Tomasz Piątek, Bagno
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Bagno to opowieść o trzech morderstwach. Jedno z nich miało miejsce w trzynastym wieku. Dwa pozostałe dzieją się właśnie teraz. Obok ciebie... Na Warszawskich Bagnach ktoś topi nocą niewinnych młodych ludzi. Niedaleko miejsca, gdzie za dnia powstaje wielka świątynia. Czy na takim fundamencie można wybudować kościół? Wybierz się na Bagna i rozwikłaj jedną z największych zagadek kryminalnych naszych czasów. Bagno wciąga. Pochłania żywych i martwych.
-
Autor bawi się konwencjami, mamy nawet całkiem udany trop w stylu powieści Umberta Eco (wspomniany już XIII-wieczny rycerz), traktowany jednak z przymrużeniem oka. Jednocześnie bohater narrator odnosi się do współczesności, dodając do fabuły rozważania o popkulturze, historii Polski, telewizji, reklamie i oczywiście o literaturze. W tym „Bagnie” jest więc także głębsze dno.
-
Odpowiadając zagadkami na zagadki i zaskakując fantastycznymi rozwiązaniami, Piątek zajmująco odwraca naszą uwagę od logiki zbrodni i kieruje ją ku istocie zła.
Przeczytaj fragment ZamknijTomasz Piątek
Bagno
fragment
Jestem architektem. Niedawno dokonałem największej rzeczy w całym moim zawodowym życiu i teraz spokojnie mogę sobie odpoczywać.
To ja zaprojektowałem ten ogromny kościół, właściwie katedrę, która właśnie powstała na bagnach.
Od początku były kłopoty z odpowiedzią na pytanie, co zbudować w takim miejscu. Kłopoty trochę także natury technicznej, bo grunt był grząski i otoczony wodą. Na szczęście, Kościół to łódź. Katolicy wierzą, że ich Kościół to łódź Świętego Piotra, która gdzieś płynie, prawdopodobnie w stronę raju.
Łódź to bardzo dobra forma. Przede wszystkim dlatego, że jest płaska. Można rozłożyć duży ciężar konstrukcji na stosunkowo dużym podłożu, co ma pewne znaczenie, gdy grunt jest niepewny.
Ja zaprojektowałem łódź podwodną. Katedrę w formie ogromnej, szklanej łodzi podwodnej, częściowo zanurzonej w ziemi. Wielkie, przezroczyste ściany pokazywały niebo, ale tylko od wysokości trzech metrów w górę. Niżej widać było przez szkło czarną ziemię, w której katedra tkwiła jak zaryta. Czasem miał pojawiać się jakiś robaczek, który wyłaniał się z gleby, aby trykać ślepym łebkiem w szklaną ścianę, albo pełznąć wzdłuż niej, dostarczając wrażeń tym wiernym, którzy byli zbyt gruboskórni, aby słuchać kazania księdza Kominowskiego.
Dowiedziałem się, że ksiądz Kominowski postanowił zainspirować się kształtem kościoła jako tematem do pierwszego, inauguracyjnego kazania w katedrze. Pewnie chciał powiedzieć o właściwym sensie słowa „nawa” i porównać budowlę do wielkiej ryby, do której wejść musiał Jonasz, aby uchronić się przed utonięciem. Albo może postanowił ogłosić, że łódź Piotrowa, aby ocalić swoich pasażerów przed zalewem, musi stać się dzisiaj łodzią podwodną.
Bo o ile dobrze zrozumiałem to, o czym ksiądz Kominowski mówił ze mną, to jego zdaniem świat jest tak naprawdę czymś obcym chrześcijaninowi, szczególnie teraz. Atmosfera świata jest dla chrześcijańskich płuc równie zabójcza jak woda. Ta woda zalała teraz wszystko, jak w czasach potopu, a nawet bardziej. Arka Noego przynajmniej unosiła się na powierzchni, podczas gdy łódź Piotrowa od dawna znajduje się pod falami. Ale to, wbrew pozorom, może być dobre dla chrześcijanina. Tam, na górze, przewalają się bałwany, szaleją kampanie wojenne i reklamowe. Chrześcijanin, ukryty pod powierzchnią, może być wolny od tych szaleństw. Może cieszyć się spokojem i bliskością swoich towarzyszy. Może penetrować największe głębie uczucia i myśli, niedostępne tym, którzy żyją na powierzchni i powierzchownie.
Prawdopodobnie o tym wszystkim ksiądz Kominowski postanowił mówić podczas pierwszej mszy. Było mi bardzo miło, że budując taką katedrę, mogłem pomóc mu w kwestii kazania.
Kościół katolicki udowodnił, że mimo wszystko jest instytucją otwartą, akceptując taki projekt świątyni i takiego architekta. Takiego – czyli niekatolika. Ale jeszcze lepiej Kościół to udowodnił, powierzając świątynię takiemu księdzu, jak ksiądz Kominowski.
Były dwie rzeczy, które z całego księdza Kominowskiego najbardziej rzucały się w oczy. Po pierwsze, ksiądz Kominowski był nieustannie mokry. Jaka by nie była pogoda na dworze, ksiądz Kominowski wyglądał tak, jakby wrócił z ulewy. Ciemne włosy miał wilgotne i skołtunione, czoło udekorowane co najmniej pięcioma kroplami. Możliwości były dwie: albo nieustannie brał prysznic, albo pocił się jakimś dziwnym bezwonnym potem, pozbawionym jakichkolwiek zapachów poza leciuteńkim, nieuchwytnym aromatem kadzidła. Tak mogłaby się pocić święta figura.
A ksiądz Kominowski był niezwykłą figurą, na pewno świętą. To była ta druga rzecz, która najbardziej rzucała się w oczy.
Ksiądz Kominowski należał do tego gatunku świętych figur, które Kościół katolicki chętniej wynosi na ołtarze, niż na tak zwane stolce biskupie. Był chyba czymś w rodzaju duszpasterza środowiskowego, w dodatku nerwowego. Przez całe życie niezwykle ciężko pracował, organizując posługę dla osób starszych, niedołężnych, samotnych lub żyjących w domach opieki.
W jego biurze zawsze siedziało kilkoro staruszków. Kilkoro innych, nieco młodszych i bardziej mobilnych, zawsze za nim dreptało, gdy tylko opuszczał plebanię. Żeby dostosować się do ich tempa, ksiądz też nauczył się dreptać.
Prawie nigdy nie widywało się go bez tej wiekowej asysty, ale nawet wtedy, gdy był sam, też dreptał. Weszło mu to w krew. Podobnie, jak wyglądanie na starszego niż był naprawdę. Zastanawiałem się, czy świadomie upodobnił się do swoich podopiecznych, tak żeby nie było im przykro, że jest on od nich trochę młodszy.
Zasługiwał, bo dla większości zwykłych ludzi nieustanne obcowanie z takimi starcami musiałoby być bardzo ciężkie. Najtrudniej było obcować z ich oczami, bo te były najmniej stare. Oczy najmniej się starzeją. Skóra wokół oczu marszczy się i pęka, ale nie same oczy. Osiemdziesięcioletnia dziewczyna może mieć takie same oczy jak osiemnastoletnia.
Tyle że rzadko kiedy te oczy patrzą tak jak u osiemnastolatki. Patrzą inaczej, bo patrzą na co innego. Patrzą na śmierć, choroby, na cierpienie, które nigdy się nie kończy, albo, co gorsza, kończy się nagle. Te oczy patrzą na innych, młodszych ludzi, którzy nie chcą w nie patrzeć, którzy chcą uciec, żeby nie patrzeć.
Kiedy człowiek nie ma w sobie absolutnego spokoju, nie może długo przebywać ze starszymi ludźmi i nie zwariować. Bo kiedy z nimi przebywa, uświadamia sobie, że w środku tych pomarszczonych, rozpadających się potworów siedzą tacy sami ludzie jak on. Nie wiadomo, dlaczego skazani na taki los.
Można stracić wiarę w Boga. Ja bym ją stracił, gdyby nie to, że mam już taką, której nie można stracić.
Dlaczego? Co mi daje taką wiarę?
Wielkie szklane ściany, nawy boczne wrzynające się w przestrzeń katedry jak żebra wieloryba, witraże, okrągłe jak bulaje, z kolorowego szkła wtopionego w przezroczyste szkło ścian, ołtarz, który wznosi się ku niebu na również przezroczystym podwyższeniu, ciemna przestrzeń za ołtarzem, która znowu nurkuje w głąb ziemi.
Dokonałem czegoś, o czym marzyłem całe życie. Po czymś takim człowiek zaczyna rozumieć, że Bóg naprawdę istnieje i pilnuje naszych marzeń. Po czymś takim człowiek może spokojnie żyć. I spokojnie umrzeć.
Ciekawe, czy tak właśnie myślał Artur po wyhodowaniu swojej ostatniej budowli?
Artur, jak się okazało, nie tylko rozwoził pizzę, ale także studiował architekturę. A poza tym był jednym z pionierów jeszcze niemodnego, ale powoli rozprzestrzeniającego się hobby zwanego grow-buildingiem.
Grow-building to budowanie z klocków. Tyle że są to klocki o specyficznej strukturze. Zbudowane z wieluset porowatych warstewek, szybko nasiąkają wodą, gdy się je podleje. A gdy nasiąkną – to rosną. Ale rosną nieregularnie. Każdy z nich przybiera nieco inny kształt.
Jeżeli podleje się całą budowlę, jej kształt też się zmienia. Nieraz w sposób bardzo nieoczekiwany.
Za pomocą odpowiedniego podlewania w różnych punktach, umiejętny hodowca potrafi sprawić, że wyrośnie mu budowla w przybliżeniu podobna do tego, co chciał osiągnąć. Ale tylko w przybliżeniu. Grow-building to gra z przypadkiem. I najlepsze w niej są niespodzianki.
Jedna z budowli Artura w ostatecznym kształcie przybrała kształt pośredni pomiędzy wydrążonym kielichem a chatką. Inna prawdopodobnie miała być czymś w rodzaju małego namiotu w jego pokoju, do którego mógłby się wczołgiwać, ale w końcu wyszło coś, do czego mógłby wczołgać się tylko wyjątkowo pokręcony wąż.
Oczywiście, wszystkie konstrukcje Artura zajmowały niewielką przestrzeń. Wszystkie były ograniczone niewielkimi rozmiarami małego pokoju, który zajmował w małym mieszkaniu swoich rodziców.
Ale wszystkie były szkicami niewyobrażalnych dzisiaj budowli, jakie mogły powstać w przyszłości. Niektórzy uważają, że grow-building to technika architektoniczna przyszłych czasów.
Zazwyczaj, kiedy chodziłem na spacer po bagnach, omijałem ich południową część, w której właśnie powstała moja katedra.
Nie musiałem jej oglądać. Wiedziałem, że stoi. I miałem nadzieję, że nie zniknie przed moją śmiercią.
Poza tym, nadawała zajmowanej przez siebie przestrzeni sens. To już nie była część bagien, miejsce, które nie służyło do niczego. To było miejsce, które służyło do kontaktowania się z Bogiem. A więc do czegoś.
Niestety, moim zdaniem najlepiej do kontaktowania się z Bogiem służą miejsca, które nie służą do niczego.
A spełnienie marzeń zawsze ogranicza możliwości. Dopóki marzenia były marzeniami, były możliwościami. Kiedy się spełniają, przestają być możliwościami i możliwości jest mniej.
Teraz musiałem też ograniczyć swoje wycieczki w północnej części bagien. Dokładniej, musiałem ograniczyć ich zasięg, tak, aby omijać miejsce, w którym zginął Artur.
Pozostała mi zachodnia część. Docierało się tam trzema drogami. Północna prowadziła obok miejsca, w którym zginął Artur. Południowa – obok katedry. Środkowa była niedostępna, kiedy padał deszcz i jeszcze jakieś parę dni po deszczu.
Dlatego mogłem wejść na bagna dopiero wtedy, kiedy przestało padać i minęło jeszcze trochę czasu niezbędnego do wyschnięcia terenu. Tak, jak policja.
Kiedy szedłem na bagna, widziałem, jak błotnistą ścieżką ze skarpy zjeżdża podrygujący radiowóz. Potem w oddali zobaczyłem coś, co wyglądało jak podniecenie, jeśli w ogóle można mówić o podnieceniu w stosunku do niewyraźnych sylwetek, podskakujących na horyzoncie.
Później dowiedziałem się, co tam się stało.
Dwa dni wcześniej policja po raz pierwszy odważyła zapuścić się na bagna. Było jeszcze dość mokro. Jeden z psów policyjnych zaczął zachowywać się dziwnie, jak gdyby próbował popełnić samobójstwo. Przez cały czas próbował wskoczyć w bagniste bajoro o nieznanej głębokości. Z najwyższym trudem dwóm policjantom udało się go powstrzymać.
Dopiero dwa dni później jakiś policyjny supermózg wpadł na pomysł, że pies mógł mieć powód takiego zachowania i nie była to depresja wywołana skromnymi racjami żywnościowymi. Policjanci znowu zaprowadzili zwierzaka nad bagniste bajoro. Bajoro już zniknęło, w jego miejscu był miękki grunt. Pies jednak zaczął ten grunt rozgrzebywać, dokładnie w tym samym miejscu, w którym wcześniej próbował się utopić.
To, do czego się dogrzebał, było czubkiem głowy.
Co prawda, nie od razu można było rozpoznać, że to głowa. Skóra ludzka w torfowisku nie gnije, ale robi się brązowa lub czarna. Zęby stają się miękkie jak guma. Całość nasiąka wodą i przybiera dziwne kształty.
Ale tym razem jednak udało się zidentyfikować pierwotny kształt tej głowy, a co za tym idzie – twarz. Twarz należała do Michała P., który zaginął w okolicy jakiś rok temu. Właśnie wtedy, gdy zaczęliśmy wykańczać katedrę.
Michał P. miał wtedy siedemnaście lat. Teraz byłby pełnoletni. Stał na baczność, pionowo wchłonięty przez torfowisko. Sugerowałoby to, że utonął w nim, a nie został zakopany. Jedynym problemem były jego ręce. Ręce miał opuszczone wzdłuż ciała, właśnie na baczność. A zazwyczaj przy utonięciu ręce są ostatnią rzeczą, która tonie. Dlatego sterczą do góry.
W tym przypadku nie sterczały. Sprawa się wyjaśniła, kiedy okazało się, że na ciele znaleziono ślady sznurów. Głęboko wrzynając się w coraz bardziej miękką i plastyczną skórę trupa, sznury pozostawiły wielkie bruzdy, zanim same zgniły.
Kiedy dowiedziałem się, że Michał P. tak naprawdę nazywał się Michał Pawica, uświadomiłem sobie, że go znałem.
Dawno temu, kiedy jeszcze zajmowałem się – i przejmowałem – takimi sprawami, byłem członkiem jury konkursu plastycznego rozpisanego wśród licealistów przez producenta napoju energetyzującego, który najprawdopodobniej chciał udowodnić, że po wypiciu jednej puszki każdy staje się Leonardem da Vinci.
Jakże się mylił.
Mimo że uczestnikom konkursu hojnie rozdano po dwie puszki na głowę, to, co zaprezentowali, wyglądało po części, jak dzieło niedorozwiniętego dziecka, po części, jak dzieło przypadku.
Sam nie wiem, co gorsze. Jeżeli na chwilę pozbędziemy się ludzkich uczuć, niedorozwinięte dziecko może nas rozbawić. Coś, co wygląda jak dzieło przypadku, nie rozbawi nas, co najwyżej może sprawić, że pozbędziemy się ludzkich uczuć. Ja sam czułem, jak mnie one opuszczają w stosunku do twórców, kiedy patrzyłem na pistolety z wylotem lufy o przekroju w kształcie odbytu, albo nadmuchane prezerwatywy oblepione artykułami z gazet lokalnych na temat usług w dzielnicy Śródmieście. Prezerwatywę oblepiano przed nadmuchaniem, a więc podczas nadmuchiwania papier darł się w sposób przypadkowy. Prezerwatywa wyglądała przez to jak trędowata, ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze było to, że papier darł się w sposób przypadkowy, podobnie jak przypadkowy był związek pomiędzy całą konstrukcją a treścią artykułów gazetowych.
Jedyną ciekawą pracę zaprezentował pewien chłopak o dużej ilości jasnych włosów. Było to kilka człekokształtnych figurek z gliny i metalu, wydrążonych w środku, które pełniły zarazem funkcje instrumentów muzycznych – dmuchając w jedną z dziurek w figurce (niestety, przeważnie był to odbyt) można było osiągnąć prostą gamę czterech lub pięciu dźwięków. Odgłos, jaki figurka wydawała, był specjalnie – i specyficznie – dostosowany do jej postaci. Na przykład figurka przedstawiająca kata z toporem wydawała z siebie wesołe, beztroskie piszczenie, podczas gdy kurczaczek był w brzmieniu raczej pogrzebowy.
Rzecz jasna, praca nie dostała żadnej nagrody ze względu na swą kontrowersyjność. Wygrała jedyna praca, która niczego nie przedstawiała, poza paroma kawałkami bezkształtnego metalu. Może było to jakieś wyjście z sytuacji.
Czymś w rodzaju nagrody dla chłopaka – i dla mnie, za udział w tej męce – był fakt, że mogliśmy sobie po ogłoszeniu werdyktu przyjemnie pokonwersować o pierwotnej jedności sztuk plastycznych i muzycznych, szczególnie architektury. Ja mu powiedziałem, że katedry niegdyś budowano tak, aby odzwierciedlały melodykę chorału gregoriańskiego. On mi powiedział, że ludzie pierwotni malowali swoje włochate nosorożce akurat w tych miejscach swoich jaskiń, w których była najlepsza akustyka, tak żeby móc sobie przyjemnie powyć, patrząc na te nosorożce. Zdradził mi, że pragnie w przyszłości doprowadzić do ponownego odrodzenia jedności między rzeźbą i architekturą z jednej strony, a muzyką z drugiej. Tylko nie wiedział jeszcze jak to zrobić – cała orkiestra składająca się z wydrążonych rzeźb była tylko półśrodkiem.
Teraz można było z całą pewnością powiedzieć, że już mu się to nie uda.
Kiedy siedziałem w moim mieszkaniu i zastanawiałem się nad tym, co się stało, zadzwonił nagle telefon.
– Cześć – powiedział kobiecy głos.
– Halo – powiedziałem niepewnie.
– Cześć, to ja – powiedział kobiecy głos.
– Halo, to ja – powiedziałem niepewnie.
– Oj, przestań się wygłupiać – powiedział kobiecy głos. – Nie udawaj, że mnie nie znasz. Anka.
Znałem Ankę. Poznałem ją kiedyś w ten sposób, że wygrałem konkurs. Oczywiście, nie był to konkurs pod hasłem: „Kto pozna Ankę”, w którym nagrodą dla tego, kto pozna Ankę, miało być poznanie Anki. Był to normalny – albo prawie normalny – konkurs na projekt nowej siedziby dla polskiego oddziału wielkiego koncernu, której general managerem była właśnie Anka.
Koncern zajmował się tym, co określa się chętnie jako komunikację, chociaż tak naprawdę chodzi o wpływ. Firma wydawała pisma, a właściwie pisemka, oraz książki, a właściwie książeczki. Posiadała telewizje, chociaż głównie kablowe. Jeden z jej oddziałów teoretycznie tworzył reklamy, przygotowywał kampanie, opracowywał strategie marketingowe i wykupywał przestrzeń w mediach, ale zasadniczo robił ulotki. Inny zajmował się public relations i lobbingiem, ale częściej wśród radnych niż posłów. Oczywiście, tego wszystkiego dowiedziałem się później od Anki. Kiedy przystępowałem do konkursu, wiedziałem, że misją i wizją firmy – a może wizją misji – jest nieograniczone, nieustannie poszerzające się komunikowanie. Nie pytałem, komunikowanie czego, bo chciałem wygrać ten konkurs. Bardzo chciałem, bo byłem w stanie, w którym nie mogłem sobie pozwolić nawet na pizzę Volcano za trzydzieści cztery złote. Bardzo chciałem znowu stać się panem zaczarowanego królestwa bułek, batoników, piw i papierosów.
Wyobraziłem sobie budynek firmy jako gigantyczny telewizor. To jeszcze nie byłoby nic specjalnego, bo większość nowoczesnych budynków wygląda jak gigantyczne telewizory. Tyle że w tych telewizorach nikogo nie widać. I to jest główna wada tych budynków. Telewizor musi kogoś pokazywać.
Budynek był szklany i szeroki. Szyby nie były przyciemnione ani lustrzane, ludzie znajdujący się poza budynkiem widzieli, co dzieje się na zewnątrz. Dzięki umiejętnemu rozmieszczeniu, dwie sale o kopulastym, półkulistym sklepieniu wyglądały z zewnątrz jak oczy. Zewnętrzny i świadomie kulfonowaty szyb windy łączącej środkowe piętra – od trzeciego do szóstego – musiał kojarzyć się z nosem. Bufet na drugim piętrze, poziomy i długi, robił za usta, a kelnerki i bufetowe w białych fartuchach, które musiały wciąż tam migać z punktu widzenia obserwatora zewnętrznego – za zęby. Odpowiednia wypukłość części fasady tworzyła owal twarzy. Niestety, była to twarz dosyć schematyczna, nie można jej było upodobnić do żadnego znanego prezentera telewizyjnego. Ale budowla miała przecież trwać dłużej niż sława jednego prezentera. Gdyby upodobnić ją do kogoś, co dwa lata trzeba byłoby budynek przebudowywać.
Taka koncepcja wystarczyła, żeby wygrać konkurs. I żeby wszyscy architekci w Warszawie przestali ze mną rozmawiać. Nie wierzyli, że ja naprawdę bardzo chcę zrobić coś takiego. Myśleli, że cynicznie wykorzystuję głupotę i brak wyobraźni wizualnej inwestora.
Inwestorem była Anka.
Nie znałem jej wcześniej, ale zaraz po wygraniu konkursu nadrobiłem ten brak z nadwyżką.
Zaraz po ogłoszeniu wyników konkursu zaprosiła mnie na kawę. Następnego dnia na obiad. Ja pomyślałem sobie wtedy, że może to jest odpowiedni moment, żeby przeżyć coś osobistego.
Anka zrobiła karierę dzięki producentowi napoju energetyzującego. Jej firma obsługiwała ten napój. Anka wymyśliła dla napoju coś, co okazało się wielkim biznesem. Jej pomysł sprzedano wszystkim oddziałom producenta napoju na całym świecie, a Anka została szefem koncernu w Polsce.
Pomysł Anki wygrał, bo spełniał dwa podstawowe kryteria. Po pierwsze, ukazywał całemu światu, że napój czyni ludzkie umysły genialnymi, twórczymi, pełnymi niespodzianek. Po drugie, był bardzo młodzieżowy.
Anka wymyśliła konspirację. Jej uczestnicy mieli przeobrażać znaną nam rzeczywistość w coś zupełnie nowego.
W praktyce znaczyło to, że ktoś szedł z workiem do śmietnika, otwierał pojemnik na śmieci, a stamtąd, zamiast śmieci, wylatywało kilkadziesiąt balonów wypełnionych helem. Tak było w najlepszym wypadku. W najgorszym był to jeden specyficzny balonik, oblepiony artykułami z gazet lokalnych na temat usług w dzielnicy Śródmieście.
Korzyści, jakie odnosił napój energetyzujący z całej tej akcji, były nie tylko ideologiczne. Członkowie konspiracji, jak to członkowie konspiracji, porozumiewali się z centralą za pomocą strony internetowej. Centrala mówiła im, kiedy i gdzie będą mogli przeprowadzić następną akcję, a także, z kim ją przeprowadzą. Dokładnie rzecz biorąc, każdy z członków dowiadywał się, że ma o takiej to a takiej godzinie stawić się w modnym lokalu, zamówić drinka z napojem energetyzującym, a następnie czekać, aż ktoś go rozpozna dzięki temu drinkowi. I wypatrywać innych, którzy zamawiają tego samego drinka.
Następny etap polegał na tym, że uczestnicy, kiedy już wreszcie rozpoznali się i zebrali do kupy, szli do lokalu, w którym musieli zamówić drinki z napojem energetyzującym, aby rozpoznał ich ktoś, kto wiedział, na czym polega ich zadanie. Później szli do kolejnego lokalu, gdzie zamawiali kolejne drinki z napojem energetyzującym, aby rozpoznał ich ktoś, kto wiedział, gdzie są ukryte niezbędne akcesoria do realizacji zadania. Wtedy wszyscy razem już byli do tego stopnia naenergetyzowani, że chciało im się realizować jakiekolwiek zadanie, byleby tylko jakieś było.
Przez długi czas mityczną centralą była właśnie Anka, która, wykorzystując maile i SMS-y, sterowała całą konspiracją zza swojego biurka. Potem, kiedy została szefową firmy, powierzyła to zadanie niejakiemu Pawełkowi. A potem rozpoczęła budowę nowej siedziby swojej firmy.
Podczas obiadu w restauracji okazało się, że Anka mieszka dokładnie nad restauracją. Dzięki temu mogliśmy bardzo szybko znaleźć się w jej mieszkaniu. Mieszkała wtedy jeszcze w kamienicy, w dużym apartamencie pełnym ogromnych materaców metrowej grubości, które zastępowały jej meble. Gdy tylko weszliśmy, ułożyła się wygodnie na jednym z nich. Ułożyła się wygodnie nie w tym sensie, żeby jej było wygodnie leżeć, tylko żeby mnie było wygodnie na niej się położyć. Nigdy nie robiła rzeczy, które były dla niej przyjemne, tylko takie, które z jakichś wyższych powodów uznała za coś, co trzeba zrobić.
Z jakichś wyższych powodów uznała, że trzeba pójść ze mną do łóżka.
Teraz chciała spotkać się ze mną w centrum, w modnym lokalu. Nie chciałem się jednak spotykać w tym lokalu. Zaproponowałem inny, bardziej położony na południe. Potem jeszcze jeden, jeszcze bardziej położony na południe, a potem następny, całkiem już na Mokotowie. Skończyło się na tym, że spotkaliśmy się w restauracji, która mieściła się w stajni. A stajnia mieściła się niedaleko południowej granicy miasta, tuż przy bagnach.
– Kocham cię – powiedziała.
– Nie wiem, co ci na to odpowiedzieć – odpowiedziałem jej, jak zawsze.
– Powiedz „kocham cię”.
– Nie mogę, przecież wiesz, że nie mogę.
– Możesz – odpowiedziała. Była blada, takie zebranie zwykle było dla niej bardzo trudne. – Możesz. Możesz i musisz. Musisz coś zrobić ze swoim życiem.
– Moje życie jest doskonałe.
– Twoje życie to nieżyt życia. Nikogo nie masz, nikogo nie znasz, z nikim się nie spotykasz. Nic nie robisz, nic nie planujesz, nawet nie robisz żadnych ciekawszych zakupów.
– Skąd wiesz?
– Może dałam takie zadanie paru ludziom z konspiracji, żeby cię śledzili? Powiedz mi, jak ty to znosisz? Przecież ty żyjesz właściwie poza czasem. Nic się u ciebie nie zmienia. Nie pracujesz, bo już nie musisz. Nie masz żony, nie masz dzieci. Codziennie robisz to samo, chodzisz w kółko. I to po takim miejscu, w którym nic nie ma.
– Ania, spróbuję ci to wytłumaczyć jeszcze raz. Poznałem Boga. Nic innego nie potrzebuję. Tak to jest, kiedy się poznaje Boga. Nie miej do mnie żalu. Bóg to ktoś, kto sprawił, że istniejesz. Kiedy zdajesz sobie sprawę z tego, że to dar, że mogłoby cię nie być... To wtedy nie chcesz nic więcej, chcesz tylko cieszyć się tym darem. Chcesz po prostu być i nic więcej ci nie potrzeba.
– Można o wiele bardziej być, niż ty to robisz.
– Mam nadzieję, że ty kiedyś też poczujesz to, o czym ci mówię. Lepiej powiedz mi w ogóle, jak ty żyjesz. Jak tam twoja konspiracja?
Zrobiła się jeszcze bardziej biała na twarzy.
– Wymknęła się spod kontroli – odpowiedziała po chwili.
– Coś takiego nie może wymknąć się spod kontroli.
– A jednak się wymknęli – przymknęła oczy. – Nie wszyscy, mała część, ale ta naprawdę aktywna. Najpierw przestali realizować zadania, jakie im dawaliśmy. Przestali się spotykać w tych lokalach, które im wyznaczaliśmy i to był problem. Chodziło nie tylko o to, żeby pili ten napój, ale także, żeby robili to w odpowiednich miejscach, tam, gdzie będą widziani. Byli specjalnie wyselekcjonowani, młodzi, przystojni, błyskotliwi, każdy miał ich podziwiać i widzieć, co piją. Ale oni przestali przychodzić do lokali, z którymi mieliśmy umowę. Przestali się rozpoznawać poprzez drinki, stworzyli sobie jakieś inne kanały do kontaktów. W ogóle przestali pić!
– No to już tragedia.
– Nie. Tragedia zaczęła się teraz. Bo teraz zaczęli się zabijać.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, foliowana ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 190
- ISBN: 838739189-1
- Cena okładkowa: 12,50 zł
- Data publikacji: 31 grudnia 2004
Inne książki tego autora
Zobacz wszystkieInni klienci kupili również:
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę
- Joanna WilengowskaKról Warmii i Saturna
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- J. SzpilkaGorset, wstyd i kocie uszka
- Deborah LevyKoszty życia
- Laura BatesO mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet
- Grzegorz BogdałIdzie tu wielki chłopak
- Paweł SołtysNieradość
- Selby Wynn SchwartzPo Safonie
- Anthony PasseronUśpione