Heroina
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, foliowana ze skrzydełkami
- Wymiary: 122 mm × 195 mm
- Liczba stron: 115
- ISBN: 838739152-2
- Cena okładkowa: 19,00 zł
- Data publikacji: 31 grudnia 2002
„Heroina” jest książką o narkotyku, szczęściu i śmierci.
Właściwym bohaterem powieści jest... heroina. To ona składa bohaterom kuszącą obietnicę szczęścia, które znajduje się w zasięgu ręki, obietnicę, której spełnienie, ukazywane niezwykle i sugestywnie, drastycznie i dwuznacznie, stanowi fabułę powieści. „Heroinę” można uznać za wyrafinowany obraz ciągu heroinowego, literackie świadectwo, którego tematem jest uzależnienie oraz opis środowiska heroinistów, a także za przewrotny moralitet.
Wydania zagraniczne książki: Folio (Ukraina)
Jestem szczęśliwy w nowy, betonowy sposób. W moim ciele nie ma ani jednego centymetra sześciennego, który nie byłby całkowicie wypełniony czymś gorącym i ciężkim jak płynny cement. Ale biorę jeszcze dwa buchy. Muszę mieć w sobie naprawdę dużo, żeby wykonać to, co słodko majaczy mi w głowie. Muszę być naprawdę dobry. Mam dać Gabrielowi coś, co niełatwo dać, ale co może się okazać najpiękniejszym prezentem na nową drogę życia.
Moje postanowienie słabnie na chwilę, kiedy widzę kota, ale kot nie daje się złapać. Przewracam tylko parę nadmuchiwanych gumowych niedźwiedzi, prawie tak dużych jak ja.
Mam dłonie czarne od popiołu z folii. Chyba trzeba je umyć. Przy kanciapie rekwizytora jest łazienka. Ciekawe, że w łazienkach dziennikarzy jest takie białe mydło w płynie, w buteleczkach z dziobem. W łazience rekwizytora jest normalne mydło, twarde i zielone. Biorę je do ręki. Odkręcam gorącą wodę i wsadzam ręce, ale nie czuję ciepła, bo ciepło mam w głowie.
Takie mydło trzeba chyba dobrze rozmydlić, żeby je rozmiękczyć i żeby się nadawało do mycia. Trzymam je pod kranem i kręcę nim w rękach. Ono w pewnym momencie przestaje się wyślizgiwać, tylko czepia się moich rąk. Jest lepkie, ciepłe i miękkie, jak plastelina albo jakiś niemowlak. Doprowadza mnie to do kolejnej porcji ekstazy, po której orientuję się, że mydła już nie ma. Roztopiło się gdzieś między moimi palcami.
Wychodzę z łazienki, a potem z budynku telewizji, który jest dzisiaj prawie całkiem pusty. Próbuję potrząsać rękami, żeby wyschły, ale udaje mi się nimi robić tylko takie powolne koła. W autobusie mam zamknięte oczy i co jakiś czas widzę przez sekundę twarz Gabriela o wielkich fioletowych oczach. Może nawet trochę bardziej fioletowych niż są.
Gabriel jest początkującym konserwatorem sztuki. Dobre zajęcie dla niego, bo pieczołowitość to jego druga natura. To, co dzisiaj ode mnie dostanie, może bardzo go zmienić. Ale te dobre cechy, które w nim kochamy, powinny się tylko wzmocnić.
Dojeżdżam pod kościół ze sporym opóźnieniem, bo uroczystość już się skończyła. Przed wejściem, w tłumie garniturów, a nawet smokingów, żona Gabriela kołysze na ręku czujne, ciche zawiniątko. Gabriel tam króluje, otoczony przez wujów, teściów oraz własną matkę, która raz po raz rzuca mu się na szyję, powiewając ramionami i czymś w rodzaju szala. Inni też go obejmują, tak że nieustannie znika. Tylko co chwilę zza jakiejś marynarki czy żakietu migają wielkie oczy. I słychać: „Dziękuję najserdeczniej”, wypowiadane tym wyjątkowym głosem o brzmieniu, które można byłoby określić jako migdałowe.
Przez cały czas się pilnuję, żeby za wcześnie nie wypuścić z siebie mojego ciepłego prezentu dla Gabriela i nie zwymiotować wujowi na lakierki. Wreszcie Gabriel pojawia się przy mnie i całując mnie w oba policzki, szepcze: „Dawaj szuwaksik”.
Nic nie mówię. Chcę być z nim sam na sam, kiedy mu to przekażę. Nie chcę, żeby inni to widzieli, bo to, co się z Gabrielem stanie, na pewno wstrząśnie nim w sposób widoczny. Ruchem głowy wskazuję parking.
— Przepraszamy na chwileczkę — woła Gabriel w stronę tłumu wujów i ciotek. Tłum kiwa potakująco głowami. Pewnie myślą, że oddalamy się na krótką, męską rozmowę przyjaciół, wzruszonych niezwykłą chwilą. I pierwszy raz się nie mylą. Jego żona też się uśmiecha i mało brakuje, a byłbym dotknął jej okrągłej twarzyczki moją ciepłą ręką.
Wsiadamy do małego, czerwonego samochodu Gabriela. Jego twarz jest znowu bardzo blisko.
— Dawaj szuwaksik — powtarza, z bezczelnym, ale nadal uroczym uśmiechem.
Zamiast odpowiedzi serdecznie całuję go w policzek. A potem zaczynam cicho mówić, blisko przy jego twarzy. No i ma niespodziankę. Bo dowiaduje się, że już nigdy więcej nie zajara. Teraz czekają go zupełnie inne przyjemności. Przyjemności, które ktoś taki jak ja doskonale rozumie. Przecież ja bez przerwy czuję coś takiego, jak to, co czuje ojciec czy matka do swojego ukochanego dziecka. Dlatego nie pozwolę mu jarać.
— Nie pierdol — mówi Gabriel serdecznie. — Dawaj szuwaksik. Widzę, że jesteś ujarany jak nigdy.
Uśmiecham się. Ja wiem, kto może jarać, a kto nie. Gabriel ma w sobie coś miłego i miękkiego, nawet na trzeźwo. W ogóle nie musi jarać. A teraz to absolutnie nie powinien. I dobrze wie, że ja mogę sprawić, że on już nie zajara. Mówię mu to i wreszcie jest tak, jak gdyby wypłynęło ze mnie to coś ciepłego i gęstego, co chciałem dać Gabrielowi. Jak gdybym mówiąc, wychuchał Gabrielowi w twarz coś bardzo tropikalnego. Sam robię się trochę zimny, ale potem pojawia się następna fala ciepła. Być może to ta poprzednia, odbita od Gabriela, od jego zaciśniętych warg i zamkniętych oczu, wraca znowu do mnie, aby przykryć mnie jak kołdrą. A Gabriel odwraca się ode mnie, opiera czoło na kierownicy i mówi, żebym spierdalał z jego samochodu.
Ale ja jestem bardzo, bardzo szczęśliwy. Wiem, że miłość zwycięży. To znaczy, że ja zwyciężę i żona Gabriela, i być może też jego matka. Wysiadam z samochodu i opuszczam towarzystwo, idąc w kierunku pociągająco szarej bramy.
Wiem już, gdzie popełniłem mały, słodki błąd. Trzeba go było jeszcze bardziej przytulić i ochuchać, ze wszystkich stron, tak żeby poczuł, jak go otacza moje ciepło, tak mocne i zagęszczone, że aż ciemne. Gabriel w tej podwójnie trudnej chwili potrzebuje więcej ciepła niż przeciętny człowiek, tak samo jak trzymane przez jego żonę zawiniątko.
Kiedy wracam do domu długimi tramwajami, trochę przysypiam, a trochę przypominam sobie cały cudowny dzień, który jednak odrobinkę miesza mi się z poprzednim.
Rano obudziło mnie „Arararara”. To był wrzask. Razem z porcją wymiocin, która bezboleśnie wyleciała ze mnie na podłogę.
Wymiot po heroinie jest rutynowym zabiegiem higienicznym. Gładko prześlizguje się przez przełyk niczym zwinna ryba. Albo nie czuje się go wcale, albo wręcz jest przyjemny. I jest też dosyć cichy. Dlatego „Arararara” nie pochodziło ode mnie, tylko od piosenkarki w telewizorze.
Myślałem, żeby podpełznąć do pilota i zmienić kanał. Ale nie wiedziałem, czym to zrobić. Moje ciało nie miało jakiegoś specjalnego kształtu.
Potem mijały godziny. Potrzeby duchowe przez ten czas były zaspokajane tylko przez prezenterki i piosenkarki z telewizji Viva Zwei. One chyba jednak były przygotowane do zaspokajania potrzeb duchowych kogoś zupełnie innego. Kiedy zacząłem się ruszać, wyłączyłem telefon. Nie bardzo mogłem rozmawiać, bo byłoby tak, jakbym ucierał na proszek dwa kawałki dykty, przesuwając jeden po drugim.
Na szczęście w mojej głowie utrzymywało się jeszcze coś w rodzaju gigantycznej kostki cukru. To kanciaste urządzenie bolałoby, gdyby nie to, że równocześnie było słodkie.
Resztę dnia spędziłem na oglądaniu telewizji muzycznych, zabiegach higienicznych oraz sprzątaniu wymiotów. Poruszanie się nadal ciężko mi przychodziło, szczególnie jeśli miałem świadomość, że coś robię. Zastanawiałem się, czy gdybym odciął sobie kawałek ciała, mógłbym wyssać z niego resztki heroiny. Po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że nie zmieniłoby to mojej sytuacji. No, może poza tym, że gdybym sobie odciął coś z ciała, odczuwałbym mniejszy ciężar przy poruszaniu się.
I następny dzień to był dopiero ten właściwy, czyli dzisiaj. Zaczęło się pięknie, bo rano słońce świeciło przez cienką warstwę niskich, deszczowych chmur, dzięki czemu światło wyglądało jak elektryczne i na ulicy można było czuć się jak w domu. Szybko pojechałem do roboty, gdzie musiałem oporządzić znanego satyryka. Okazał się wyjątkowo bojaźliwy. Potem piłem wodę mineralną w redakcji, gapiąc się na kalendarz z noworodkiem leżącym wśród skorupek wielkiej pisanki. Przypomniało mi się, że za dwie godziny miał się odbyć chrzest syna Gabriela. Gdzieś daleko, po drugiej stronie Wisły, w kościele.
I nagle do głowy przyszedł mi wspaniały pomysł. Pomysł, żeby uatrakcyjnić sobie ten chrzest, przyjeżdżając w stanie ujarania. Po pierwsze, w ten sposób uroczystość mogła stać się jeszcze bardziej przyjemna. Po drugie, byłaby to w ogóle niesamowita, niespotykana jazda, ujarać się na chrzcie, w kościele.
Podnieciłem się tak, że włączyłem komórkę i skasowałem wszystkie wiadomości, bez wysłuchania. Następnie zadzwoniłem do Maćka. On na szczęście miał włączony telefon. Nie chciało mu się gadać, bo miał zły dzień — zdaje się, że popsuł mu się czajnik elektryczny i dlatego wyrzucił go przez okno albo też wyrzucił przez okno czajnik, który wtedy się popsuł — ale obiecał, że zadzwoni do jednego ze swoich dilerów i umówi mnie z nim. Potem minęło wiele minut, wypełnionych wspaniałym, denerwującym, ale zajebiście podniecającym oczekiwaniem. Wreszcie Maciek oddzwonił, aby dać mi numer dilera.
Czułem nieśmiały przedsmak błogości, wykręcając odpowiedni numer i słysząc w słuchawce chrypliwy głos. Po wstępnych pieszczotach typu „Cześć, witamy, kumple Maćka są zawsze mile widziani”, przystąpiliśmy do właściwej części rozmowy.
— Mam coś droższego, ale ekstra. Warto. Nowa jakość, nowa moc. Takiego brauna jeszcze nie paliłeś — wygłosił jednym tchem. Skurwysynek umiał podbić cenę.
Po tej interesującej zapowiedzi jeszcze przez piętnaście minut siedziałem w redakcji, a bobas w skorupach jaja starał się zawładnąć moim umysłem. Potem wyszedłem przed budynek telewizji.
Na podjeździe stała już chuda postać, nie więcej niż szesnastoletnia. Kiedy podałem chłopakowi pieniądze, zauważyłem, że miał obandażowaną dłoń u nasady kciuka i chociaż było to ciekawe, nie zapytałem go o to. Znajomość dobrze się zapowiadała, nie chciałem jej psuć głupimi pytaniami. Pożegnałem się i poszedłem szukać sobie zacisznego gniazdka.
Wszedłem do budynku telewizji i skierowałem się od razu do kanciapy rekwizytora, gdzie nie było nikogo, poza pewną ilością dużych nadmuchiwanych niedźwiedzi. Tam wysypałem trochę brauna na folię. Był bardzo jasny, prawie żółty. Zrobiłem rurkę, wsadziłem sobie w twarz i podgrzałem folię zapalniczką od spodu.
Strona używa plików cookies zgodnie z polityką prywatności. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.