Taras Prochaśko, Inne dni Anny
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Książka Tarasa Prochaśki zyskała w Polsce wielu entuzjastów i miała kilka dobrych recenzji. W 2003 r. opowiadania z tomu „Inne dni Anny” zostały na Ukrainie wznowione pod nowym tytułem „Słownik wiedzy tajemnej” przez lwowskie wydawnictwo Kalwaria. Do edycji tej — w serii Biblioteka pisma Czetwer — dodano dwa nowe teksty Prochaśki oraz posłowie Lidii Stefanowskiej.
-
Twórczość Tarasa Prochaśki, młodego pisarza ze Stanisławowa (Iwano-Frankiwśk), jednego z czołowych reprezentantów słynnego „fenomenu stanisławowskiego”, należy do najbardziej interesujących zjawisk literatury ukraińskiej, powstałej w ciągu ostatniego dziesięciolecia. Od chwili swego debiutu literackiego w kultowym piśmie „Czetwer” i niektórych antologiach nowej literatury Prochaśko stale przebywa w samym centrum zainteresowania nie tylko krytyków, dziennikarzy i badaczy literatury, ale również i wielkiej ilości „wykształconych czytelników”, smakoszy innowacji, poszukiwaczy i miłośników „innego”.
I właśnie owa wyraźna „inność” Tarasa Prochaśki powoduje, że jego oblicze literackie jest całkiem osobne, nawet na tle całej ukraińskiej nowej fali, z całą jej różnorodnością. Nieprzypadkowo też pierwsza książka pisarza, wydana w Kijowie w roku 1996, nosi tytuł „Inne dni Anny”. Znajdujemy w niej cztery niewielkie utwory, a w każdym z nich pojawia się „inna” strategia artystyczna, tematyka, gra z czytelnikiem: delikatna mistyfikacja estetyczna, według znanego krytyka Mykoły Riabczuka „swoisty stop Schulza z Borgesem” („Nekropol”); realistyczna na pozór opowieść o umieraniu z elementami traktatu filozoficznego („Wokół jeziora”); notatnik albo raczej konspekt nie napisanej powieści z wykorzystaniem unikalnej możliwości podróży w świat autorskiego ja („Próba dekonstrukcji”); wreszcie tekst-medytacja, zanurzający bohatera oraz czytelnika w ciąg zewnętrznych wydarzeń i wręcz mistrzowsko oddający najdrobniejsze doznania zmysłowe („Od czuwanie obecności”).
Prozę Prochaśki określa się na Ukrainie mianem „szczelnej” lub „powolnej”, cechującej się iście proustowską precyzją.
Przeczytaj fragment ZamknijTaras Prochaśko
Inne dni Anny
fragment
To, że na prawo znajdował się długi, szczelny płot, było ważne nie tylko dlatego, że w takim razie z prawej strony niczego innego nie było, lub dlatego, że nie mógłby nigdzie uciec, gdyby podniosła głowę, ale przede wszystkim ze względu na to, że płot ten całkowicie zmieniał oświetlenie. Warto było je zapamiętać, choć pewnie trudno by ustalić, w jaki sposób to się odbywa.
Piła z ulicznego automatu, wokół którego leżało dużo liści, i musiała na nich stać. Dlatego picie sprawiało trudność — należało się bardziej pochylić. Na kratce studzienki pod automatem poniewierały się kasztany, zbyt duże, aby przelecieć przez jej otwory. Liście, które woda do niej przykleiła, utworzyły coś na kształt ceraty, i dźwięk strumienia był nie taki jak zwykle. Trochę dalej strumień porozsuwał liście w jednym miejscu i zaczepiał już tylko ich zeschnięte, a do tego rozmokłe brzegi. Zgięła się i obróciła głowę twarzą do góry. Środek wielkiego potoku był pusty. Woda była jak okładka. Dlatego ustami ledwie dotykała strumienia. Potok trochę burzył się i rozpływał dalej, niż powinien, krople ginęły w kupie liści bez śladu, nawet nie zwilżając powierzchni. Mały strumyczek ściekał jej z kącika ust w kierunku ucha i dalej na obojczyk. Zmoczone końce włosów robiły się podobne do wilgotnych pędzelków. Poczuł, że chce mu się pić. Dziewczyna stawała się coraz bardziej przezroczysta w tumanach kurzu unoszących się po każdym jej kroku.
Potem wody omijały wyspę. Ale tylko z jednej strony, z drugiej zaś znajdowało się zupełnie suche koryto, zawalone olbrzymimi kamieniami, na których spokojne wody z przeszłości pozostawiły swe piętno w postaci poszarzałych, splątanych gałęzi, kłód, miniaturowych wydm, utworzonych z piasku naniesionego i zatrzymanego przez wodorosty. I prawie natychmiast wszystko zaczynało się poruszać, tak jakby ktoś obracał tobą na sznurze przywiązanym powyżej butów. Rzeka skręcała na prawo tak silnie, że zaczynała płynąć równolegle, ale w przeciwnym kierunku.
Dopiero podczas rysowania schematu zrozumiał nareszcie całą topografię: należy rysować ołówkiem linię z lewa na prawo, zatrzymać się, a następnie jak najbliżej do niej poprowadzić linię z prawa na lewo, kąt musi być minimalny. A już potem można dorysować obok drugą, by graficznie zaznaczyć szerokość rzeki. Wszystko to przewracało się, kiedy nurt rzeki uderzał w tamten zakątek i skręcał do kanionu (bo przedtem lewy brzeg był niski i ciągnął się aż do lasu). Kanion był bardzo głęboki i rozległy — u nas takich rzek po prostu nie ma. Wir na zakręcie marszczył wodę.
Po wielu obserwacjach naliczył i zapisał kilkaset słów na oznaczenie tego, co odbywało się w wodzie i co znajdowało się po obu stronach rzeki. Podczas kolejnych obserwacji żaden z elementów nie zmieniał się, problem polegał tylko na tym, że wartki nurt rzeki uniemożliwiał dokładny ogląd. Były tam wiszące mosty, ścieżki, altanki, śmietniki, chatki, ogrody i kwietniki, studzienki, ule, droga, filary zawalonych mostów i poskręcane fragmenty szyn kolejowych, gromady ptaków, zwierzęta pijące wodę, mrowiska, jesienne gniazda, łódki na napiętych łańcuchach. Teren był gęsto zaludniony. Tym razem zauważył dość duże nory, które wwiercały się w prawy brzeg i wychodziły po drugiej stronie na wysokości zakrętu. Przez te pieczary widać było światło i odległe lasy na niskim brzegu, który był dość cienki, niewiele grubszy od zwykłego muru, skoro nory dziurawiły na wylot jego bryłę.
Pamwie zdawało się, choć może nie miał racji, że fragment z rzeką zawsze pojawia się jako ostatni. W taki sposób kończyły się prawdopodobnie jakieś inne sny. Już od kilku lat śniła mu się czasami ta rzeka. Najbardziej uderzające było to, że za zakrętem zalegała wielka cisza, bo choć w kanionie intensywnie pulsowało życie, jednak nie było słychać nawet szumu wody. Po przebudzeniu musiał chwilę odczekać, by przestrzeń wypełniły jakieś dźwięki.
Na razie żadnych dźwięków nie było. Dłużej już nie mógł tego wytrzymać. Musiał coś zrobić, by przerwać ciszę. Wyjął z kieszeni zapałki i potrząsnął nimi. Deski w ścianach troszeczkę skrzypiały, kurcząc się od coraz większego zimna. Pamwa leżał w ubraniu. Pod pledem było bardzo ciepło, za to w pokoju panował taki chłód, że czuło się go nawet w płucach. Ponadto od zapachu jabłek przemieszanego z mrozem i wilgocią chłód stawał się jakby intensywniejszy. Jabłka były ułożone w wielki kopiec na drugim łóżku. Pokój był za mały, by zneutralizować zapach takiej ilości renet. Za oknem było ciemno, lecz była to zupełnie inna ciemność niż wtedy, kiedy się położył. Pamwa przeczuwał, że spał zbyt długo i wieczorny pociąg do miasta już odjechał. Lecz nie mógł wstać, nie mógł wyjść z ciepłego miejsca. Wełna stawała się podobna do pochwy. Przypływ dziecięcych marzeń: nie wstawać, na siłę zamykać oczy, nie iść donikąd, nie odjeżdżać. Właśnie jesienią najbardziej nie chciało mu się wracać do miasta. Pozostać tu na zimę, która zresztą jeszcze nie tak szybko nadejdzie. Przezimować tutaj, prymitywnie i bez ruchu.
Była sobota. Pociąg do miasta odchodził późnym wieczorem. Pamwa nie wiedział, która godzina. Położył się wtedy, kiedy już zupełnie się ściemniło. Może minęła godzina, a może to już późna noc, i pociągu dawno już nie ma. Następny przyjedzie dopiero nad ranem i na dworze będzie tak samo ciemno. Jesień nie odróżnia pór nocy. W kieszeni flanelowej koszuli Pamwa znalazł paczkę gitanes’ów, wyjął dwa papierosy i po ciemku zapalił je w łóżku, obiecując sobie, że wstanie po wypaleniu obydwu jednego za drugim. Przez cały czas uważał, by nie wyjąć ręki spod kołdry i nie zrobić szpary, przez którą mógłby przeniknąć chłód.
W ich mieście gitanes’ów już od dawna nie było. A właśnie z ich powodu Pamwa o wiele za wcześnie przyszedł na stację. Ktoś mu powiedział, że jego ulubione papierosy można dostać w którymś z nocnych sklepików przy stacji. Lecz przez te poszukiwania omal nie spóźnił się na pociąg. Pojechał w góry. Tam, gdzie kiedyś mieszkał jego dziadek. W dzieciństwie Pamwa prawie tam nie bywał. Teraz starał się jeździć jak najczęściej. Był tam pusty dom, sad, źródło. Dziś należało zebrać jabłka. Nie można czekać aż do nastania mrozów, choć jabłka powinny jak najdłużej wisieć na drzewach. Nie wolno dopuścić, by obijały się o siebie albo spadły na ziemię. Każde trzeba zerwać osobno. Trzeba je posortować, gdyż na szczepionych przez dziadka drzewach rosły różne rodzaje jabłek — na każdej gałęzi inne. Pamwa, siedząc na drzewie, zrywał je cały dzień, wypychał nimi wszystkie kieszenie, żeby nie schodzić za każdym razem, a potem składał je na łóżku, i jeśli się zamknęło oczy, zdawało się, że wszędzie wokół są tylko jabłka.
Po nocnym deszczu było mokro. Na szczęście zmokła tylko trawa, a jabłka poobsychały na wietrze i nie trzeba było każdego wycierać. Jeszcze z rana Pamwa zdjął buty — miały tak dziurawe podeszwy, że od razu zmoczyłby nogi. A że nie chciał chodzić w mokrych butach, więc cały dzień był boso. Stopy bardzo mu zmarzły, ale za to nie niszczył gałęzi. Włożył jakieś dziwne stare łachy, żeby zabezpieczyć się przed wilgocią i wiatrem, a trochę też po to, by mieć jak najwięcej kieszeni. Pozawijał się w jakieś chustki. Jego niezgrabność i bezradność były jak u świętego. Ręce zupełnie niczego nie odczuwały, oprócz różnicy w szorstkości skórki różnych gatunków jabłek. Gdy papieros przykleił mu się do wilgotnych ust, palce nienawykłe do wysiłku dotknęły samego żaru, po wewnętrznej stronie średniego i wskazującego palca przypaliła się skóra. Pamwa nawet nie poczuł oparzenia.
Pamwa już dawno poniechał swe starania, aby zapamiętywać zmiany przestrzeni wywołane przez pustkę, nagość i zacieranie granic, zapamiętywać sposób, w jaki dokonuje się ustalenie optymalnego związku między zimnem i jaskrawością słonecznego światła, w jaki liście tracą własne zapachy i zaczynają pachnieć jednakowo, jak ciało staje się osobliwie plastyczne, gdy kuli się, stawiając opór zimnu. Zdawało mu się, że tak pozbawia świat jego ostatnich właściwości; w pamięci nie wolno niczego zatrzymywać.
Pozrywać jabłka, pozbierać wszystkie orzechy, zgrabić liście, wylać wodę z beczki pod drzewa, beczkę odwrócić, ptakom zostawić trochę najpóźniejszych jagód, pozatykać mchem szpary w ścianach — wszystkie te czynności nabierały jakiejś szczególnej wagi; nie wyjedzie stąd, dopóki nie zrobi wszystkiego. Ważne było jeszcze i to, by został dopuszczony do odczucia ostateczności, krańcowości. Przemarznąć, być niezgrabnym, milczącym i cierpliwym.
Kilka razy ptaki przelatywały niżej od niego.
Na półce znalazł butelkę z odrobiną koniaku i nie pił go przez kilka godzin.
O niczym nie myślał — zauważył jedynie, że kiedy już nie może sięgnąć jabłka, zawsze może jeszcze troszkę się rozciągnąć. W pewnej chwili wyobraził sobie, jak brzmiałby na fortepianie dzisiejszy dzień, gdyby to wszystko — Pamwa, drzewa, jabłka, ptaki, krety, orzechy, trawa, światło, chłód — znalazło się na wieku i klawiaturze. Albo przynajmniej: w jaki sposób powinien grać na fortepianie, by oddać to, jak dzisiaj chodził, łaził, rozciągał się, padał, turlał, zginał, przykucał, podskakiwał, kulił się i sapał. Kiedy zapadł zmrok, w puszce zaparzył resztkę kawy. Grzejąc ręce, położył się do łóżka. I teraz właśnie dopala drugiego, chronometrycznego papierosa.
Jeszcze dość długo leżał z petem w ręku. Najpierw przysłuchiwał się pociągom przejeżdżającym nieopodal domu — jaki?, dokąd? (ciężki, towarowy, omijający miasto) — potem zjadł znalezione pod sobą jabłko; wyleciało mu z kieszeni, spał na nim, było ciepłe, a w końcu zaczął rozmyślać, jak połączyć w jedną sentencję takie paradoksalne rzeczy: przyjemnie jest leżeć, przyjemna wełna, przyjemnie palić leżąc, przyjemnie jeść nagrzane jabłko, przyjemnie jest nie chcieć wstawać, przyjemnie jest wstawać, wstawać bez chęci, nie wracać do łóżka, przyjemnie jest iść na stację nocą, przyjemnie jest czekać na pociąg, przyjemnie jest nie zdążyć na pociąg, przyjemnie jest odjechać, przyjemnie jest pozostać, przyjemnie jest nie spać, przyjemnie jest odczuwać przyjemność, przyjemnie jest wiedzieć, że odczuwasz przyjemność — same przyjemności, niczego innego nie ma — ale przecież przyjemność nie może być sensem, są ważniejsze rzeczy od przyjemności — a mimo to wszystkie te rzeczy są jednak przyjemne — i nic innego nie przychodzi łatwiej niż rezygnacja z jakiejś przyjemności, choć to znów staje się przyjemnością...
Pamwa nie włączał światła. Przykrył jabłka narzutą, pod którą dopiero co spał, zrzucił z siebie wszystkie łachmany, do dużego worka zebrał jabłka i orzechy. Dopił wodę z wiadra. Naciągnął ciasną czapkę robioną na drutach, włożył papierosa za ucho i wyszedł na dwór.
Przechodząc obok orzecha, zobaczył, że drzewo zostało zupełnie nagie. Orzechy bez liści nie wyglądają niezgrabnie — stają się podobne do grafik Hnizdowskiego. Objawiła się tajemnicza mechanika — jedna gruba gałąź szturchała dach, kiwając się na wietrze. Wszystkie liście opadły jednocześnie. Właśnie wtedy, kiedy był jeszcze w domu. Pamwa wyobraził sobie, że jutro, jeśli będzie sucho, płaszczyzna utworzona z łatek opadłych liści będzie lśnić w słońcu jak podziurawiona blacha, a potem stopniowo przeobrazi się w jednorodną, monolityczną masę. A kilka pojedyczych liści, które zostały na wierzchołku drzewa, będzie przypominać ilustrację z książek dla dzieci przedstawiającą jesień. W tej chwili Pamwa widział jedynie to, co znajdowało się na tle nieba — brzeg dachu i wszystkie gałęzie orzecha.
Po kilkudziesięciu krokach okazało się, że worek był zbyt ciężki. Pamwa chciał jeszcze wstąpić na cmentarz. Właśnie w tych dniach mijało trzydzieści lat od śmierci dziadka. Nie był pewien, czy dziś czy jutro. Nie dlatego, że nie pamiętał daty, lecz dlatego, że zapomniał, jaki jest dzień. Cmentarz znajdował się między domem i stacją. Pamwa zostawił worek na torach kolejowych, a sam zbiegł do głębokiego jaru. Rano wydawało mu się, że widział tam krokusy, i był zdziwiony tym nienormalnym powtórnym kwitnięciem. Kiedyś chciał nawet dać kilka kwiatów znajomemu botanikowi, włożył je do jakiejś książki, z czasem jednak zapomniał do której, a potem książkę sprzedał. Razem z roślinami. Miał już ponad trzydzieści lat, kiedy odczuł jakiś dziwny niepokój z powodu nieznajomości roślin — jakbyś nie rozumiał języka, którym do ciebie przemawiają. Sprawił sobie mnóstwo albumów, przewodników, codziennie studiował jeden gatunek rośliny. Z książek dowiedział się przede wszystkim tego, że to nie krokus, lecz zimowit jesienny. Po jakimś czasie uspokoił się — tak samo niespodziewanie i bez przyczyny. Właśnie wtedy wymyślił pewną sonorystyczną kompozycję na fortepian, w której na dźwięki przełożył wszystkie etapy potrzebne dla oznaczenia jakiejś mało znanej rośliny odnalezionej w przewodniku. A do innej kompozycji dobrał tekst ułożony z zapisu łacińskich nazw roślin, sklasyfikowanych według pewnej zasady.
Było całkiem ciemno i zimowitów Pamwa musiał szukać po omacku. Kiedy wdrapał się na nasyp kolejowy i przyświecił zapalniczką, ujrzał, że bukiet w połowie składa się z jakichś podłużnych liści o kształcie podobnym do zwiniętych na noc kwiatów. Pod drzewami na cmentarzu było jeszcze ciemniej. Za punkt orientacyjny obrał wysoki krzyż z Chrystusem, prymitywnie wyrzeźbionym z drewna i pomalowanym na kilka kolorów. W czerwoną ranę pod wyraźnie zarysowanymi żebrami była włożona prawdziwa włócznia, zakończona grotem wykonanym z puszki. Pamwa położył kwiaty na zamarzniętej ziemi i zaczął się modlić, lecz w tym samym czasie niechcący nachodziły go myśli — zawsze, kiedy wspomina dziadka, powraca do pewnego fragmentu własnego życia, z kolei ten urywek wyzwala wspomnienie jakiegoś epizodu z dziadkiem — za każdym razem Pamwa jest w innym wieku, ale jednocześnie ten sam — ponieważ myśli o nim. Owe oderwane fragmenty można było pozszywać razem, wyodrębnić ze wszystkich innych rzeczy, i w taki sposób uzyskać nową historię, genezę, niezapożyczoną fabułę, zupełnie prawdopodobną, a więc można było skomponować zupełnie innego Pamwę. Postanowił, że przyjrzy się temu dokładniej.
Pamwa zaczął biec. Zdawało mu się, że trzeba biec szybko. Kroki dopasowywał tak, by stawiać je z podkładu na podkład, jeśli mu to nie wychodziło, to prawie padał pod naporem ciężaru lub mocno walił się w nogę. Biegnąc krzyczał. Zrobił się zupełnie mokry. Delikatna skóra na długich bliznach piekła od potu. Już przed samą stacją wszystko to straciło sens, bo w oczy uderzało światło rozmaitych reflektorów, lamp i świateł sygnalizacyjnych. Papieros za uchem zwilgotniał i rozpadł się.
Już od drzwi w poczekalni silnie pachniało winem (gdyby miał jakoś określić ostatni miesiąc swego życia, skojarzyłby go z czerwonym winem). Na beczułkach siedziało wiele mężczyzn i kobiet. Przed nimi stała butla młodego wina. Każdy trzymał w ręku jakieś naczynie wypełnione różną ilością płynu. Widać było, że pili je już od kilku dni. Rozmawiali w obcym języku. Byli to wieśniacy, którzy zza gór wieźli wino do miasta, z którego pochodził Pamwa. Wieczorny pociąg już dawno odjechał, a na ten o świcie trzeba było poczekać kilka godzin. Pamwa poruszył się w ten sposób, by sprawdzić, czy przypadkiem nie wyleciał mu nóż wetknięty za pasek na krzyżu. Jeszcze z czasów dzieciństwa miał dziwaczną potrzebę posiadania noża. Usiadł na swoim worku i zapalił. Prawie natychmiast kilku mężczyzn obróciło się w jego kierunku, rękoma dając znaki, że też chcą palić. Pamwa uprzednio wydzielił sobie resztki gitanes’ów na czas oczekiwania na pociąg, na jazdę, na drogę z pociągu do domu, gdzie czeka na niego nowa paczka. Ale bez żalu oddał połowę tego, co miał. Gdy mężczyzni przypalali papierosy, trzymając je w rękach mokrych od winogronowego soku, jakaś kobieta przyniosła Pamwie słoik wina. Wszystkie kobiety były młode, ładne, silne i od picia sprawiały wrażenie odważnych. Na ustach, na swetrach, na koniuszkach palców i zewnętrznej stronie dłoni miały plamy po winie, bardziej lub mniej świeże. Kobiety cieszyły się, patrząc, jak Pamwa pije. Akurat w tym momencie zrobiło mu się chorobliwie zimno — wyschła na nim koszula mokra od potu. Wino było tak zimne jak ciało. Chłód towarzyszył mu do samego żołądka, lecz Pamwa pił szybko, oczekując ciepła zupełnie innego rodzaju, ciepła o pochodzeniu metafizycznym. Ludzie rozmawiali bez przerwy, zwracając się również do niego, ale niczego nie rozumiał. Wołali go do siebie. Pił i pił, zaczął się śmiać, przepełniony radością bycia tu i teraz. Przypomniał sobie, że ma orzechy. Nałuskał całą kupkę. Miał problemy z wyjmowaniem owoców z łupiny, przeszkadzały mu zmarznięte palce, poparzenia oraz wypite wino. Pamwa chciał im pokazać pewien sposób — wziął połowę wyłuskanego orzecha, potrzymał sekundę w ustach, a potem dotknął nim soli nasypanej na gazetę leżącą na jednej z walizek. Najmłodsza z kobiet chciała zrobić tak samo, ale nie polizała orzecha — dlatego sól nie trzymała się — i tak go zjadła. Nie, inaczej. Pamwa wziął jeszcze jedną połówkę i trzymając ją w dwóch palcach, dał kobiecie do polizania, posolił i włożył jej do ust. Kobieta nie opierała się, a teraz podziwiała nieznany smak. Pamwa dał jej jeszcze łyk wina ze swego słoika, a ona się roześmiała. Nie tak. Pośliniwszy orzech i umoczywszy w soli, podała go Pamwie, nabrała łyk wina, nachyliła się ku Pamwie i wypuściła wino z ust do ust. Tak. Pamwa sądził, że mężczyźni zareagują na to jakoś inaczej, ale oni się śmiali, patrzyli z zainteresowaniem, zdziwieni tym porozumieniem, uświadamiając sobie pojawienie się nowego języka.
Pamwa potrzebował fortepianu. I znalazł się: maleńki dziecięcy instrument między tobołkami, konstrukcja nie mająca nawet strun; widać, że ktoś z podróżnych kupił go na podarunek dla dziecka. Prawą ręką — kilka pochodów chromatycznych, lewą — rytm na obudowie (też palcami), okazuje się, że jedna stopa znajduje się pośrodku kałuży wina, a więc pod butem ładnie chlupocze. Wieśniacy powstawali, otoczyli Pamwę kołem, mężczyźni trzymali się za ramiona, a kobiety klaskały — najpierw całkiem prosto, a potem z coraz większą uwagą włączyły się w jego rytmiczne wariacje. Pamwa już nic więcej nie widział — może mężczyźni tańczyli wokół niego, a może wszystko mu wirowało w głowie. Drżał w ekstazie. Ktoś narzucił mu na ramiona starą wełnianą bluzę z podartymi rękawami. Obce zapachy w okamgnieniu wyparły te zwyczajne; od razu zaczęły przechylać się i obracać, znikać, napływać, migotać jak świat przed oczami. Pod koniec Pamwa jak oszalały walił po klawiaturze, dobywając z niej fałszywe akordy.
Ocknął się dopiero, kiedy wyjechali już z gór i pogórza. W wagonie było zimno i prawie pusto. Winiarze spali na ławkach, buty i grube wełniane skarpety leżały w przejściu. Jego worek też ktoś przyniósł. Księżyc świecił tak mocno, że w przedziale było zupełnie jasno, i choć nie paliła się żadna lampa, za oknem można było rozróżnić pojedyncze trzciny w rowie, wzdłuż którego jechał pociąg. Miejsca pokryte mrokiem były intensywnie ciemne, jakby sztucznie zaczernione. Najmłodsza kobieta nie spała. Podeszła do Pamwy i postawiła mu na kolanach pianinko. Pamwie nie chciało się grać, choć może było warto — nie tylko ze względu na dziewczynę — chciałby sobie przypomnieć, co grał na stacji, ze względu na dwa udane tematy do kompozycji, której potrzebuje na poniedziałek — motywy kulenia się z zimna w ogrodzie i upijania się młodym winem. Spodnie były wilgotne, może oblane winem, a może leżał gdzieś w kałuży, a może to był mocz, albo też w wagonie panowała taka wilgoć. A może ta muzyka wcale nie była potrzebna? Ani dla filmu, ani dla Franciszka, ani dla Anny, ani dla niego. Wraca do domu i zostanie tam na długo. Pamwa zaczął szukać w kieszeniach kawałka kartki, na której wypisał wszystko, co ma do zrobienia w nadchodzących dniach. Wyjmował z kieszeni różne rzeczy i stawiał je na fortepianie: zapałki, zapalniczkę bez gazu, ale za to z kamieniem, zapalniczkę z gazem, lecz bez kamienia (przypalając, trzeba obie trzymać w dłoniach, łącząc gaz jednej z kamieniem drugiej), drewniany różaniec, garść zeszłorocznych pestek ze śliwek, kilka różnych ołówków. Dziewczyna przyjęła to za znak jakiejś nowej opowieści, następną frazę, przedłużenie gry. Częściowo miała rację. Pamwa kultywował świat kieszeni, świat rzeczy w kieszeniach. Czasem przez kilka miesięcy niczego nie wyjmował, aby potem zastać tam niespodziewany inwentarz. Zawsze wkładał do kieszeni coś ciekawego, by w wolnej chwili móc się temu długo przyglądać. Od czasu do czasu z zawartości kieszeni układał rozmaite medytacyjne pasjanse. Kilka srebrnych pierścionków na skórzanym rzemyku zdjętych podczas zrywania jabłek, bursztyn wypełniony własnym wewnętrznym światem, buteleczka żeń-szenia. Dziewczyna powąchała buteleczkę wody kolońskiej. Z kieszeni wyjął jeszcze kilka orzechów, trochę łupinek, duże pojedyncze korale. W końcu znalazł listę sporządzoną na fragmencie pudełka po papierosach: gitanes’y pozrywać jabłka orzechy połuskać fasolę uszczelnić okno w piwnicy kawiarnia (odebrać ubrania) galeria masaż wyjść po Annę zielone zarośla — dla światła. Takie notatki można publikować jako utwory minimalistyczne, podobnie jak wydaje się dzienniki lub pamiętniki. Jest skazany na spędzenie tych dni w mieście, wszystkie punkty na liście są związane z jakąś obietnicą. Wszystko zawsze sprowadza się do tego, by wytrwać. Trzeba przetrwać — to najważniejsze wyjaśnienie dla całego życia. Można jedynie wybierać czy też chcieć wybierać sposób przetrwania. A mimo to trzeba napisać muzykę do filmu, choćby po to, by umożliwić spełnienie się samej muzyki. By umożliwić przetrwanie w muzyce. Kiedy cały świat, wszystko, co na ziemi, i ziemia sama, jest wielkim fortepianem z różnymi zakamarkami; albo też żyć z tym wszystkim, co potrzebne, na fortepianie; albo odyseja od jednego przypadkowego pianina do drugiego, żeby więc wykonać tę muzykę, trzeba kilku różnych instrumentów, najlepiej w kilku różnych miejscach. Prawie nigdy tak nie bywa. Pamwa od razu zdecydował się na drugi wariant, zapisując w pamięci dwa pozostałe, które będzie można wykorzystać przy innej okazji.
Ołówkiem zakreślił te punkty na liście, które już załatwił przed sobotą. Zaczął wkładać wszystko z powrotem do kieszeni, zdjął pierścionki z rzemyka, założył je na palce, a na rzemyk nasunął największy koral, zrobił węzeł i powiesił dziewczynie na szyi. Koral ułożył się między piersiami. Dziewczyna oglądała pudełko po gitanes’ach. Pamwa wyjął stamtąd ostatniego papierosa i wyszedł na korytarz zapalić. Dziewczyna po chwili znalazła się obok niego. Stanęła przed nim. Pamwa palił bardzo powoli i pomyślał, że jest nadzwyczaj ładna. Dym szedł na nią, więc ujął ją za ramię i przesunął na swoje miejce przed oknem, a sam stanął tak, by dym ulatywał przez szparę.
Złapała jego dłoń z papierosem. Pamwa sądził, że chce się zaciągnąć. Lecz ona wyciągnęła mu papierosa i rzuciła na podłogę, a jego rękę położyła sobie na piersiach tak, by mógł odczuć koral. Przytuliła się do Pamwy, trzymając jego dłoń obiema rękoma. Pamwie zrobiło się tak smutno, że aż chciało mu się płakać. Pojął, że już ostatni raz taka młoda kobieta dotyka go i nie wiadomo, czy jeszcze kiedyś ktoś będzie potrzebował tulić się do niego; ale żeby tak od razu siebie odnaleźć — tego nie będzie już nigdy. Przepełnił go wielki smutek; pomyślał o starości wszystkich kobiet, które kochał całe życie, a które teraz przeżywają jeszcze większy ból i rozpacz niż on; dzięki nim uświadomił sobie własne starzenie. Dziwne, z jaką łatwością mógł odgarniać włosy dziewczyny.
Pocałował ją w kark i szyję. Dziewczyna była szczupła, a Pamwa miał długie palce, więc kiedy trzymał dłonie na jej plecach, opuszkami dotykając dwóch wąskich i twardych smug mięśni wzdłuż kręgosłupa, to zdawało się, że kciuki przez brzuch dziewczyny dotykają reliefu własnych dłoni.
Wiedział, że chciałby wrócić z nią w góry, sądził, że mógłby to zrobić. Miałby ochotę przebywać z nią tam tak długo, by zupełnie przyzwyczaić się do tego, że jest z nią, do niej, do jej ciała, by utraciła swą niepospolitość, by stała się przyzwyczajeniem, czymś znanym, nieprzerwanym, trwałym, wodą, drzewami, łóżkiem, koszulą, spojrzeniem z okna. Raptem dziewczyna obróciła się do niego tyłem, ale tak zgrabnie, że usta Pamwy ani na milimetr nie zsunęły się z szyi, a dłonie same zatrzymały się na brzuchu; pochyliła się i oparła dłonie na szybie, na jej brzuchu drżały różne mięśnie. Pamwa uświadamiał sobie, że wszystko to jedynie palce, szyja, plecy, uścisk, wino.
Wszystko, co najprawdziwsze, jest nadzwyczaj okrutne.
Silnie objął dziewczynę pod samymi piersiami, przyciągnął do siebie i powolutku ją obrócił — stała tak samo jak przedtem. W tyle, na oblodzonej szybie, pozostały dwa odbicia dłoni. Pamwa przesunął rękę pod zmierzwione włosy, przy samej skórze, chwycił je w garść i jeden policzek dziewczyny przyłożył do zimnego okna, a do drugiego przycisnął swe czoło. Trzymał ją w ten sposób tak długo, dopóki dziewczyna nie zaczęła oddychać spokojnie, wtedy nagle ją puścił, a sam nawet się cofnął.
Aby nie zatrzymywać się dłużej na tym, co się wydarzyło, z najgłębszej kieszeni wyjął fotografię i pokazał dziewczynie. Fotografia przedstawiała kobietę ubraną na biało, która stała, opierając ręce na ramionach małej dziewczynki. Znajdowały się na brzegu niedużego jeziora. Za nimi, trochę z boku, ale już na drugim brzegu, siedział na pomoście podobnym do skrzyni z desek młodszy od kobiety, prawie łysy mężczyzna ubrany na czarno, w dziwnych butach, nieodpowiednich na lato. Wszyscy spokojnie, nieomal obojętnie, lecz z jakąś szczególną koncentracją, patrzyli przed siebie. Kobieta miała miękkie rysy i długie włosy.
Pamwa wiedział, że dziewczyna zaraz się obejrzy. I rzeczywiście, obejrzała się, dostrzegając w szybie tylko siebie i fragment bardzo skupionej twarzy Pamwy. Spojrzenie kobiety z fotografii było takie, że wydawało się, iż patrzy prosto w oczy, ale nie tego, kto ogląda zdjęcie, lecz kogoś znajdującego się za jego plecami.
Dziewczyna chyba nie potrafiła określić wieku zdjęcia, zostało zrobione gdzieś w połowie lat trzydziestych. Spojrzała na Pamwę w podobny sposób: nie z tego miejsca i nie z tego czasu, potem poszła do przedziału. Pamwa znalazł na podłodze niedokończonego gitanes’a i przypalił go; zużytą zapałką zdrapywał kawałki lodu na oknie.
Chciał, by kompozycja filmu była taka sama jak na fotografii: należy filmować całkiem różne sceny fragmentów brzegu jeziora z tym, że zawsze musi być widoczne coś po drugiej stronie, a już na samym końcu kamerę trzeba podnieść w taki sposób, by pokazać, jak wokół jeziora jednocześnie odbywają się rzeczy najzupełniej różne. No i spróbować osiągnąć ową szczególną nieobecność, taką jak w spojrzeniu kobiety, dziewczynki i mężczyzny.
Kiedy pociąg wjechał do miasta, Pamwa poszedł do przedziału zabrać swój worek. Wysiadł od razu po tym, jak pociąg stanął. Było jeszcze całkiem ciemno, dobrze, że stał w korytarzu, bo przed świtem w przedziale ochłodziło się jeszcze bardziej i po wyjściu na dwór strasznie by zmarzł.
Pamwa przypomniał sobie, jak w wieku dwudziestu pięciu lat sądził, że poznał już wszystkie podstawowe struktury życia, że dalej będą się one po prostu powtarzały — oczywiście, za każdym razem trochę w innej formie — ale że nie wydarzy się już nic zasadniczo nowego. Niemniej od tamtego czasu życie stawało się coraz ciekawsze.
We mgle, im dalej Pamwa odchodził, tym bardziej stacja przypominała ogromny statek, do którego wnętrza wjeżdżają pociągi. Zdawało się, że obok faluje morze. Pamwa często zatrzymywał się, by odpocząć. Na wszystkich ulicach palono liście. Czasami trzeba było przechodzić przez gęste pasma dymu. Gdzieniegdzie stosy dopiero zaczynały się rozpalać, a w innych miejscach pozostały jedynie kupki białego popiołu, który jeszcze zachował formę liści. Niedaleko domu w kierunku Pamwy jechał samochód z włączonymi żółtymi światłami przeciwmgielnymi. Z tego powodu Pamwa nie mógł określić odległości dzielącej go od pojazdu inaczej niż po dźwięku, gdyż intensywność światła przez cały czas była jednakowa. Dopiero tuż obok okazało się, że był to traktor bez przyczepy. W podwórzu Pamwa przeląkł się, kiedy poczuł, że ktoś patrzy na niego, ktoś siedzący w ciemnym samochodzie (a do tego okna były zaparowane). Kiedyś Pamwa miał podobny sen: jedzie nocą przez pełne świateł miasteczko, okna są tak samo zamglone, zatrzymuje się, otwiera drzwi i pyta przechodnia, jak dostać się tam a tam, a ten, wsadzając rękę do wnętrza samochodu (jakiegoś małego volkswagena), palcem rysuje mu na szybie plan i Pamwa jedzie dalej według tego planu, lecz na dworze jest chłodno, a w samochodzie ciepło, okno jeszcze bardziej zachodzi mgłą przede wszystkim na liniach narysowanego planu, który powoli znika, a z jakiegoś powodu bez planu Pamwa nie może jechać dalej, więc musi się spieszyć i zdążyć, dopóki rysunek zupełnie nie zniknie, bo odtworzyć go wszak niepodobna.
Jest tak samo ciemno, lecz na ścianie zarysowuje się delikatne światło sponad dachów. Nie zapalając światła, Pamwa niósł worek długim korytarzem prosto do pokoju; w każdym miejscu korytarza, nawet idąc po omacku, rozpoznawał odległości do ścian, szaf i regałów z książkami. Całe życie mieszkał tylko w tym mieszkaniu (kiedyś Pamwa wyobrażał sobie, że orientowanie się, skręcanie w różne odgałęzienia korytarza jest dla innych ludzi procesem zapewne dziwnym i nienaturalnym). W pokoju wysypał wszystkie orzechy na podłogę. Ulica po tej stronie budynku była oświetlona. Pamwa odszukał paczkę papierosów w kieszeni zimowego płaszcza wiszącego na wieszaku i wyszedł na balkon. Dzikie wino już nie stanowiło osłony przed ulicą — zostały same badyle. Na balkonie w dzbanku znajdowała się przygotowana przed odjazdem kawa — bardzo lubił lodowatą kawę, bardzo lubił jak najczęściej przebywać na balkonie i lubił, wychodząc czy wyjeżdżając z domu, zawczasu przygotować sobie kawę, papierosy, nową książkę lub gazetę, wyprany sweter, by od razu po powrocie zastać to wszystko w domu.
Trochę zbyt długo siedział na balkonie, bo prawie nie spał ostatnio i bał się, że nie powstrzyma się, by nie położyć się do ciepłego łóżka, rozprostować kości po ciężkim worku i ławkach, gdyż wtedy natychmiast zaśnie i nie zdąży na rano naszykować książek. Pomyślał, że choć dzisiejszy dzień ma wypełniony różnymi zaplanowanymi sprawami, jednak nie będzie on tak gęsty i nasycony jak dzień wczorajszy (choć sam dokładnie nie wiedział, gdzie wczoraj, a gdzie dzisiaj, bo dni się nie kończą, jeśli się ich nie obrywa, co stanowi jedyny sposób przeciągania jednego dnia w drugi), a jego upływanie będzie linią, a nie dyfuzją; i prawie żadnej wykrystalizowanej muzyki.
Kiedy zamieszkał tu sam, oba pokoje, korytarz, kuchnia, spiżarnia, a nawet balkon były zawalone tymi samymi rzeczami co w dzieciństwie. Wszystko miało własną historię, swoje dodatkowe znaczenie (nawet dodatkowe znaczenia). Większość rzeczy nie miała wartości użytkowej. Kochał ten świat. Pamiętał wszystkie kroniki i często zdawało mu się, że to on przeżył wszystkie te dawne wydarzenia. Nie rozumiał, jak można mieszkać we współczesnych, nieciekawych budynkach, przystosowanych wyłącznie do nocowania. Dość długo nie znał nowej części miasta. Nie potrzebował kupować żadnych ubrań — szafy kryły w swych wnętrzach tyle starej odzieży w dobrym stanie, że nie mógłby jej zużyć. Gdy kupował jakąś książkę, to po pewnym czasie okazywało się, że taka sama, lecz w dawniejszym wydaniu, już leży w wielkiej, nieuporządkowanej bibliotece. Pamwa żył wśród dużej ilości starych fotografii i w żaden sposób nie potrafił przyzwyczaić się do współczesnych twarzy. Czasem nosił tak kosztowne pierścionki czy broszki, że w dzisiejszych czasach sądzono by, że są sztuczne.
Potem długo studiował genetykę każdej rzeczy: co i jak wpłynęło na jego własną ewolucję. Pojął, że cała ta kolekcja w jakiś sposób jest skatalogowana również w nim samym. Ale nie wszystko było w porządku: razem z rzeczami dostał w spadku mnóstwo kompleksów, wad, chorób, lęków, dziwactw, przyzwyczajeń, przekleństw i grzechów, błędów i nieporozumień. Pewnego dnia uświadomił sobie, że już dłużej nie potrzebuje tego wszystkiego, nie chciał przechowywać starych rzeczy, ani mieć nad nimi władzy, ani wiedzieć, że są obok. Zapragnął pustego mieszkania, życia uwolnionego od dyktatu, od dyskursu rzeczy. Zaczął je sprzedawać. Przez dłuższy czas mógł nieźle z tego żyć, wiele wędrując po świecie.
Teraz w pustym pokoju stały jedynie wielki otwarty fortepian i dziwne łóżko, które sam wymyślił i wykonał. Na białych ścianach pozostało kilka grafik i zasuszonych liści. Najdłużej przechowywał wszystkie fotografie, ale gdy znalazł długie drewniane pudełka ze szklanymi negatywami, wtedy fotografie spalił. Negatywy stały na wąskiej półce, która cienką linią ciągnęła się wzdłuż jednej ściany. Cała jego odzież zmieściła się na wieszaku z wieloma uchwytami, wpasowanym między podwójne drzwi na balkon. W korytarzu została jeszcze spora ilość niepotrzebnych książek zapakowanych w kufry, a w kuchni stał tylko wielki kredens, przeszklony i z wieloma szufladami, gdzie zmieściły się wszystkie naczynia i produkty spożywcze; był tam również wielki stół.
Jeśli chodzi o łóżko, to właściwie go nie było. Wyglądało jak ogromne pudło, wyższe od Pamwy, ale bez pokrywy, a zamiast dna — materace, koce i poduszki. Pudło czy — jak kto woli — zagroda było zrobione z desek. Do wewnętrznej ściany przymocowane były malutkie półki, gdzie Pamwa poukładał papierosy, popielniczkę, kilka butelek z alkoholem, najpotrzebniejsze lekarstwa, jakieś pisma, kolekcję noży (zarówno noże, jak i ołówki przechowywane w dzbankach na fortepianie Pamwa sam gdzieś wyszperał), zeszyty nutowe, portfele z pieniędzmi (w rzeczywistości były to puszki po tytoniu holenderskim), kartki z listą negatywów znajdujących się w pudełkach. Żeby wejść do łóżka, jedną drabinką należało wdrapać się na górę, a drugą zejść w dół.
Świtało. W korytarzu Pamwa wybrał książki zamówione na dzisiaj. Pozbywał się ich bez żalu — od razu dwadzieścia tomów — same utwory Balzaca. Pamwa był masażystą. Jego ręce — silne, ruchliwe i duże — znakomicie się do tego nadawały. Od dawna był najlepszym (czy też najpopularniejszym) masażystą w mieście. Na początku pracował z grupą baletową w teatrze. Znał się z artystami, jeździł na występy, chodząc po mieście, zawsze spotykał kobiety, które masował. Potem zaproszono go do pracy w cyrku. To był chyba najciekawszy okres w jego życiu; był wtedy bardzo młody. Lecz po jakimś czasie jego palce zaczęły zachwycać się innymi rzeczami: łażeniem po skałach, ceramiką (ręce pamiętały kilkaset kobiecych ciał, każde o niepowtarzalnej subtelności powierzchni; Pamwa lepił reliefy — fragmenty mikroskopijnej geografii ciała, potem zbierał je w ogromne rury, powstawały wtedy dziwne topologiczne twory, które można było zrozumieć, gdy wzięło się je do ręki — opuszki rozpoznawały wypukłości i wklęsłości, które swym kształtem wyznaczały kierunek dotyku), potem zajął się fortepianową sonorystyką — wychodziło na to, że ręce tworzyły Pamwie biografię — i właśnie wtedy przestało mu wystarczać czasu na regularną pracę; tak rozpoczął praktykę prywatną. Miał dwa-trzy seanse dziennie. Zawsze przychodził do domu pacjenta, starał się wybierać takich, którzy potrzebowali całej serii zabiegów. Ale nie stracił wolnego wstępu do baru teatralnego i spotykane tam tancerki zapraszały go na przedstawienia, czasem też zaglądał do teatru, lecz tylko na próby.
Wszystkie znalezione powieści Balzaca Pamwa związał w dwa wysokie stosy, zabrał buty nagrzane koło pieca, pociągnął z butelki spory łyk koniaku i trzymając go w ustach, wyszedł na dwór. Gdyby nie pożółkłe liście można by sądzić, że to poranek wczesną wiosną — takie było niebo, powietrze i wiatr. Na ulicy nie było nikogo. Pamwa chciał dojść do przystanku, nie połykając koniaku, i dopiero tam zapalić, lecz z góry nadjeżdżał tramwaj i musiał podbiec, by zdążyć. U pani profesorowej należało stawić się do godziny dziewiątej, żeby zrobić jej masaż przed snem. Czytała całą noc, a rano na trochę zasypiała. Pamwa przychodził do niej raz na tydzień już od kilku lat. Najpierw brał od niej pieniądze, ale potem przestał. Teraz jeszcze przynosił jej książki. Pani profesorowa dużo czytała, czasem czytała coś po kilka razy. Książki, które przynosił Pamwa, nie wystarczały jej; często widział ją przez szybę księgarni — przeglądała tytuły na górnych półkach, stojąc na rozkładanej drabince. Po kilku dniach wszystkie zakupione książki sprzedawała za pół ceny w tej samej księgarni. Pamwa poprosił, by sprzedawała również jego książki. Kilka razy próbowała oddać mu pieniądze. Pamwa nie chciał ich przyjmować, więc pani profesorowa zaczęła robić wypieki przed jego wizytami, przeważnie piekła cwibak.
Ulica była pusta i tramwaj jechał tak szybko, że aż nim kołysało. Nad szynami podmuch unosił liście. Pasma słonecznego światła wypełniały się kurzem. Pamwa nie był pewien, czy połknąć koniak i zapalić, kiedy podniebienie już ostygnie, czy trzymać go w ustach jeszcze przez kilka przystanków. Na razie nie połykał. Balzac przypominał mu dzieciństwo, lato, gorące deski na ganku — to były jedne z pierwszych jego książek. Teraz starał się wybierać powieści dla pani profesorowej w taki sposób, by powtarzała, niechby z opóźnieniem, jego własną historię czytania. Szczególne znaczenie ma zgodność z porami roku, z fenologią.
Trzeba było jechać do starego centrum. Jesień, chłód, pustka bardzo pasowały do szybkiej jazdy tramwaju wąskimi opustoszałymi uliczkami z mnóstwem zakrętów. W tramwaju siedziało kilka osób i pachniało mydłem, wodami toaletowymi i perfumami, które nie tłumiły innych zapachów.
Pamwa przeszedł przez wąskie kamienne podwórze, nakryte szkłem na wysokości trzeciego piętra, i wszedł do secesyjnej bramy z witrażami. Góra, nad schodami, także była przeszklona, a wzdłuż schodów lokatorzy trzymali skrzynki z kwiatami. Na piętrze pani profesorowej słychać było transmisję mszy papieskiej z Watykanu. Pamwa wszedł do mieszkania, korytarzem zbliżył się do szklanych matowych drzwi i zajrzał do pokoju — pani profesorowa uczestniczyła w mszy, siedząc przy dużym lampowym radiu. Pamwie podobało się, że na szklanej skali radia były wypisane nazwy miast. Poszedł do kuchni, by poczekać na koniec transmisji.
Przede wszystkim przełknął koniak i zapalił, strzepując popiół do porcelanowego talerzyka-popielniczki ze specjalnym pojemniczkiem pośrodku, do którego wkładało się pudełko grubych i długich zapałek w taki sposób, że zapałki były do połowy odsłonięte. Zjadł trochę cwibaka i wypił kawę z otulonego szalikiem dzbanka. Wyjął z kredensu kilka butelek różnych domowych likierów, ustawił je w rzędzie i pił po kolei z małego kieliszka. Taka była umowa — Pamwa musiał zjeść śniadanie. Potem znowu zapalił i zabrał się do robienia długich, cieniutkich skrętów, nasypując na bibułkę zmielone liście piołunu.
Dobrze, że pani profesorowa była stara i wyschnięta. Ostatnio Pamwa nie miał ochoty masować młodych kobiet, bowiem miało to podwójny efekt: musiał powstrzymywać się, by nie zachwycać się pięknem ich ciała, by dłonie nie dopuściły się bodaj najmniejszej pieszczoty, a z kolei kiedy był z kobietą naprawdę, musiał uważać na to, by nie wykorzystywać technik masażu, dzięki którym bezlitośnie i z obojętnością mógł albo doprowadzić do błyskawicznego orgazmu, albo całkowicie uspokoić, znieczulić i ukołysać.
W pokoju unosił się drażniący zapach piołunu — Pamwa przypalał bolące miejsca cieniutkimi skrętami; czynność ta wymagała specjalnych umiejętności. Przez cały czas, kiedy wykonywał delikatny masaż, młoda kotka siedziała obok, śledząc pracę palców, i rzucała się od czasu do czasu na jego ręce. Pani profesorowa denerwowała się bezradnie, lecz Pamwie to nie przeszkadzało. Lubił słuchać, jak babcia opowiada o przeczytanych książkach, nie zmuszając go do mówienia, przez co bardzo cierpiał u większości pacjentów. Po masażu należało trochę poleżeć. W tym czasie Pamwa zawsze siadał do pianina. Taki instrument mógł interesować tylko jego: zupełnie rozstrojony, na wierzchu zawalony książkami, a w środku zastawiony słoikami z galaretką. Pianino miało podłużne szpary na całej długości. Większość klawiszy zapadała się i trzeba je było z powrotem wyciągać. W szparach pod pokrywą poupychano bazylię na mole. Pamwa powtarzał na pianinie wszystkie ruchy, które dopiero co wykonywał na babci. Nie miał z tym trudności, bo były w jakiś sposób podobne; pianino strasznie brzęczało, pędy bazylii i słoiki przygłuszały każdy dźwięk, jakby naciskał lewy pedał; Pamwa nie wyciągał klawiszy, które się zapadły po pierwszym uderzeniu, więc klawiatura miała do dyspozycji coraz mniej dźwięków.
Tymczasem pani profesorowa zawinęła w serwetkę kawałek cwibaka i razem z małą butelką wiśniówki włożyła do kieszeni zimowego płaszcza Pamwy. Na następny raz poprosiła o coś Marqueza (w historii Pamwy — koniec marca, przemoczony las, woda nie przesącza się przez warstwy nieskończonej ilości opadających liści, niebo jest bardzo błękitne, słońce prześwituje przez gładkie gałęzie jeszcze nagich drzew, liście wiszą tylko na jakichś krzakach, martwa stacja kolejowa wśród lasu na wysokim nasypie, nagrzane szyny i podkłady, tysiące niesamowitych żab w okresie godowym, ich straszliwy rechot), lecz Pamwa na następny raz doradził lekturę opowiadania Bachmanna, które miał przynieść.
Na dworze już nie pachniało węglowym dymem i siarką ze stacji — a więc w końcu się wypogadza, deszczu nie będzie. Trwał jeszcze późny ranek, a słońce świeciło tak intensywnie, że na wąskich ulicach nie było zacienionej strony. Nieprzerwany strumień światła. Pod zamkniętymi powiekami też tylko płaskie, jakby gładkie, pomarańczowe pole, żadnych przedmiotów. A w nogi zimno, wiatr trzymał się ziemi i hulał w dziurawych butach. Pamwa wszedł do maleńkiej kawiarni przy dużym placu; czuło się, że kiedyś było tu mieszkanie: trzy pomieszczenia — trzy pokoje, a w każdym — piec holenderski; okna pozostały takie jak w mieszkaniach — nieduże z podwójnymi ramami.
Zbierali się tu każdej niedzieli akurat w tym czasie, kiedy jeszcze nie było klientów. Pamwa przyszedł i zapalił w piecu, przy którym siadywali. Pili bardzo mocną kawę z łyżką wódki do każdej filiżanki.
Ich operatorem był kierowca polewaczki. Kamerę mógł pożyczać zaledwie na kilka dni, dlatego każdy film należało rzetelnie przemyśleć i nakręcić za pierwszym razem bez błędów i poprawek. Wkrótce nastanie zima, nie ma wtedy polewania ulic, więc będzie jeździł samochodem, który zgarnia i zbiera śnieg.
Szachista — aktor i operator dźwięku, choć do tej pory nie nakręcili jeszcze żadnego filmu dźwiękowego. Nagrywał muzykę Pamwy na magnetofon i później nakładał ją na film.
Facet z galerii ustawiał światło, w wyjątkowych sytuacjach wykonywał potrzebne dekoracje i robił makijaż. Sprzedawał obrazy w prywatnej galerii, znał wszystkich artystów, fotografów i czasem zapraszał ich na konsultacje. Jego stan zawsze zależał od obrazów, wśród których był zmuszony przebywać.
Pamwa był aktorem, oprócz tego robił muzykę; koncepcję, scenariusze i reżyserię wymyślali albo wszyscy razem, albo każdy z osobna. Pamwa podskórnie czuł, że zaczyna ich tracić. Robili amatorskie filmy ośmiomilimetrową kamerą już od wielu lat. Pokazywali je wyłącznie swym najbliższym. Potem poznali się z Pamwą. Na początku grał różne role i komponował muzykę; i tak było najlepiej. Później zaczął odczuwać potrzebę robienia własnych filmów, lecz oni nie zawsze go dobrze rozumieli.
Pamwa rzadko przejmował się czymś tak głęboko jak od niedawna św. Franciszkiem. Owo odczucie ubóstwa, radości wyrzeczenia się czegoś jednego, a zarazem otrzymywanie czegoś innego, wytworzenie skomplikowanego kodeksu i rytuału, które jednak upraszczają życie, jeśli im się uwierzy, filozofia bosych stóp, dziurawego ubrania, marnego jedzenia, niezaplanowane wędrówki i pewność w modlitwie. Technika osiągania ekstazy. Pamwie wydawało się, że jest to ten poziom absurdu, kiedy ekstaza staje się zjawiskiem naturalnym, jak deszcz, śnieg i cały świat. Absurd jako ślad nieosiągalnego sposobu myślenia. Przekonywał wszystkich, że trzeba zrobić film o Franciszku, sam czuł się jak Franciszek i z czasem wszystkich przemienił we Franciszków. Dopiero wtedy postanowił zrezygnować z reżyserowania i pisania scenariuszy — przyniesie tylko muzykę i będzie robić wszystko, co mu każą, w tych fragmentach, kiedy będą mówili. Zresztą, nie było tu żadnego końca. Potrafił godzić się z największymi stratami. Ostatnią rzeczą, którą można utracić — to zdolność tracenia, a to już prowadzi do zysku, który znowu można utracić. Pamwa sądził nawet, że w gruncie rzeczy nic się nie stanie ani na powierzchni, ani głębiej, ponieważ w wyobraźni stratę jako taką przeżył już kilka razy.
Zaczęli się rozbierać. Każdy przyniósł do filmu jakieś ubranie, należało się przebrać i zrobić zdjęcia, żeby zobaczyć, jak to wygląda. Było zimno. Kierowca, rozebrany do pasa, przyniósł od razu cztery szklanki z wódką, wypili i niczego nie poczuli — zaczynała się ekstaza. Pamwa twierdził, że franciszkanizm nie polega na tym, że będąc nagim, czujesz chłód, ale na tym, że marznąc, rozbierasz się. Zostawili ubrania na krzesłach. Wyszli na dwór, słońce trochę grzało. Stali naprzeciw drzwi: Pamwa w butach założonych na bose stopy, wytartych spodniach i płaszczu narzuconym na nagie ciało, bosy sprzedawca obrazów w samym tylko obwisłym swetrze, szachista też bosy, z podwiniętymi nogawkami białych spodni, kilka koszul — jedna na drugiej, rękawice bez palców, na głowie zawiązana chustka. Postali tak przez chwilę, paląc, witając się ze znajomymi i przepuszczając ich do drzwi; patrzyli na swe odbicia w szybie, dziwnie poruszali się, śledząc własne cienie — musieli naprawdę zmarznąć. W końcu kierowca zaczął robić zdjęcia: pojedynczo, we dwóch, wszyscy razem, same twarze, od tyłu, z boku, z daleka, z drugiego końca placu. Pamwa poprosił, by nakręcić również cienie i odbicia. W końcu film się skończył, poszli rozgrzać się przy piecu, ubierali się, wycierając brudne nogi, pili z butelki wiśniówkę Pamwy. Teraz było tak dobrze jak kiedyś.
Żegnając się, wypili jeszcze trochę wódki (jutro Pamwa przyniesie swoją kompozycję, kierowca zrobi zdjęcia i zabierze kamerę, sprzedawca pożyczy z galerii potrzebne lampy, szachista policzy czas trwania każdego fragmentu i narysuje schemat kolejności epizodów; pojutrze przed świtem pojadą polewaczką nad jezioro w lesie, po dwu-trzech godzinach wszyscy będą musieli wracać do miasta). Pamwa poszedł z szachistą, bo miał jeszcze trochę czasu.
Szachista żył z tego, że grał na placu w szachy za pieniądze, i dlatego nazywali go szachistą. Miał bardzo atrakcyjny sposób gry, zawsze gromadził wokół siebie najwięcej kibiców. Od pierwszego ruchu grał tak, by na szachownicy stworzyć jak najwięcej niebezpiecznych, nierozwiązywalnych sytuacji. Podstawiał swoje figury pod figury przeciwnika, wystawiał je do zbicia, lecz jednocześnie ubezpieczał je innymi figurami, przeważnie jedna ubezpieczała od razu kilka pól, takim sposobem doprowadzał do kilku starć jednocześnie, osiągał pewną równowagę, niczego nie zbijając nawet wtedy, kiedy było to potrzebne. W końcu wyczerpywały się możliwości szachownicy. Wtedy rozpoczynała się seria zbijania, bez żadnej przerwy, dopóki przeciwnikowi nie zostały tylko dwie figury. Wtedy szachista grał straszliwie nudno, ale za to z taką przewagą, że nigdy nie przegrywał.
Na placu już go oczekiwano, kibice zaczęli robić zakłady. Pamwa chciał trochę popatrzeć, lecz okazało się, że z powodu niepokoju, zimna i szybkiego picia tak mu wirowało w głowie, że nie mógł się skoncentrować. Posiedział na sąsiedniej ławce, lecz to nie pomogło, bo ani nie mógł siedzieć, ani nie mógł oprzeć łokci o kolana czy pleców o ławkę. Powoli poszedł alejką do góry, dziury w podeszwach sprawiły, że w jego stopy wbiło się wiele drobnych i ostrych czerwonych kamyczków, więc Pamwa skręcił ze ścieżki, rozrzucając nogami kupki liści; przedzierał się przez gęstwinę, przez całe krzaki jałowca i cisu, prawie jak w górach. Wrony odskakiwały na bok, niektóre trzymały w dziobach orzechy.
Pamwa przeszedł przez park, który wydawał się niewielki. Choć trzeba było wspinać się w górę, wstąpił do baru hotelowego, zamówił podwójną kawę bez cukru (hotel i bar były bardzo drogie, dlatego mógł poprosić o odrobinę mleka do kawy) i wyszedł z filiżanką na zewnątrz. Siedział na niskim ogrodzeniu, trzymając w ustach papierosa, czekał na kogoś, od kogo mógłby przypalić, bo choć miał zapałki, nie odważył się ich szukać, a potem zapalić jedną i osłaniać ogień od wiatru. Znał dobry sposób na to, by się rozgrzać — trzeba trzymać filiżankę nie w rękach — wtedy grzeją się tylko ręce — lecz między kolanami. W końcu udało mu się przypalić. Kiedy prosił o ogień, usłyszał zmiany we własnym głosie z powodu trudności z artykulacją. Pił tak powoli, że kawa z mlekiem kilka razy zmieniła smak, w miarę jak stygła.
Tuż za hotelem znajdował się niewielki bazar. Raptem Pamwie strasznie zachciało się szynki. Kupił kawałek u rzeźnika. Pamwa lubił lady zimowego bazaru, kiedy wszystkiego jest niewiele, lecz, o dziwo, wszystko jest świeże i mitologiczne. Przy następnym rzędzie, tam, gdzie wydobywały się chimeryczne twory z dymu, zgromadziło się wiele osób — tu sprzedawano tytoń. Pamwa dla zabawy próbował skrętów z różnych gatunków, wypytując o miejscowość, z której tytoń pochodzi, i dotykał palcami bibułki. Spodobała mu się archaiczność sytuacji: wielu mężczyzn paliło, przysłuchując się własnym wrażeniom i odnotowując najmniejszą zmianę smaku. Może dlatego, że tytoń przypominał smak gitanes’ów,Kapral, a może dlatego, że ważne było, aby między tymi ludźmi poczuć się jak jeden z nich, Pamwa bez namysłu i zbytniej uwagi kupił po szklance różnych gatunków, zsypując je do jednej torebki. Zdawało mu się, że w domu będzie mógł zrobić prawdziwe gitanes’y.
Kiedy wrócił, na szachownicy pozostały cztery figury. Pamwa usiadł obok na ławce. Była zwrócona w kierunku parku. Jak okiem sięgnąć ani żywej duszy. Przez sukno mocno przygrzewało słońce. W te ostatnie dni jesieni Pamwie nie chciało się ruszać, wysilać, sądził, że najlepszą pozycją było nieruchome siedzenie, wygrzewanie się w promieniach słońca i magazynowanie ciepła na zimę. Pamwa przymrużył oczy, wystawiając twarz do słońca. Między powiekami pozostawił tak wąską szparę, że widział jedynie spłaszczony fragment słońca, omotany nitkami światła, zaplątany w pajęczynę jaskrawą w środku. Pamwie zdawało się, a przynajmniej tak sobie wyobrażał, że przebywa na dnie nadgęstego, przesyconego roztworu jesieni, skupionego w niezmiernie wysokiej, przezroczystej szklance. Drzewa są już za szkłem, szklanka na samym wierzchu kończy się niebem, a na dnie znajduje się Pamwa i osad liści.
Dźwięki potrzebne są jeszcze po to, by zsychronizować upływ czasu ze scenariuszem wizji. Na dnie szklanki było prawie tak cicho jak w kanionie. Pamwa niezbyt dobrze słyszał własny głos, kiedy zaczął jakąś rozmowę z szachistą, który wygrał sporo pieniędzy i chciał postawić piwo. Pamwa zauważył, że myśli, których nie wypowiada, są również w pewien sposób zniekształcone. Na ławce siedziały dwa małe psy, bardzo zresztą inteligentne. Przytuliły się do Pamwy, nie leżały, lecz siedziały jak człowiek, jeden na głowie nie miał sierści (miał ją tylko wokół brwi i oczu), skóra była sucha, gładziutka, a na potylicy tworzyła ruchliwe fałdy. Psy nadeszły nie wiadomo skąd, o nic nie prosiły, tylko spokojnie czekały, kiedy dostaną to, co pachnie w kieszeni. Pamwa nakarmił psy szynką i podążył za szachistą. Psy nie pobiegły za nimi i nadal siedziały na ławce.
Pamwa odnosił wrażenie, że szachista ma jakiś cel — cel, którego Pamwa nie pojmował — i ledwo za nim nadążał iść. Dźwięki następują albo przed, albo po tym, od czego miałyby zależeć, dlatego to, po czym następują lub co wyprzedzają, jest albo spowolnione i rozciągnięte, albo przyspieszone i ściśnięte: jeszcze w parku gałąź uderzyła go w głowę, choć żadnej gałązki nie było widać, ale mimo to pochylił się, więc w jaki sposób mógł o nią zaczepić i gdzie mógła się podziać torebka z tytoniem, jeśli nie zabrał jej szachista, to może zapodziała się tam, gdzie pili piwo, a słońce tak deformowało obraz przechodzący przez zwyczajne szkło, że jeśli patrzyło się z zewnątrz do środka, to wnętrze wyglądało jak oświetlone terrarium z innymi istotami (gdy zaś patrzyło się ze środka na zewnątrz, wydawało się, że siedzisz w piwnicy pod oknem ze słońcem na zachodzie i widzisz tylko tych ludzi, którzy przechodzą blisko muru, widzisz ich z dołu do góry), albo też w tramwaju, który w niedzielę jeździł wzdłuż twojego budynku od cmentarza do cmentarza, gdzie panował tak gęsty zapach chryzantem, że gdyby to nie były chryzantemy, to zbierałoby się na nudności.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Tłumaczenie: Renata Rusnak, Lidia Stefanowska
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, foliowana ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 120
- ISBN: 978838739148-5
- Cena okładkowa: 19,00 zł
- Data publikacji: 1 stycznia 2001
Inne książki tego autora
- Taras ProchaśkoW gazetach tego nie napiszą
- Taras ProchaśkoZ tego można zrobić kilka opowieści
- Taras ProchaśkoNiezwykli
Inni klienci kupili również:
- Taras ProchaśkoW gazetach tego nie napiszą
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Patryk ZalaszewskiLuneta z rybiej głowy
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę
- Deborah LevyKoszty życia
- Paweł SołtysNieradość
- Joanna WilengowskaKról Warmii i Saturna