujących nad krótkimi chwilami epifanii, tymi dziwnymi momentami olśnień i zachwytów, które przemijały gwałtownie, pozostawiając po sobie jedynie niesmak i zawstydzenie. Miał po nich tylko moralnego kaca, że oto znów, jak naiwne dziecko, dał się nabrać na starą reklamową sztuczkę, na fałsz kolorowego opakowania, które pod błyskiem i szelestem kryje wielką pustkę. Rozczarowania przyjmował z coraz większym spokojem i zrozumieniem; nauczył się niczego od życia nie oczekiwać, dzięki czemu to życie jakoś się uspokoiło, i z nerwowej szarpaniny czasów młodości zamieniło w uporczywe trwanie wieku dojrzałego. Swoista mądrość, którą posiadł (w zamian posiadania kobiet, pieniędzy i sukcesów), podpowiadała mu, że i tak wszystko, na co się zamierzy, skończy się klęską, nawet jeśli będzie to pozorne zwycięstwo.
Zanim doszło do eksplozji, Krystian nie zrobił jednak księgowego rachunku swojego życia, zabrakło mu na to nawet nie tyle czasu, ile świadomości, że oto nadchodzi moment, kiedy takiego podsumowania należy dokonać. Czasu wystarczyło mu jedynie na to, by urżnąć się solidnie na pokładzie samolotu, chociaż kiedy umierał, nie było już żadnego pokładu.
Poza tym i tak niewiele mu już było trzeba do bycia trupem; jak zawsze, bo przez całe życie zadowalał się własną wersją minimalizmu osobistego copyrightu. Równie niewiele trzeba mu było do tej koniecznej namiastki szczęścia, ułatwiającej czasami wygrzebanie się z kupy stęchłych jesiennych liści, w której tkwił po szyję – zapach kwitnących wiosną ogródków działkowych imienia Obrońców Pokoju, schodzące z nieba słońce kładące się na fasadach domów przy ulicy Wiktorskiej, popołudniowa jesienno-zimowa drzemka między nadciągającym wcześnie zmrokiem a prawdziwą ciemnością. Niewiele mu też było trzeba do osiągnięcia pozorów miłości – ulotny zapach szyi dwudziestoletniej dziewczyny stojącej obok w tramwaju, wspólne śniadanie w niedzielne przedpołudnie. To wszystko było jednak dawno, bo od długich miesięcy nie czuł prawie żadnych zapachów, tramwajami jeździł coraz rzadziej, a jeśli już, to z pochyloną głową i oczami wbitymi w podłogę wagonu, zaś mało wyszukane śniadania – ograniczające się zazwyczaj do jajecznicy albo parówek – jadał przeważnie sam. Ze zmysłowych rozkoszy pozostały popołudniowe drzemki, które rozciągnęły się w pewnym momencie poza jesienno-zimowe miesiące; Krystian sypiał już także wiosną i latem, jakby chciał przespać swoje życie. Kiedy drzemka się przedłużała i budził się pod wieczór ze świadomością, że będzie mu teraz trudno zasnąć w nocy, szedł do sklepu po wino albo wyciągał je z szafki w kuchni, gdzie gromadził odpowiednie zapasy. Bo Krystian Apostata pił nie tylko przed wejściem na pokład samolotu. Pił właściwie codziennie, a owe popołudniowe drzemki wynikały często nie ze zmęczenia czy zbyt obfitego obiadu, ale z tego, że miał już w sobie butelkę wina, a czasami dwie. Niewiele mu też trzeba było do sytości – średnio ostry kebab kupiony w barze „Efez” na rogu Odyńca i alei Niepodległości, podsmażony szpinak z serem pleśniowym: jego częsty obiad w tych czasach, bo była to jedyna potrawa, którą (prócz jajecznicy na dziesięć sposobów) potrafił przyrządzić sam, albo gotowe danie ze słoika, które wystarczyło podgrzać – słoik polski, słoik meksykański, słoik orientalny, całe królestwo słoików. Gdy na nie patrzył, przypominały mu się weki, w których ciotka przechowywała w piwnicy zapasy na zimę.
Paradoksalnie mimo swojego nieuporządkowania i postępującego z latami rozmemłania był niebywale pragmatyczny, ale w sposób osobny i raczej powierzchowny. Potrafił nie sprzątać w mieszkaniu miesiącami, o myciu okien w ogóle nie było mowy, przeganiał tylko nogą pod komodę kurz zbijający się w szare, miękkie kłęby, a jednak wszystkie sprzęty musiały zawsze stać na swoim miejscu, by potrafił się odnaleźć w codziennej trudnej sytuacji. Mieszkanie porastało brudem, płyta kuchenki upstrzona była jak ptasimi odchodami zaschniętymi resztkami szpinaku i jajek, na suficie dostojnie bujały się długie pajęczyny, nieusuwalny tłuszcz pokrył blat kuchennego stołu, gdzieniegdzie wzór na ceracie wzbogacały dziurki po papierosach, ale kiedy Krystian orientował się, że krzesło przy tym stole stoi krzywo, denerwował się, tracił poczucie bezpieczeństwa i natychmiast czuł, że musi je ustawić pod odpowiednim kątem. Wszystko stało na swoim miejscu, przede wszystkim komputer i telewizor, jednak one także kurzyły się i obrastały brudem. Krystian od czasu do czasu przecierał je rękawem, a kiedy nie udawało mu się pozbyć w ten sposób jakichś uporczywych plamek niewiadomego pochodzenia, spluwał na ekran i pocierał mocniej. Gdyby ciotka zmartwychwstała i zobaczyła, jak zapuścił odziedziczone po niej mieszkanie, załamałaby z pewnością szkielety rąk.
Krystian posiadł prostą umiejętność łatwego wydawania pieniędzy, lecz umiał je też oszczędzać, a nawet chciał inwestować. Najlepiej w nieruchomości, zwłaszcza że wszystkie analizy dowodziły niezbicie, iż niebotyczne ceny mieszkań w Warszawie nie tylko nigdy już nie spadną, ale także nigdy się nie zatrzymają i będą niepohamowanie szybować ku abstrakcyjnym liczbom tak długo, jak długo to miasto będzie w ogóle istnieć. Wertował skrupulatnie dodatki o nieruchomościach, wczytując się uważnie w drukowane drobną czcionką ogłoszenia, żeglował po stronach agencji nieruchomości i uzależnił się od tych lektur w sposób upokarzający i wyniszczający. Wszystko, co go tam interesowało, co rozbudzało jego pożądanie, było dla niego nieosiągalne. Pozostawało jedynie cieszyć się, że miał gdzie mieszkać i że nie groziło mu branie trzydziestoletniego kredytu, a potem ciągłe drżenie, że któregoś dnia może zabraknąć mu na raty. Zresztą kredyt też pozostawał nieosiągalny, bo Krystian nie był nigdzie na stałe zatrudniony, utrzymywał się z prac zleconych, głupich chałtur, którymi pogardzał, lecz nie mógł sobie pozwolić, żeby pogardzać pieniędzmi, które przynosiły. A przynosiły pieniądze wystarczające do życia na średnim, wygodnym poziomie: mógł dzięki temu raz wydawać pieniądze z łatwością, a raz odkładać je na koncie. Te dorywcze prace były kroplówką, dzięki której mógł wprowadzać do swojego organizmu niezbędne do przeżycia dawki pokarmu i alkoholu. W pewnym momencie zrozumiał, że jedyna nowa nieruchomość, na jaką może sobie pozwolić, to wykupienie murowanego grobu na Cmentarzu Północnym w Warszawie. Była to inwestycja na pozór pewna i bezpieczna, na której nie można było stracić. Teraz jednak nawet ona do niczego by mu się nie przydała, bo Krystian Apostata nie pozostawił po sobie doczesnych szczątków.
Do samolotu wchodził na miękkich nogach, tuszując głupim uśmiechem strach przed lotem oraz obawę, że może zostać zdemaskowany przez obsługę jako pijany, potencjalnie niebezpieczny intruz z ważnym biletem, któremu zgodnie z zasadami przewozów pasażerskich można odmówić wejścia na pokład. Zawsze źle znosił odmowy i starał się nie stwarzać sytuacji, w których musiałby o coś poprosić. Jeśli możliwe było wymuszenie czegokolwiek, zwłaszcza przysługi i pomocy, bezwzględnie z tego korzystał, a kiedy nadarzała się okazja, by zaszantażować i wygrać, nie wahał się i szantażował. Gdy wyczuwał opór i jedynym sposobem okazywało się proszenie, lizanie, klękanie – zwykle się wycofywał.
Jego wyszczerzone, nierówne zęby i intensywna woń mięty bijąca z ust (przed odprawą zużył całą paczkę mocnych miętowych gum do żucia) miały odwrócić uwagę personelu naziemnego, czujnych strażników granicznych i stewardes od jego mętnych oczu, znikających co chwilę pod ciężko opadającymi powiekami. Ich unoszenie wymagało od Krystiana niezwykłego skupienia i wysiłku, a jednocześnie powodowało, że źrenice uciekały mu w głąb czaszki, upodabniając go do człowieka umierającego. Co w dużej mierze było prawdą, bo umrzeć miał już za kilka godzin. W towarzystwie ponad dwustu innych osób, w większości trzeźwych, skupionych na oglądaniu Shreka 3, wyświetlanego na monitorach pod sufitem na przemian z wizualizacją trasy LOT-owskiego boeinga, czytaniu współczesnych powieści udających powieści dziewiętnastowieczne oraz przeglądaniu prasy, zwłaszcza zaś pisma pokładowego „Kalejdoskop” oprowadzającego czytelników po cudach gdańskich i toruńskich starówek oraz karaibskich plaż. Krystian rozsiadł się wygodnie w fotelu przy oknie, zapiął pasy i poczuł mrowienie w rękach. Najbardziej nie lubił oczywiście momentu startu, kiedy stawał się ubezwłasnowolniony i bezradny, siłą oderwany od ziemi i zamknięty w dużej blaszanej puszce, zdany na kaprysy techniki, pogody, pilotów. Popatrzył jeszcze z góry na Warszawę, na tę rozrzuconą przez wielkie rozwydrzone dziecko kupę niepasujących do siebie klocków, i pomyślał, że lepiej ją jednak oglądać z poziomu ulicy. Było to dla niego odkrycie o tyle ciekawe, że wcześniej wydawało mu się, że Warszawy nie da się oglądać, chodząc po jej krzywych chodnikach ani jeżdżąc po dziurawych ulicach.
Kiedy samolot wzniósł się już na przelotową wysokość dziesięciu kilometrów i od ziemi oddzielała go gęsta piana chmur, Krystian uświadomił sobie, ze czeka go osiem godzin klaustrofobicznego odizolowania bez możliwości wyjścia na świeże powietrze ani podtrucia się tlenkiem węgla i substancjami smolistymi. Wciąż był pijany i wiedział, że w stanie lekkiego upojenia powinien dotrwać do lądowania w Nowym Jorku, bo wytrzeźwienie mogłoby wywołać u niego nagły atak paniki o nieprzewidywalnych skutkach. Jednocześnie musi być na tyle niepijany, aby nie zawrócono go z nowojorskiego lotniska i nie deportowano do Polski najbliższym samolotem. Zabrał się więc do czytania, to zawsze skutecznie zabija czas i uwalnia od myślenia. Dawno już bowiem doszedł do wniosku, że ludzkość wynalazła słowo pisane po to, aby mniej myśleć o życiu i wszystkich jego pułapkach. Całe literackie dziedzictwo człowieka, podsumowywał Krystian, to w gruncie rzeczy wyłącznie środek znieczulający, tak jak sen i alkohol.
Przeczytał więc szybko najnowszy numer pokładowego pisma „Kalejdoskop”, przeanalizował dokładnie zamieszczone w nim rysunki samolotów znajdujących się we flocie LOT-u wraz z ich danymi technicznymi, potem zapoznał się z instrukcją obsługi maski tlenowej i schematem ewakuacji po awaryjnym lądowaniu, a nawet z napisami na torebce chorobowej. Artykuły w „Kalejdoskopie” otumaniały barokowością w peanach na cześć polskich kamienic i karaibskich atoli, instrukcja obsługi maski była jak poezja konkretna, a to, co napisano na torebce chorobowej, było prawdziwą perełką haiku. Instrukcji zakładania kamizelki ratunkowej nie przeczytał, i słusznie, bo po pierwsze zawierała jedynie podobiznę człowieka wraz z kamizelką oraz strzałkami pokazującymi, jak owe niepotrzebne wdzianko założyć, a po drugie i tak do niczego by mu się nie przydała. Torebka chorobowa mogła mu się za to przydać się w każdej chwili, jako że od połączenia wódki z lekturami zbierało mu się trochę na wymioty. Co jakiś czas czuł, jak w głowie kołuje mu helikopter, i wtedy na wszelki wypadek wyciągał rękę w kierunku papierowej torebki.
W chwili gdy boeing 767 zamienił się w niebiańską rozgwiazdę na wysokości dziesięciu kilometrów nad ziemią, Krystian Apostata od dłuższej chwili wpatrywał się bezmyślnie w brukowca, zabranego na pokład w celu umilenia sobie czasu, czyli zabicia go jak najmniejszym kosztem. W samolotach nie potrafił czytać niczego poważniejszego, niczego, co choćby ocierało się o sens, mądrość i jakąś poważność. Nawet współczesnego Flauberta by nie przeczytał, nawet nowego Gogola, żadnego polskiego Tomasza Manna dwudziestego pierwszego wieku, żadnego prywiślańskiego Turgieniewa. W samolotach Krystian Apostata potrzebował kolorowych tygodników za pięć złotych i codziennych brukowców za złotówkę oraz butelki żołądkowej gorzkiej, soplicy albo śliwowicy, czegoś, co byłby w stanie przełknąć w miarę łatwo, mimo że niezmrożone i za dwadzieścia kilka złotych. Z tych taniości układał sobie bagaż podręczny. Latał rzadko, kiedy był już do tego zmuszony, gdy na przeszkodzie pociągom stawały przepaście mórz i kanałów, a podróż samochodem stawała się zbyt długa, droga i czasochłonna. Mimo że był posiadaczem całych połaci wolnego czasu – ze względu na wolny zawód i swoje w nim niespełnienie – czuł jednak ciągłą tego czasu stratę. Zamiast więc jechać samochodem na drugi koniec Europy, słuchając muzyki, wspominając jakąś dowolnie wybraną przeszłość i popadając w melancholię autostrad, kupował bilet lotniczy i dwie albo trzy butelki w sklepie na lotnisku.
Czasami to ktoś jemu kupował bilet. Tak było tym razem. Leciał do Nowego Jorku na zaproszenie pewnej fundacji, która zdecydowała się samobójczo zaprosić go na krótki pobyt studyjny w ramach Roku Polskiego w Stanach Zjednoczonych. Oczywiście była to impreza, której nie zauważał nikt oprócz polskich mediów, a nawet w ich zapowiedziach i relacjach ani razu nie pojawiło się nazwisko Apostaty. Był już zapomnianym artystą, a czy kiedykolwiek był artystą prawdziwym, czy tylko nieudacznikiem i hochsztaplerem, który wypłynął na fali zainteresowania nową sztuką – tego nie było wiadomo, zresztą sam Krystian nie posiadał w tej kwestii sprecyzowanych poglądów. Zawsze miał do swojej działalności artystycznej bardzo ambiwalentny stosunek, będący mieszanką rzadkich chwil samozadowolenia z częstymi stanami zupełnego zwątpienia w talent, bo o pracowitości i konsekwencji w przypadku Krystiana na pewno nie mogło być mowy. Często nachodziły go przypuszczenia, że jeśli udało mu się czegoś w artystycznej materii dokonać, to było to dawno temu i przez przypadek, i lepiej, gdyby raz na zawsze zerwał z tą żenująca praktyką.
(...)
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Projekt okładki: Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Data publikacji: 19 marca 2010
Okładka miękka, foliowana ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 205 mm
- Liczba stron: 272
- ISBN: 978-83-7536-135-3
- Cena okładkowa: 31,90 zł
E-book・Aleja Niepodległości
- ISBN: 978-83-7536-324-1
- Cena okładkowa: 23,90 zł
Inne książki tego autora
- Krzysztof VargaOstrygi i kamienie
- Krzysztof VargaSonnenberg
- Krzysztof VargaLangosz w jurcie
- Krzysztof Varga45 pomysłów na powieść/ Bildungsroman
- Krzysztof VargaCzardasz z mangalicą
- Krzysztof VargaTrociny
- Krzysztof VargaTequila
- Krzysztof VargaGulasz z turula
- Krzysztof VargaNagrobek z lastryko
- Krzysztof VargaChłopaki nie płaczą
Inni klienci kupili również:
- Krzysztof VargaSonnenberg
- Krzysztof Varga45 pomysłów na powieść/ Bildungsroman
- Krzysztof VargaTrociny
- Krzysztof VargaNagrobek z lastryko
- Krzysztof VargaOstrygi i kamienie
- Krzysztof VargaGulasz z turula
- Krzysztof VargaLangosz w jurcie
- Krzysztof VargaCzardasz z mangalicą
- Krzysztof VargaTequila
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę