Tomasz Piątek, Przypadek Justyny
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Tytułowy przypadek Justyny z najnowszej książki Piątka z powodzeniem mógłby stanowić kanwę scenariusza odcinka serialu „Z archiwum X”. Mógłby, gdyby bohaterami powieści Piątka byli nieustraszeni agencji FBI, a nie piekielnie inteligentny, cyniczny „najsłynniejszy polski psycholog”. W dodatku – koneser i miłośnik paradoksów.
Dlatego zagadka nagłych śmierci tych, którzy w jednym momencie stają się „workami na kości i podroby” bardziej ma związek z przewrotnością ludzkiej psyche, niż z tajemniczą ingerencją sił nadprzyrodzonych.
Bohater i zarazem narrator książki, Andrzej Jacyna, snuje makabryczną opowieść pełną rwanych wątków i licznych retrospekcji. Ludzie, o których opowiada, mają jedną wspólną cechę; trawestując Goethego „są częścią tej siły, która wiecznie dobra pragnąc, czyni wieczne zło”.
Piątek w swojej książce eksperymentuje z pojemnością takich pojęć jak dobro i zło, rozkosz i śmierć, kara i ulga, więzienie i wyzwolenie. Napina je maksymalnie, by chłodno i precyzyjnie udowodnić, jak bardzo są tym samym.
Anempatia, czyli programowy brak emocji, to cecha wyjątkowo ceniona przez narratora książki Piątka. Historia kryminalna pod tytułem „Przypadek Justyny” jest przykładem takiej właśnie – anempatycznej literatury w najczystszej postaci.
Prawdopodobnie dlatego, paradoksalnie, zadaje coś w rodzaju intelektualnej rozkoszy i bólu.
„Przypadek Justyny” to kolejna, po „Heroinie”, „Kilku nocach poza domem”, „Bagnie” oraz serii fantasy „Ukochani Poddani Cesarza” książka Tomasza Piątka. Jak twierdzi sam autor, dotąd najlepsza.
-
Kolejna dobrze zrobiona zła książka Tomasza Piątka.
Przeczytaj fragment ZamknijTomasz Piątek
Przypadek Justyny
fragment
No i kurwa jebaniuteńka, w najlepszym momencie zadzwonił telefon.
– Andrzejku – powiedziało coś – mam do ciebie małą sprawę.
– Nie teraz!!! – ryknąłem, jak to ja. – Oglądam jak mała uchatka kalifornijska roztrzaskuje się o skały.
– Miotana przez fale?
– Oczywiście, że miotana.
– A możesz się na chwilę oderwać?
To był niejaki Krzysztof, zwany Pampuchem. To znaczy, ja go tak nazywałem, bo on tego nie znosił. Nie wiedział nawet co to znaczy, brzmienie słowa mu się nie podobało. Zresztą, kto z was, ignoranci, wie, co to jest pampuch? Chyba, że jesteście z Wielkopolski. Wielkopolanie, niesłusznie nazywani pyrami, powinni być nazywani pampuchami, ponieważ regularnie pochłaniają pampuchy. A pampuch to perła. Perła polskiej kuchni. Coś pośredniego między kluchą a bułą.
Krzysztof, a właściwie Krzychu, a właściwie Krzychu-Pampuch, a może nawet Krzychu-Pampuchu – był policjantem. Do tego komendantem. W mojej burzliwej i błyskotliwej karierze znajdował się dosyć tajemniczy – nie dla mnie, ale dla was – epizod współpracy z policją. Ten epizod na szczęście się skończył i od tego czasu słuch zaginął o Pampuchu. Aż do teraz.
– Nie, nie mogę się oderwać. Ona zresztą też nie.
– Jaka ona? Skąd wiesz?
– Bo ją oglądam. Zaplątała się w wodorosty i nie może oderwać się od skały, o którą roztrzaskują ją fale.
– A, uchatka… Przestraszyłem się, że wiesz, w jakiej sprawie do ciebie dzwonię.
– Wiesz, Pampuch, ja jestem przenikliwy. Ale nie aż tak. Żeby domyślać się, co się dzieje w twojej głowie, to trzeba być chyba jakimś... mikrobiologiem.
– Nie mów tak do swojego przełożonego.
– Nie jesteś moim przełożonym.
– Ale będę. Chcę cię znowu zatrudnić.
– Pampuch… Ty może idź do jakiegoś mikrobiologa.
– Słuchaj, po pierwsze mamy specjalny budżet na tę sprawę. Powiedziałem, że jesteś jedynym ekspertem, który może tutaj pomóc, więc…
– Aha, to aż tak prestiżowa sprawa…
– Jeszcze nie, ale może być, jeśli dowiedzą się media. A właściwie będzie prestiżowa, gdy media się dowiedzą. Bo na pewno się dowiedzą, im później tym lepiej.
– Mam rozumieć, że chcesz mi dużo zapłacić?
– Nie tylko, stary. Nie tylko.
Kiedy Pampuch się rozłączył, na ekranie leciały już napisy końcowe. Nie pokazali egzotycznej potrawy, jaką niewątpliwie byłby gulasz z uchatki, z wodorostami, marynowany w wodzie morskiej. Przełączyłem na inny kanał, na którym brodacz w wyszywanym złotem szlafroku gonił z siekierą za jakąś jasnowłosą damą, wołając: „Huhu, jam jest rubaszny pan!”, na co mój telewizor się śmiał. Ponieważ nie lubię tego sztucznego telewizyjnego śmiechu, zgasiłem go i powiedziałem:
– Hahahahaha! – bo w moim domu tylko ja mam prawo sztucznie się śmiać. Kiedyś pozwalałem na to papudze, ale niestety miałem ją tylko trzy dni. Postawiłem jej klatkę naprzeciwko wypchanego kota i po trzech dniach stres ją zabił. A skąd ja miałem wiedzieć, że papuga postrzega w ogóle takie rzeczy, jak wypchany kot? I że postrzega tego kota jako kota? Czy ja jestem jakimś kurewskim psychologiem od papug? Wystarczy, że jestem psychologiem od ludzi. Niektórzy mówią, że kurewskim.
A wypchanego kota miałem stąd, że miałem ciocię. Moja ciocia była italianistką i wielką wielbicielką włoskiego poety z czternastego wieku pod nazwą Petrarka. Ja też go lubiłem, bo jest maksymalnie anempatyczny. „Anempatyczny” – co znaczy, że jego wierszyki są totalnie chłodne, tak krystalicznie pozbawione uczuć, że bez żadnych emocji wdzierają się, wbijają w intelekt jak w masło. I to w końcu daje coś w rodzaju rozkoszy, o ile intelekt może przeżywać rozkosz.
Ciocia w końcu od tego Petrarki trochę zwariowała i w pewnym momencie zażądała wypchanego kota. Chodziło o to, że po śmierci swojej ukochanej kotki, Petrarka kazał ją wypchać i tę kotkę – w postaci skrajnie wyliniałej i spłaszczonej — do dziś można oglądać w domu poety. Leży w czymś takim jak akwarium. W podobnych szklanych pojemnikach, tyle że większych, Włosi trzymają różne zasłużone i zasuszone trupy po kościołach, też większe, bo ludzkie. Dlatego zastanawiałem się zawsze, czy nie mogliby trzymać za szybką wypchanego Petrarki? Ale nie. Oni akurat na złość Petrarki nie wypchali. Amatorom mocnych wrażeń musi wystarczyć kot.
No więc ciocia męczyła, żeby załatwić jej wypchanego kota. Długo tłumaczono jej, że to jedna rzecz, wypchać ukochanego kota i zostawić sobie na pamiątkę, a zupełnie inna — wziąć sobie zasuszonego trupa jakiegoś obcego bydlaka. Ale do niej to nie przemawiało. Tutaj ona była anempatyczna. A nawet niesympatyczna. W końcu nie wytrzymałem, i postanowiłem jej załatwić tego kota. Ale jak chodziłem po różnych miejscach i mówiłem, że chcę kupić wypchanego kota, to pytano mnie, czy jestem chory psychicznie. „Nie, jestem psychologiem” – mówiłem i wtedy patrzyli na mnie jeszcze dziwniej.
Wreszcie znalazłem wypychacza. Ten mi powiedział, że wypchanego kota nie ma, ale jak mu dostarczę po zgonie, to wypcha. „Sam się wypchaj” – chciałem mu powiedzieć, ale co miałem zrobić. Brzydziłem się szukać po śmietnikach jakiegoś obsyfionego kociego trupa, więc zapłaciłem znajomemu z dzieciństwa – w dorosłym życiu mu nie wyszło — za złapanie kota żywego. Żywego i we względnie dobrym stanie. Za pierwszym razem dostarczył mi coś tak zaropiałego i niechybnie bliskiego śmierci, że go pogoniłem. Kot miał być w pełni sił, żeby mi się ciotka czymś nie zaraziła! Dopiero za drugim podejściem dostałem kota dobrze odżywionego i puszystego. No i tu się zaczęła najbardziej kłopotliwa część całej sprawy. Zabicie kota to dla wielu ludzi sprawa wstydliwa, a z punktu widzenia prawa – nielegalna. Ale nad kim miałem się litować, do kurwy nędzy, nad kotem? To już lepiej, z dwojga złego, nad ciotką. Cierpienie kota, jak zakładałem, miało być krótkie, cierpienie cioci, związane z jej obsesją, trwało już od dawna. I na pewno było bardziej dotkliwe, bo było świadome. Mimo całej swej demencji, ciocia nadal była bardziej świadoma niż kot.
Nie jestem profesjonalnym zabijaczem kotów, więc spróbowałem go zagłodzić. Nie wyobrażacie sobie tego miauczenia. Dlatego w końcu kupiłem specjalne pudło, wymościłem je dźwiękoszczelnym materiałem i zamknąłem tam kota. Przez dziesięć minut był spokój. Ale po dziesięciu minutach kot zdarł wewnątrz materiał dźwiękoszczelny i znowu zaczął miauczeć. To znaczy, znowu zaczął być słyszalny. Byłem już bliski tego, żeby powiedzieć sobie: „Pierdolę ciocię”, ale nagle pojawiła się genialna myśl. Wypuściłem kota, obłożyłem pudełko od środka kolejną porcją materiału dźwiękoszczelnego, znowu złapałem zwierzaka, który teraz był o wiele trudniejszy do złapania, zamknąłem go i szybko, nie opatrując nawet podrapanych rąk, pobiegłem na pobliską opustoszałą budowę. Położyłem pudełko pod budowlaną wydmą budowlanego piachu i zasypałem. Potem poszedłem sobie na godzinny spacer, wróciłem i wyjąłem pudło. Otworzyłem dopiero w domu. Zgodnie z moimi przewidywaniami, kot się udusił. Albo umarł od stresu.
No i co? Nie lubicie mnie teraz? Ja nie jestem od lubienia.
Ciocia była zachwycona. Rzuciła mi się na szyję, a właściwie zawisła na niej, bo malutka była, a potem wycałowała mi oba policzki.
– Z całej rodziny ty jeden masz jaja – powiedziała, z czym trudno było mi się nie zgodzić. Moja rodzina składa się z samych specyficznych postaci. Szczególnie specyficzny był mój ojciec. Spłodził mnie, kiedy miał lat pięćdziesiąt parę. W czasie wojny był księdzem. Był księdzem i folksdojczem, ale folksdojczowanie było tylko kamuflażem, ponieważ na zakrystii ukrywał młodą Żydówkę. Podczas tego ukrywania oczywiście zakochał się w niej, zaczął z nią spać i po kryjomu przeszedł na judaizm. Po wojnie nawet się obrzezał i oczywiście ożenił z tą Żydówką. Kiedy komuniści, jak to oni, wytoczyli mu proces jako księdzu folksdojczowi, ona zaświadczyła na procesie, że ojciec ją ukrywał. Wystąpił też rabin z dokumentem poświadczającym, że tata jest regularnym żydem. Komuniści nie chcieli w to uwierzyć i między jednym a drugim posiedzeniem sądu wytłukli ojcu wszystkie zęby. Dlatego jak go w końcu uniewinnili, to ta Żydówka nie chciała więcej z nim sypiać i wyjechała do Izraela, bo to już był 1956 rok i można było wyjeżdżać do Izraela. Wtedy przyszła do ojca jakaś specjalna brygada od biskupa i powiedzieli mu, że cała ta utrata żony i zębów – to była kara za odejście od wiary, za obrzezanie i za ślub z Żydówką. Ojciec im uwierzył i znowu go zamknęli, tyle, że nie w więzieniu, a w klasztorze. Odbył pokutę, a następnie został zesłany w Bieszczady, gdzie miał, jako specjalista od zmiany wyznania, nawracać prawosławnych górali. Komuniści pozwalali księżom na taką działalność misyjną. Nie pozwalali nawracać ateistów, ale prawosławnych tak, bo w ich pojęciu ruski, czyli ukraiński góral, który przechodził na katolicyzm, polszczył się w ten sposób. Ojciec nawracał, nawracał, aż pewnego dnia nawrócił na katolicyzm pewną młodą łemkowską dziewczynę. Kiedy ją nawrócił, to sam się szybko nawrócił na prawosławie i poślubił ją, bo się zakochał, i zrobił jej dziecko, czyli mnie. Chciał nadal być księdzem, ale prawosławni bali się go wyświęcić po swojemu, z wielu różnych powodów. Bali się konfliktu z katolikami, z komunistami, no i bali się mojego starego, że jeszcze im znowu przejdzie na katolicyzm. Mimo to, dla społeczności prawosławnej historia mojego ojca to był pewien sukces, bo jeden z głównych nawracaczy sam się nawrócił. No, nie dla całej, bo rodzina mojej mamy nigdy go nie zaakceptowała. Ciągle był dla nich katolickim księdzem, i do tego starym, który młodej dziewczynie zrobił dziecko. Kiedy tylko się urodziłem, ojca znaleźli na dnie wąwozu. Oficjalnie, spadł zamroczony, bo podobno od trupa zalatywało eterem. Prawosławni górale piją eter zamiast alkoholu, ale mój ojciec nigdy tego nie robił. Myślę, że wlali mu to świństwo do gęby przemocą i zrzucili w przepaść, zaraz po porodzie, bo wcześniej bali się, że wstrząs zaszkodzi ciąży. Jakby nie było, może mój ojciec miał jaja, ale specyficzne, i w tej chwili już bardzo zgniłe.
Rok później mama zamarzła na śmierć. Rodzina zamknęła ją w komórce, bo oskarżała ich o zabicie taty. Zamknęli, a potem znieczulili się eterem, żeby nie słyszeć, jak mama wyje. No i zapomnieli, że komórka nie jest opalana, zima mroźna, a mama tam ciągle siedzi, bo przez cały czas patrzyli w sufit mówiąc: „Jej, hej!”. Wtedy milicja zainteresowała się sprawą i cała moja rodzina od strony matki poszła siedzieć. Skazano ich za naruszenie wolności osobistej – tak zakwalifikowano zamknięcie w komórce – i spowodowanie śmierci, ale nie za zabójstwo ojca. Ekshumowali go wtedy, ale mimo przesycenia eterem zgnił tak, że nie było jak wywnioskować, czy ktoś go bił przed śmiercią, poił siłą, spychał do wąwozu, czy nie.
Ja miałem to szczęście, że nigdy nie oglądałem Bieszczad, i nigdy tam nie pojadę. Nigdy też nie widziałem nikogo z rodziny mojej mamy, bo babka zmarła ze zgryzoty w więzieniu, chociaż jako najmniej winna wspólniczka dostała tylko osiem miesięcy. Dziadek podobno powiesił się po wyjściu, a wujowie pewnie zapili się eterem na śmierć.
Dostałem się do domu dziecka, którego na szczęście prawie w ogóle nie pamiętam. Kiedy miałem półtora roku, odnalazła mnie ciotka, młodsza siostra mojego ojca. Podobno byłem tak zagłodzony, że na granicy śmierci. Zabrała mnie do siebie i została moją prawną opiekunką. Miała czterdzieści lat i była kobietą opuszczoną. Miała w sobie coś podobnego do mojego ojca, bo jej mąż był od niej o dziesięć lat młodszy. Po sześciu latach pożycia nagle zniknął. Cały czas go szukała, ale nie mogła znaleźć. Zamiast niego, odnalazła mnie.
Na trop jej męża wpadliśmy dopiero po dwunastu latach. To znaczy, ciotka wpadła i pojechała do niego, a przy okazji zabrała mnie. Kazała mi nic nie mówić o swoim pochodzeniu, tylko mówić do swojego męża, a mojego wuja: „Tato”. Chodziło o to, że wuj zniknął na dwa lata przed moim odnalezieniem, a na pół roku przed moimi narodzinami, teoretycznie mogłem być jego dzieckiem.
Wuj, jak się okazało, działał na Mazurach. Był tam leśnikiem, prowadził odstrzał różnych zwierząt. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, okazało się, że mieszka w środku lasu, w drewnianym domku. Naokoło domku, na płachtach linoleum w prążki, leżały różne zwierzęce trupy, które wuj sam oprawiał. Właśnie to robił, kiedy go naszliśmy. Gdy nas zobaczył, wyłaniających się z lasu, jego twarz w ogóle się nie zmieniła. Ciotka popchnęła mnie. Podszedłem do płotu i cichutko powiedziałem: „Tato…”.
Za wujem stał rosochaty pniak, na którym głowa dzika pokazywała nam zakrwawiony język. Wuj odwrócił się, pieczołowicie zdjął głowę dzika i położył ją na linoleum, sam wskoczył na pniak, rozpiął pas, zdjął spodnie, gacie – i kucnął, pokazując nam swoją wielką, siną dupę. Była cała w krosteczki, a na lewym pośladku był duży tatuaż przedstawiający jakąś twarz.
Coś kwiknęło i myślałem, że to dzik, ale to była ciotka. Zasłoniła mi oczy, nie wiem czemu, a następnie pociągnęła mnie w las skrzecząc i szlochając. Szliśmy przez obrzydliwie wilgotne zarośla. Jeżyny rozdzierały mi nogi i krzyczałem, ale ciotka płakała jeszcze głośniej, tak, że mnie nie słyszała. Nagle uświadomiłem sobie, że twarz wytatuowana na dupie wujka, była wiernie odrysowanym obliczem mojej ciotki.
Dotarliśmy wreszcie na przystanek PKS-u, gdzie ona opanowała się, wytarła oczy, wysmarkała się i zrobiła sobie perfekcyjny makijaż. Od tej pory nigdy nie widziałem jej bez tego makijażu.
Dlatego las mi się źle kojarzy. Nigdy nie wyjeżdżam w takie dzikie okolice jak Mazury albo Bieszczady. Właściwie w ogóle nie wyjeżdżam z Warszawy, bo i po co. A jeśli już, to do jakiegoś innego miasta. Wkurwiające jest to, że lotniska przy europejskich stolicach znajdują się zwykle poza miastem. Ale na szczęście strefa przemysłowa naokoło miast rozpościera się tak szeroko, że podczas jazdy z terminalu do centrum człowiekowi nie grożą żadne drzewka.
Jakoś tak się złożyło, że niedługo po tym, jak podarowałem cioci kota, ona umarła. Może dlatego, że kocisko nie było jednak tak zdrowe, jak wyglądało. A może dlatego, że był to pierwszy prezent, jaki ciotka dostała w swoim życiu od mężczyzny. Jej były mąż tylko przyjmował prezenty, dopóki nie zniknął. Jej drugi brat, mój stryj, uważał ją za nie mniejszą zakałę rodziny niż ta, którą był mój ojciec. Stryj, jeśli się pojawiał, to tylko po to, żeby tłumaczyć jej, jak strasznie zmarnowała sobie życie. Co ciekawe, stryj ciągle żyje, chociaż jest z całej rodziny najstarszy, ma osiemdziesiąt siedem lat. Cały czas jest aktywny zawodowo. Ma najlepszą w Polsce wytwórnię kadzideł. Produkuje je nie tylko z żywicy, ale także z wielu różnych dodatków, dzięki czemu może zaoferować klientom kadzidła o różnych odcieniach zapachowych. Jego ludzie regularnie kontaktują się z proboszczami i oferują im różne odmiany, zależnie od gustu i charakteru mszy, bo niektórzy uważają, że w różne święta kościół powinien różnie pachnieć, inaczej na Wielkanoc, a inaczej na przykład podczas mszy upamiętniającej jakiegoś nieboszczyka, czy co tam oni upamiętniają.
Kadzidła są przeważnie produkowane przez klasztory, ale stryj był zawsze praktykującym katolikiem, członkiem kółek różańcowych i jakichś komitetów biskupich, więc miał swoje dojścia do kościołów. Kiedy byłem mały, poszedłem kiedyś do niego w odwiedziny. Wchodząc na teren jego willi, znalazłem figurkę przedstawiającą franciszkanina w charakterystycznym habicie, przekłutą drutami do robienia swetrów. Zadzwoniłem do drzwi, a wtedy otworzył mi stryjek w fioletowym szlafroku. Już wtedy był stary i miał siwe wąsy. Podałem mu figurkę, a on się wtedy rozgniewał, a potem powiedział, że to Wielka Tajemnica, i schował ją do kieszeni razem z drutami. Później się nad tym długo zastanawiałem. Gdyby stryjek zwalczał w ten sposób konkurencję, to nie odprawiałby czarów na ganku. O ile mi wiadomo, żadna forma czarnoksięstwa ani satanizmu nie uznaje ganków za miejsca szczególnie sprzyjające czarnej magii. A jeżeli to franciszkanie chcieli tak wykończyć stryjka, to przecież nie powinni byli przekłuwać figurki mnicha, tylko figurkę pana w szlafroku. Chyba, że nie mieli żadnych innych figurek pod ręką… Ale jeśli byli na tyle operatywni, żeby podrzucić stryjowi taką figurkę, to mogli równie dobrze kupić inną figurkę, bardziej podobną do stryja. Albo, skoro sobie zadawali tyle trudu, mogli taką figurkę wykonać. A może reguła klasztorna zabrania im posiadania i używania jakichkolwiek innych figurek, poza tymi, które przedstawiają ich samych?
Kiedy byłem w środku, stryjek pokazał mi inną figurkę, przedstawiającą Jezusa dźwigającego krzyż.
— Widzisz – powiedział – to jest Pan nasz, Jezus Chrystus. Nasz, ale nie twój, bo ty jesteś prawosławny. Jest cały pokrwawiony, bo go wychłostano. A potem poszedł na krzyż, gdzie go zamęczono na śmierć. Po to, żeby uratować nas od piekła. Dzięki niemu my po śmierci pójdziemy do nieba. A wszyscy źli ludzie, tacy jak twój ojciec, pójdą do piekła. I ty też tam pójdziesz, bo jesteś prawosławny.
Potem dał mi pyszne cukierki.
Były to najpyszniejsze cukierki, jakie kiedykolwiek jadłem w życiu, z marcepanu. Nie wiedziałem, że w ogóle coś takiego jak marcepan istnieje. Nie wiedziałem też, co to znaczy „prawosławny”.
– Ciociu, co to znaczy: „prawosławny”?
– Głupoty – odpowiedziała ciocia.
Kiedy byłem starszy, ciotka wytłumaczyła mi, że zostałem ochrzczony w cerkwi przez brodatego księdza. Było to dla mnie tak, jak gdyby mi powiedziano, że zostałem urodzony w kopalni przez skrzydlatego wieloryba. Księża, którzy przychodzili do stryjka, nigdy nie mieli bród.
Po śmierci ciotki zostałem sam w jej wielkim domu i znowu poczułem się tak, jak wtedy, gdy miałem czternaście lat. Bo gdy miałem czternaście lat, ciotka wyjechała na pół roku do Włoch, na placówkę naukową. Ponieważ ciotka ohydnie gotowała, w tym wieku umiałem już robić obiady. Dlatego nie musiałem chodzić do sąsiadki, pani Arciszewskiej, żeby się u niej stołować, chociaż pani Arciszewska bardzo na to liczyła. Liczyła na to, że ciocia zostawi jej dużo pieniędzy na wyżywienie ukochanego bratanka, które ona będzie mogła częściowo przynajmniej zdefraudować. Pani Arciszewska prowadziła warzywniak i niezbyt dobrze jej szło, miała ciągle kontrole z urzędu skarbowego. Akurat wtedy musiała na jakiś czas go zamknąć.
Ciotka wymyśliła inaczej. Wymyśliła, że zostawi pewną kwotę stryjkowi, a ten będzie co tydzień dawał mi z tego odpowiednią ilość pieniędzy na życie, a co miesiąc płacił rachunki.
Kiedy wyjechała, poszedłem do stryjka po pieniądze. Wszedłem do willi i okazało się, że jest tam dwóch nieznanych mi księży. Żaden z nich nie miał brody.
– Oto i on – powiedział stryjek.
– Nasz mały schizmatyk – powiedział młodszy ksiądz, blondyn.
– Czy chrzest prawosławny w ogóle może zostać uznany za ważny przy konwersji? – zapytał stryj.
– Mógłby – odpowiedział starszy ksiądz, niski i łysy. – Teraz nawet luterski chrzest uznaje się za zasadniczo ważny, co właściwie jest teologicznym horrendum, albowiem u lutrów chrzest ma zupełnie inne znaczenie niż w Kościele. Ten kapcan Luter wymyślił, że tylko wiara zbawia człowieka… Ale nie śmiał powiedzieć opętanym przez siebie nieszczęśnikom, że ochrzczone niemowlęta, gdy umrą w niemowlęcym stanie, to idą do piekła. Wtedy dziewięć niemowląt na dziesięć umierało w niemowlęcym stanie i płaczący za nimi rodzice nigdy by nie zaakceptowali tak szatańskiej nauki. Dlatego, niech pan sobie wyobrazi, ten kapcan Luter wymyślił, że Nasz Pan w momencie chrztu wlewa świadomą wiarę w nieświadome serce niemowlęcia niejako cudownym sposobem. Podczas chrztu lutrzy wierzą w cud, bluźnierczo wyzywając wszechmoc Bożą. Dlatego nie powinno się uznawać tego obrazoburczego sakramentu! Chyba, że z litości dla małych luterków, żeby nie szli do piekła… Ale tym niemniej przy nawróceniu lutra powtarza się chrzest, po pierwsze dlatego, by w pełni odnowić to, co dotąd było najwyżej niepełną łącznością z Chrystusem, po drugie nigdy nie wiadomo, czy podczas obrzędu heretycy nie popełnili jakiegoś błędu, który mógłby zniweczyć ważność sakramentu. To samo zastrzeżenie należy stosować przy konwersji z tak zwanego Kościoła Wschodniego, tym bardziej, że oni uznają inną formułę Trójcy Świętej, a więc wzywają ją wadliwie. Chrzest należy powtórzyć.
– A czy ważny jest chrzest niepełnoletniego bez zgody jego opiekunów? – zapytał stryj.
– Och, przecież tak się dzieje ciągle… Babki, które przynoszą niemowlęta do kościoła pod nieobecność rodziców i błagają o chrzest… W czasach, gdy w Alpach szerzyła się herezja waldensów, popieranych przez cyniczne władze feudalne, jezuici utworzyli specjalny instytut w dolinie Aosty. Pomagali nieletnim dzieciom uciekać z heretyckich rodzin, a następnie chrzcili je w tym instytucie i dawali katolickie wychowanie… Uznano, że wiek wystarczający, aby dziecko samo mogło wyrazić wolę chrztu, to czternaście lat dla chłopca, a dwanaście dla dziewczynki.
– Masz skończone czternaście lat – powiedział stryjek. – Pamiętasz?
Pamiętałem. Dostałem od stryjka rower na urodziny.
– Chodź ze mną na chwilę do drugiego pokoju. Przepraszam księdza… i księdza. Tylko chwileczkę, jako jedyny męski członek rodziny chciałbym porozmawiać z tym kawalerem na osobności.
Poszliśmy do drugiego pokoju, w którym na wszystkich ścianach, za szybką, wisiały kolekcje ususzonych przez stryja liści.
– Nie chcę, żebyś teraz krzyczał albo płakał – powiedział stryj. – Wiem, że to, co powiem, może cię przestraszyć. Ale pamiętaj, że wszelki strach albo bunt, który poczujesz, jest dziełem szatana. Będę teraz chciał cię ochrzcić.
Zapadła cisza. Tylko koty miauczały u pana Zalewskiego, który był sąsiadem stryjka i miał kilkanaście kotów. Stryjek ich nienawidził, podobnie jak pana Zalewskiego, bo pan Zalewski, żeby dogodzić swoim kotom, hodował w ogrodzie walerianę, przez co koty ciągle miauczały. I często umierały, bo od nieustannej ekstazy nie jadły. Ale na miejsce tych, które zmarły, przychodziły ciągle nowe, zwabione zapachem zioła. Pan Zalewski nic sobie ze stryjka nie robił, bo bardzo koty kochał.
– No? Co mi na to powiesz? – zapytał stryjek.
Milczałem, bo nie wiedziałem, co powiedzieć. Wiadomość, że zostanę ochrzczony, niezbyt mnie poruszyła. Te sprawy, jak chrzest czy chodzenie do kościoła, w szkole interesowały tylko tych kolegów, którzy i tak ze mną się nie zadawali, bo byłem prawosławny. Ci chłopcy, którzy chcieli się ze mną bawić, nigdy nie mówili o chrztach ani kościołach, tylko o zespołach takich jak Europe. A ci fajniejsi – o zespołach takich jak Metallica. A ci mniej fajni, o zespołach takich jak Metallica, mówili: „Metallica syf-muzyka”, i inne podobne rzeczy.
Stryjek wziął moje milczące rozważania o zespołach za coś w rodzaju oporu.
– No – powiedział – widzę, że tobie chyba się to nie podoba. Ale ja nie mogę pozwolić… Nie możesz, dziecko, rosnąć jak chwast na pustyni, bez Boga… Nie chcę, żeby twoja dusza poszła na zatracenie. To jest najważniejsze. Teraz poprosisz tych dobrych księży o chrzest. Oni udzielą ci niezbędnych pouczeń… Właściwie w tym wieku powinieneś zostać dłużej przygotowany, ale ze względu na okoliczności, najpierw cię ochrzcimy. Zrobimy to teraz, bo teraz jesteś poza wpływem tej szatanicy, twojej ciotki. Ona się z tobą skontaktuje najwcześniej za kilka dni. Wykorzystaj to! Wykorzystaj tę wolność, jaka ci się nagle trafiła! Teraz jesteś wolny od jej trucizny. Wykorzystaj tę łaskę, że potraktujemy cię jak małe dziecko, najpierw chrzest, a nauki potem. Wykorzystaj tę łaskę, aby znaleźć się wśród dzieci Chrystusa.
Milczałem, bo naprawdę nie wiedziałem, co powiedzieć. Było mi niewygodnie.
– Nic nie mówisz? Trudno. Twoje zbawienie jest najważniejsze. Posłuchaj… Z bólem to robię… I wiem, że możesz różne rzeczy pomyśleć… Ale twoje zbawienie jest najważniejsze. Nie dam ci pieniędzy na życie. Nie dam ci ani grosza, jeżeli nie przyjmiesz chrztu.
Teraz popatrzyłem na niego z autentycznym przerażeniem. Ciotka rzeczywiście mogła zadzwonić dopiero za tydzień. Jechała pociągiem, na miejscu mogła być za dwa dni, nie wiadomo było, jak ją instytut ulokuje w tych Włoszech i na jakich warunkach… A telefony z zagranicy były wtedy bardzo kosztowne. Zanim zorganizowałaby mi jakieś pieniądze od znajomych, mógł minąć nawet miesiąc.
– Wiem, wiem, wiem, co czujesz. Widzę, jak patrzysz na mnie. Ale ten ból, ten bunt pochodzi od szatana. Pamiętaj o tym! Wszystkie złe myśli, każdy strach, który czujesz, idzie z piekła. Szatan wie, że możesz wymknąć mu się z rąk, więc atakuje twój umysł, mój chłopcze.
Usiadłem na krześle. I dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, co zrobiłem.
– Zrób mi tę przyjemność – stryj zapomniał skrzyczeć mnie za to, że usiadłem w jego obecności. – Zrób tę przyjemność staremu stryjowi, który ma siedemdziesiąt lat i nie chce umierać z myślą, że jedyny potomek jego rodziny zostanie zmarnowany… Pozwól mi umrzeć jako twojemu ojcu chrzestnemu… Bo ja będę twoim ojcem chrzestnym, wiesz? A wiesz, kto będzie twoją matką chrzestną?
Pokazał palcem w stronę drzwi od łazienki. A z łazienki wyszła Matka Boska.
Miała długą, gwiaździstą szatę do kostek, coś w rodzaju płaszcza. Diadem ze sreberka na czole. I była najpiękniejszą kobietą, jaką widziałem w życiu.
– Przyszłam, żeby cię uratować, chłopczyku – powiedziała niskim, mruczącym głosem.
– A ksiądz… — zapytałem – czy ksiądz będzie miał brodę?
Przez sekundę nie wiedziałem, co się stało. Po sekundzie zrozumiałem, że dostałem w twarz. Stryjek stał nade mną i masował sobie rękę, którą przed chwilą trzasnął mnie na odlew. Powstrzymując łzy wstałem, przebiegłem przez pokój z zaskoczonymi księżmi, i uciekłem na dwór.
Trzynaście lat później znowu zobaczyłem Matkę Boską. Grała w jakimś sitcomie, pokazywanym późno w nocy. Leżała na łóżku w króciutkiej koszulce nocnej, unosiła do góry nogi i pytała:
– Czy jestem dosyć szczupła?
– Hahahaha! – śmiał się telewizor.
– Tak, kochanie – odpowiadał brunet w bokserkach, próbując zreperować maszynkę do mięsa.
– Ale czy jestem dosyć szczupła?
– Hahahaha! – śmiał się telewizor.
– Tak, kochanie.
– Ale czy naprawdę jestem dosyć szczupła?
– Hahahaha!
– Tak, kochanie.
– To dlaczego jeszcze mnie nie bzykasz?
– Hahahaha!
Poczekałem na koniec sitcomu, po drodze zaliczając jeszcze rzucanie surowym ciastem w listonosza, rozgrzewanie zamarzniętego kanarka przez noszenie go pod pachą, urnę z prochami zmarłego i spalonego dziadka, która zaczynała uciekać po półce, gdy zapalało się przy niej papierosa (dziadek bał się, że wezmą go za popielniczkę) oraz trzech brodatych Wikingów, którzy zagnieździli się w łazience i przerobili wannę na drakkar. Oczywiście w nadziei na to, że Matka Boska przyjdzie się wykąpać. Na końcu było to, na co czekałem, czyli napisy. Dowiedziałem się z nich, że moja Matka Boska nazywa się Małgorzata Pasławska.
Ponieważ jestem człowiekiem zorientowanym, sprawnym i mającym wszędzie przyjaciół – a w każdym razie właściwych znajomych – szybko ustaliłem, że Małgorzatę Pasławską obsługuje agencja aktorska Cast. Zadzwoniłem tam następnego dnia po południu.
– Dzień dobry, agencja Cast. W czym mogę pomóc?
– Dzień dobry. Chciałem zaproponować rolę pani Pasławskiej.
– Aha. To może ja przełączę pana do pana Mumadowa, który się tymi sprawami zajmuje.
Przez chwilę telefon kląskał w sposób, który chyba miał jak najdłużej zatrzymywać przy słuchawce nieszczęsnych chujów. Nieszczęsnych, bo mieli nieszczęście zadzwonić do tak chujowego miejsca. Potem odezwał się pan Mumadow.
– Mumadow, słucham.
– Dzień dobry, ja dzwonię w sprawie pani Pasławskiej.
– A w jakiej sprawie?
– Chciałem jej zaproponować rolę.
– Ale z jakiej firmy?
Podałem nazwę mojej firmy, nie mówiąc, że jest to firma jednoosobowa.
– Nie znam takiej firmy producenckiej.
– Nie produkujemy filmów.
– Czy to miałaby być jakaś integracja? Występ na jakiejś imprezie?
– Dokładnie.
– Wie pan, my zasadniczo odradzamy naszym klientom takie, pan wybaczy, chałtury…
– A za jakie pieniądze by pan nie odradzał?
– Proszę pana! Takie rozmowy… — wściekł się Mumadow.
– Proszę pana – przerwałem – nie mówię o łapówce dla pana. Nie wiem, dlaczego pan o tym pomyślał… najpierw. Mówię o wysokim honorarium dla pani Pasławskiej. Bardzo wysokim.
– Proszę pana, ja nie myślę o żadnych łapówkach…
– Tak wysokim, że rzeczywiście może pan nie myśleć o łapówkach. Przecież ma pan prowizję.
– Proszę pana, pan zachowuje się nieprzyjemnie.
– Proszę pana, jakby pan miał tyle pieniędzy, co ja, też by się pan zachowywał nieprzyjemnie. Ale nie gniewajmy się. Pomówmy o pieniądzach, bo to temat neutralny. Niech pan powie, za ile pani Małgorzata zgodziłaby się wystąpić.
– Skontaktuję się z panem.
– Nie, to ja się skontaktuję. Niech pan powie, kiedy mam zadzwonić.
– Pojutrze… Nie, za dwa dni.
Skontaktowałem się i stanęło na tym, że pani Małgorzata wystąpi pod warunkiem, że spektakl nie będzie w żaden choćby najbardziej zawoalowany sposób dotyczył seksu, erotyki czy spraw męsko-damskich.
– Nie, to będzie przedstawienie religijne – powiedziałem Mumadowowi, który o mało się nie udławił.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Projekt okładki: Kamil Targosz
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 152
- ISBN: 838975506-8
- Cena okładkowa: 12,50 zł
- Data publikacji: 31 grudnia 2004
Inne książki tego autora
Zobacz wszystkieInni klienci kupili również:
- Paweł SołtysSierpień
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę
- Joanna WilengowskaKról Warmii i Saturna
- Paweł SołtysNieradość
- Paweł SołtysMikrotyki
- Deborah LevyKoszty życia
- J. SzpilkaGorset, wstyd i kocie uszka