Noémi Szécsi, Ugrofińska wampirzyca
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
„Ugrofińska wampirzyca” to opowieść młodej wampirzycy, Jerne Volta-Amperé. Wspólnie z nieżyjącą od ponad 200 lat babką – również wampirzycą, mieszkają na poddaszu budapeszteńskiej kamienicy w towarzystwie stada spasionych szczurów, karmionych przez babkę odżywkami dla kotów. Jerne zajmuje się pisaniem bajek o zwierzętach i marzy o ich wydaniu. Niestety, marzenia nie zostają spełnione... Noémi Szécsi pisze inteligentną, autorefleksyjną, zabawną prozę; pozornie o wampirach – w rzeczywistości o dzisiejszym świecie.
-
Dużo krwi i śmiechu w debiutanckiej powieści Noemi Szesci.
-
(...) warto ją zapakować do plecaka i zabrać na wakacje. Niekoniecznie spędzane w Transylwanii.
Przeczytaj fragment ZamknijNoémi Szécsi
Ugrofińska wampirzyca
fragment
Część pierwsza
1.
Właściwie mogłabym powiedzieć, że moja babka jest kosmopolitką, bywała bowiem w różnych stronach świata i w każdym kraju od razu czuła się jak u siebie. Ale czy kogoś, kto ma kubek do mycia zębów z napisem „Okrojone Węgry to nie kraj, Wielkie Węgry to raj”, można nazwać obywatelem świata? A babka taki właśnie posiada. Używa go do płukania zakrwawionych ust, kiedy przychodzi do domu bladym świtem, po udanej nocy. Czasami budzę się, słysząc, jak gulgoce.
Tak zdarzyło się i tego poranka. Jeszcze w negliżu dowlokłam się do łazienki. Było piętnaście po piątej. Babka akurat rozpakowywała swe piękne kształty z przybranej specjalnie na tę okazję doskonałości. Bo wciąż jest piękna, niczym świeżo odrestaurowana porcelanowa lalka. Jedwabna mała czarna sfrunęła z jej szczupłego ciała, ale babka nawet bez tego błyszczała, natomiast ja beznadziejnie sterczałam obok w rozciągniętej bawełnianej piżamie, którą wkładałam tylko dlatego, że jesienne noce były już chłodne, a sezon grzewczy jeszcze się nie zaczął.
— Późno wróciłaś, babciu — zauważyłam.
— A, tak. O mały włos nie pękłam. Ten dzisiejszy facet to była totalna porażka. Musiałam użyć wszelkich odcieni mowy ciała, żeby zrozumiał, o co mi chodzi. Mieszkał gdzieś na przedmieściu; gdy skończyłam, godzinę musiałam czekać na taksówkę. Patrzyłam, jak się wykrwawia. A zaraz potem wyzionął ducha.
— Oszczędź mi szczegółów. — Czasami na samą myśl o krwi robi mi się słabo. Mdli mnie. Oczyma duszy widzę otwarte rany, niemal czuję, jak sączy się ze mnie krew. Opadam z sił.
— Teraz się krzywisz, ale i ty pokochasz kiedyś ten smak.
— Mam nadzieję, babciu.
Być może brzmi to dziwnie, że ktoś taki jak ja bezczelnie nazywa ową femme fatale „babcią”, ale po pierwsze, nasze pokrewieństwo jest faktem, a po drugie, babka nosiła już ponad trzydzieści trzy różne imiona i do żadnego z nich nie jest szczególnie przywiązana, natomiast jej „babcierzyństwo” jest czymś niekwestionowanym. A tak ciągle by mi się myliło, czy aktualnie nazywa się Lilith, Lamia, a może Empusa.
— Popatrz na mnie. Prawda, że dobrze wyglądam? — Babka zbliżyła swą twarz do mojej. Jej wargi wciąż jeszcze były wilgotne i nabrzmiałe. — A wszystko dzięki systematycznemu
spożywaniu świeżej krwi. Pełno w niej żelaza i soli mineralnych.
— A teraz spójrz na siebie — kontynuowała. — Włosy masz oklapnięte i matowe, szczupłość też ci nie pasuje, nos tylko bardziej wystaje ci z twarzy.
Odwróciłam głowę, ponieważ widok zakrwawionych ust przyprawiał mnie o mdłości, ale babka uchwyciła mój wzrok i głęboko spojrzała mi w oczy.
— Musisz wyssać im krew, zanim oni zaczną wysysać twoją.
Bardzo się przestraszyłam, potem jednak poszłam zrobić sobie kakao. Kogo mam rozumieć pod ogólną kategorią „oni” — zastanawiałam się, wsypując do kubka cukier i czekoladowy proszek. Piję takie rzeczy, bo jeszcze żyję. Babka już od ponad dwustu lat jest żywym trupem i w jej ustach wszystko ma nijaki smak trocin, z wyjątkiem ludzkiej krwi, bo ta jest oczywiście aromatyczna.
Z kubkiem w ręku usiadłam na niepościelonym łóżku. Z okna pokoiku na poddaszu moim oczom ukazał się widok nagich drzew, skąpanych w świetle wschodzącego słońca. Dzielnica Városliget przywodzi na myśl najświetniejsze czasy narodu. W 1896 roku Węgrzy świętowali to, że — według pewnych opinii — ich przodkowie tysiąc lat temu przybyli na swe obecne terytorium (historycy do dziś nie są zgodni co do dnia i godziny).
A potem fecerunt magnum áldomás, jak głosi kronika Galla Anonima, czyli mówiąc współczesnym językiem, zaczęli imprezę. A może to nie wtedy? Zawsze miałam problemy z historią Węgier, ale gdy byłam mała, fascynowała mnie opowieść o tym, jak siedmiu wodzów wlewa swoją krew do kielicha i wznosi toast za przymierze. W okresie intensywnego poszukiwania własnej tożsamości znalazłam usprawiedliwienie w fakcie, że w tym kraju działalność mojej rodziny nie pozostaje bez antecedencji. Nic nie może rozwinąć się tak bardzo, nie mając jakichkolwiek tradycji.
A tutaj zawsze coś się świętuje. Klimat panuje doskonały. W zimie jest zimno, w lecie gorąco. Jesienią pada deszcz, a wiosną pogoda jest kapryśna. Kiedyś bardzo poważnie nad tym myślałam i moim zdaniem Węgrom brakuje jedynie morza; wówczas — dzięki wczasowiczom — rozkręciłaby się gospodarka narodowa, spadłyby ceny ośmiornic, a węgierscy żeglarze zajmowaliby czołowe miejsca w międzynarodowych regatach. Ale z kolei denerwujące byłoby, gdyby figowce obradzały bez umiaru, dwa razy w roku.
Mimo iż ludy ugrofińskie, znalazłszy się pod naciskiem agresywnych hord słowiańskich i germańskich, nie wykazały się nadzwyczajną wojowniczością, Węgry są jednym z najatrakcyjniejszych miejsc tego regionu. Rośnie tu pszenica o wysokiej zawartości glutenu, bogate w cukier owoce, po stepach pędzą stada koni, a na bajkowej puszcie pasą się okazałe węgierskie świnie i krowy. Wprawdzie nigdy ich nie widziałam, ale to może dlatego, że wcale mnie nie interesują. W każdym razie rolnictwu stanowczo sprzyjają klimat oraz żyzna ziemia.
Babka jeszcze w okresie obchodów milenijnych mieszkała w tej dzielnicy, a lokal rozrywkowy o nazwie Pra-Zamek Budański przypomina jej wiele niezapomnianych krwawych nocy. Dlatego kiedy powróciła na Węgry, w czasach którejś z klęsk narodowych — nie pamiętam której — była skłonna osiedlić się tylko i wyłącznie przy jednej z uliczek otaczających Városliget. Nad wyborem miasta nie musiała się zastanawiać: w tym kraju nie warto mieszkać nigdzie indziej, tylko w stolicy, w Budapeszcie. Właściwie nie rozumiem, co pozostałe osiem milionów Węgrów robi na prowincji. Ja nigdy bowiem nie przekroczyłam granic administracyjnych Budapesztu, co najwyżej docierałam do lotniska, ale wyobrażam sobie, że ludzie
z prowincji męczą się w swym bagnie i marzą, że pewnego pięknego dnia i oni będą mogli przenieść się do węgierskiej metropolii.
Tak więc, w przeciwieństwie do tego, co głoszą popularne legendy o wampirach, nie mieszkamy w ruinach zamku. W dzisiejszych czasach wampiry są zwolennikami praktycznych rozwiązań — kto by chciał wydawać majątek na wodę, gaz i prąd? Kamienica, na której poddaszu mamy dwupokojowe wygodne mieszkanko, dzięki staraniom i znajomościom naszego administratora jest w doskonałym stanie. Nie sypią się tynki, na ścianach nie ma pleśni, a balkonów nie trzeba niczym podpierać. Mimo to po klatce schodowej biegają całe stada szczurów. Nic dziwnego. Babka dokarmia je systematycznie, ponieważ — jak twierdzi — stanowią one integralny element jej imidżu. Praktycznie są wszystkożerne, babka jednak rozpieszcza je odżywkami i karmą dla zwierząt domowych. Sterylność, wynikającą ze zbytniej gorliwości dozorcy, starałyśmy się zniwelować także innymi środkami. Pewnego lata zdrapałyśmy tynk z prowadzącego do naszego mieszkania korytarza i polewałyśmy ściany odstaną wodą, dopóki nie nabrały intensywnego zapachu stęchlizny. Co więcej, babka domagała się, abyśmy wydłubały w ścianach kilka dziur po kulach. W Budapeszcie można kupić mieszkanie w takim stanie bez problemu, ale nie w dzielnicy, która nas interesowała. Dzięki temu dane nam było odczuć satysfakcję z własnoręcznie wykonanej pracy.
2.
Na zewnątrz zaczynało świtać. Nie był to żaden szczególny dzień, muszę jednak wyznaczyć jakiś punkt, niczym wystający ze ściany gwóźdź, o który zaczepię początek tej opowieści, a akurat ów dzień wydał mi się do odpowiedni. Wtedy właśnie wyruszyłam po wiedzę i doświadczenie, co jest dziwaczną tęsknotą każdego typowego przedstawiciela rodzaju ludzkiego.
Przez jakiś czas mieszałam łyżeczką w kubku, po czym duszkiem wypiłam resztę kakao i postanowiłam dotrzymać towarzystwa babce. Leżała już w trumnie, ale jeszcze nie zamknęła za sobą wieka. Lamentowała.
— Znów muszę wcześnie wstać, jeszcze przed zamknięciem giełdy. Dawniej, gdy podawałam się za wdowę, mogłam sobie żyć beztrosko. Wiesz, byłam po prostu wesołą wdówką. — Zanuciła kilka taktów: — Wiener Blut, wiener Blut… Nikogo nie obchodziło, z czego żyję, dokąd chodzę. A teraz? W nocy żyję, w dzień pracuję.
— Nie złość się. Masz przecież coś, co cię regeneruje.
— To prawda — przyznała babka, układając się wygodnie.
— A jednak czasami czuję, że nie nadążam. Nienawidzę tej kobiecej emancypacji.
— To nic przyjemnego.
— Jeśli o mnie chodzi, to ok, ja się nie starzeję, ale reszta śmiertelniczek kiedyś na tym ucierpi.
— Albo i nie.
— No dobrze, dajmy spokój. Zajmij się swoimi sprawami, Jerne — powiedziała i zatrzasnęła wieko trumny.
A ja wykonałam wszystkie poranne czynności i zaraz potem wyszłam do pracy.
Muszę pracować, ponieważ każdemu wampirowi potrzebne jest jakieś alibi, przykrywka dla rzeczywistej działalności. Biedna babka też haruje, choć pieniędzy mamy mnóstwo i wcale nie musiałaby zarabiać. Jednakże taka aktywność, po pierwsze, służy zmyleniu organów urzędowych, a po drugie, umożliwia nawiązywanie kontaktów społecznych, niezbędnych, gdy szuka się kolejnych ofiar.
Babka dla zachowania pozorów inwestuje na giełdzie niewielkie sumki. Nie jest to dla niej nic nowego, ponieważ jako bogata spadkobierczyni lub wdowa zawsze obracała się w kręgach finansowo-ekonomicznych. Ma zresztą do giełdy smykałkę. Ale kiedy nadeszła chwila, w której to ja miałam zdecydować o wyborze zawodu, czyli alibi, moja babka i prawowita opiekunka uznała, że biznes i świat pieniędzy nie pasują do mojej wrażliwej duszy. Raczej sztuka, jeżeli już koniecznie muszę coś robić.
Aktorstwo od razu odrzuciłyśmy — znalazłabym się w świetle reflektorów, a mój wampiryzm zbytnio rzucałby się w oczy. Choć uwielbiałam obrazy i sama też malowałam urocze scenki, okazało się, że moje wyczucie koloru i formy absolutnie nie predestynuje mnie do uprawiania żadnej z licznych sztuk pięknych lub rzemiosła artystycznego. Wyszło też na jaw, że szpiczaste i duże wampirze uszy oraz zamiłowanie do śpiewu nie zastąpią słuchu muzycznego. Wybór padł zatem na dziedzinę z pogranicza sztuki i nauki, a mianowicie: literaturę. Świetna decyzja, szczególnie jeśli zainteresowana osoba nie musi przejmować się zarabianiem na chleb. To nie żadna ironia. Wcale nie chciałabym pracować, żeby móc przeżyć. Praca jest po to, aby sprawiać wrażenie, że z niej żyję. Muszę jej poświęcać niezwykle dużo czasu i zajmować się najróżniejszymi rzeczami. Nie jest to bynajmniej trudne. Pisać każdy może. Nawet ja.
Piszę bajki, ponieważ bajki są proste, a ich język zrozumiały — staram się jednak nie pisać zbyt dobrze. W żadnym razie nie chciałabym zwrócić na siebie uwagi. Tylko po to piszę bajki, żeby kiedy ktoś mnie zapyta: — A ty czym się zajmujesz? — móc odpowiedzieć: — Piszę bajki o Inicjatywie, chełpliwym, ale tchórzliwym króliku.
— Można z tego wyżyć? — Węgrów głównie to interesuje.
— Nie — odpowiadam uspokajająco, ponieważ fakt, że komuś się powodzi, jest bardzo podejrzany (szczególnie pisarzowi, czyli pasożytowi!). Następnie dodaję:
— Pracuję jeszcze w wydawnictwie.
Tak, tak. Już drugi dzień przepracowałam w wydawnictwie Elektra i S-ka. Byłam jedynym pracownikiem, a kierownictwo składało się z dwóch osób: z Elektry i jej wspólnika.
Pracę zdobyłam, dając ogłoszenie następującej treści: Świeżo po studiach, bez doświadczenia, szuka pracy bez wyzwań i odpowiedzialności, za skromną pensję. Nadeszły dwie oferty i na chwilę ogarnęła mnie kompletna niemoc decyzyjna. Nie byłam bowiem w stanie wybrać między tłumaczeniem romansów a poprawianiem błędów ortograficznych w horoskopach. W końcu doszłam do wniosku, że ezoteryka jest dla mnie mniej odpychająca. W romansach nie przeszkadza mi, że czytają je wyłącznie kobiety — i dlatego dzieła te nie mogą być niczym sensownym — ale to, że książki te zawierają zdania, od których natychmiast dostaję czkawki. Obawiałam się, że obcując zbyt długo z tekstami tego typu, sama zacznę się podobnie wysławiać, na przykład: „Kocham cię, ponieważ potrafisz wywołać uśmiech na mej smutnej twarzy”. „To przez ciebie te łzy. Łamiesz mi serce”. Jednocześnie powieści te mrożą krew w żyłach swą dosłownością: kiedy zaczyna działać tajemnicza chemia, bohaterowie naprawdę gadają straszne głupoty.
Zależało mi na pracy, która nie wymagałaby ode mnie myślenia, ponieważ swój potencjał umysłowy zarezerwowałam dla świata bajek. Poza tym wydawnictwo — które zajmowało się głównie niezwykle ostatnio popularną psychologią i okultyzmem — mieściło się niedaleko naszego domu i wyobraziłam sobie, jak miło będzie zaczynać dzień od orzeźwiającego spaceru.
„Mój partner”. Tak, z niewinnym uśmiechem na twarzy, mówiła o swym wspólniku Norma-Elektra, szefowa wydawnictwa. Najwyraźniej to ona pilnowała wszystkiego. Była kobietą, którą widzi się trzy razy, rozmawia z nią godzinami, a za czwartym razem nie poznaje się jej na ulicy. Co wiem z doświadczenia, ponieważ to właśnie przydarzyło mi się pewnego poranka. W ten sposób dowiedziałam się również, że Norma-Elektra potrafi karcić wzrokiem. I to by było tyle, tytułem wstępu, na jej temat.
Norma-Elektra właśnie wyruszała, żeby zdobyć prawa autorskie do książki o samouzdrawianiu, znajdującej się na szczycie nowojorskiej listy bestsellerów, kiedy w drzwiach trzypokojowego mieszkania, w którym mieściło się wydawnictwo, stanął umiarkowanie przyjemny, niezbyt przystojny mężczyzna. Przywitali się obojętnym małżeńskim całusem, ona wyszła, on zwrócił się w moją stronę.
— Więc to ty jesteś Jerne. Tak masz na imię, prawda? Ja jestem Jermák.
Przedstawiłam się, choć nie lubię takiego bezceremonialnego spoufalania się, szczególnie przy pierwszym spotkaniu.
— No i jak ci się podoba nowa praca?
— W porządku… jest ciekawa.
— Czyżby misja kulturalna nie napawała cię entuzjazmem?
— Ależ tak, bardzo się cieszę, że mogę tu pracować.
Patrząc nad jego ramieniem, śledziłam tytuły książek na półce. A on analizował zakres moich obowiązków.
— …kawy nie musisz robić.
— Jakie to uspokajające. I tak nie potrafię.
— A teraz moglibyśmy resztę twoich zadań przedyskutować przy piwie.
— Nie piję piwa.
— Możesz się napić czegoś innego.
— Czegoś innego też nie piję — odpowiedziałam zimno i mitygująco, uśmiechem próbując załagodzić swój niegrzeczny ton.
— Nie to nie. — Jermák flegmatycznie poczłapał w stronę swojego biurka. W połowie drogi odwrócił się i dodał: — W takim razie bierz się do roboty!
3.
Załamana nadzwyczajną długością dnia pracy, wlokłam się do domu wybetonowanymi ścieżkami parku. Od czasu do czasu podnosiłam głowę, żeby — zauważywszy naprzeciw jakiegoś starego znajomego — móc w porę umknąć. Przekraczając próg domu, pomyślałam, że właśnie ostatecznie straciłam szansę na to, żeby coś się jeszcze dzisiaj wydarzyło. Kontrolnie spojrzałam na skrzynkę pocztową.
Moje nazwisko składa się z nazwisk dwóch fizyków (włoskiego i francuskiego), mających związek z prądem. Zawdzięczam to pomysłowości babki — żeby wszyscy znajomi mieli o co wypytywać. Staram się unikać sytuacji, w których musiałabym się oficjalnie przedstawiać, na skrzynce pocztowej wypisane mam tylko inicjały nazwisk, Jerne w zupełności wystarcza, żeby listonosz się nie pomylił. Otworzyłam skrzynkę i pod nogi poleciała mi podłużna koperta ze znaczkiem POLSKA. Po bliższych oględzinach stwierdziłam, że jest to list, który dwa tygodnie temu wysłałam do Edwarda Leszczyckiego, znajomego z Polski. Adresat nieznany, zwrot do nadawcy.
Otworzyłam kopertę i idąc po schodach, przeczytałam własny list. Oto, co napisałam do Edwarda Leszczyckiego czternaście dni temu, o drugiej w nocy, w Budapeszcie:
Drogi Edwardzie!
Być może pamiętasz, że kiedy wyjeżdżałeś, powiedziałam, że ja zostaję, i wyśmiałam Cię, że wracasz do Europy Wschodniej. Wyobraź sobie, że ja też wróciłam! Z tą różnicą, że znajduję się w Europie Środkowo-Wschodniej. Ale myślę, że obojgu nam jest tak samo dobrze.
Nie potrafiłam oprzeć się prośbom i zachętom babki. Przyjechała do mnie i poświęciła wiele dni, żeby mnie przekonać. Ciągle opowiadała, jakie ekscytujące rzeczy mogą się człowiekowi przydarzyć tutaj, na Węgrzech. Miała rację. Po długiej nieobecności już dwa miesiące mieszkam na Węgrzech i mogę stwierdzić, że nigdzie indziej życie nie jest tak interesujące.
Pomyślałam o tobie, gdyż przypomniała mi się nasza rozmowa na temat urzędników. Długo zastanawialiśmy się, do kogo możemy ich porównać. Zgodziliśmy się bowiem od razu, że jeśli wymyślimy, do jakich znanych nam stworzeń są podobni, łatwiej będzie nam pojąć, jak mamy z nimi postępować, pozbawimy ich niedostępności i mistycyzmu.
Upierałam się, że mi jednak najbardziej przypominają ludzi, a dokładniej autystyków. Nie chciałam obrażać autystyków, było to jedynie skojarzenie z jakimś tekstem, z którego dowiedziałam się, że wszystko, co odbiega od porządku, do którego autystycy są przyzwyczajeni, wyprowadza ich z równowagi. Na to Ty odpowiedziałeś, żebyśmy dali spokój autystykom, ponieważ niektórzy z nich są niesamowicie inteligentni, a z urzędnikami można odnieść największy sukces, traktując ich jak niepełnosprawnych umysłowo.
Wybacz, że nudzę Cię wspominaniem naszej rozmowy, ale musiałam to napisać. Myślę, Edwardzie, że oboje mieliśmy rację. Wypracowana przez nas wówczas teoria pomaga mi niezmiernie w życiu codziennym. Poza tym jest mi tu bardzo dobrze. Wiele się u mnie dzieje. Dziś na przykład byłam na rozmowie kwalifikacyjnej w pewnym wydawnictwie. Wygląda na to, że będę w nim pracować jako korektorka. Będę odpowiedzialna za gramatykę i ortografię, co jest o tyle śmieszne, że choć do czternastego roku życia sporo mówiłam po węgiersku, nie mam o nim jednak zbyt wielkiego pojęcia.
Redaktor naczelna nazywa się Norma-Elektra, poważnie. Okrucieństwo nadających imiona rodziców bywa niepojęte: nosić jednocześnie imiona dwóch bohaterek tragicznych to lekka przesada. Może dlatego nigdy się nie uśmiecha. Ale obiecała mi, że wydawnictwo zainteresuje się twórczością młodych pisarzy, i być może wyda moje bajki, pod warunkiem, że będą na „odpowiednim poziomie”. Na to mogą liczyć najbliżsi współpracownicy.
Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku. Pamiętasz jeszcze o Zimowym Lesie? Podaj mi swój dokładny adres!
Z przyjacielskimi pozdrowieniami,
J. Volta-Ampere
No tak. Wciąż potrafiłam formułować po angielsku okrągłe, proste zdania. Zmięłam kartkę i wyrzuciłam ją do kosza.
Zimowy Las. Tam spędziłam swe najbardziej chłonne lata i świadomie dążyłam do osiągnięcia doskonałości w zawodzie, który miał być przykrywką dla mojej wampirycznej działalności, ale też miał dawać satysfakcję zarówno mnie, jak i mojemu otoczeniu: w bajkopisarstwie. Zimowy Las — Winterwood — mały, nieznany „college” w pewnym miasteczku na południu Anglii, do którego wysłała mnie babka. Doszły ją bowiem słuchy, że uczą w nim kolejne wcielenia sióstr Brontë, co dla mnie, przyszłej bajkopisarki, mogło być odpowiednie. Muszę przyznać, że babka — jak przystało na rozsądnego opiekuna
— zawsze gotowa była poruszyć niebo i ziemię, żeby w przyszłości był ze mnie wykształcony trup.
A czy mogło być bardziej idealne miejsce niż Anglia? Ile doświadczeń! Na przykład dzięki międzynarodowemu towarzystwu w szkole nauczyłam się kląć po francusku — od tamtej pory w ten właśnie daję upust napięciu wywołanemu stresami, nie lubię bowiem otwartej wulgarności. Czasami mówię więc: sterta lakan, albo: worek derida, ale kiedy powiedzmy, bosą stopą uderzę o kant mebla, krzyczę: fuko! Bez końca mogłabym wymieniać zdobyte tam umiejętności praktyczne, ale naturalnie w szkole starałam się również przyswajać wiedzę teoretyczną.
Na ogół po lekcjach całymi dniami przesiadywałam w bibliotece, w weekendy natomiast, rozłożona na łóżku, chłonęłam monologi szczurów wodnych i kretów, przechwałki ropuch, bohaterskie czyny śmiałych myszy domowych, słowne potyczki figur szachowych, przygody rudych awanturników, tragiczne losy sierot, mistyczne opowieści koboldów i skrzatów, no i tyle tam było różnych szlachetnych królików… W rezultacie tytuł mojej pracy dyplomowej brzmiał: Obraz królika w brytyjskiej literaturze dziecięcej, ze szczególnym uwzględnieniem epoki wiktoriańskiej i edwardiańskiej (The Manifestation of Rabbit in British Children’s Literature with Special Reference to the Victoria and Edwardian Era). Była w niej mowa między innymi o królikach Beatrix Potter, Lewisa Carrolla i A. A. Milne’a, ale również o całej masie bezimiennych
postaci, wspominanych przez autorów jedynie jako —
powiedzmy — „starszy królik” (elder rabbit).
Pani promotor od początku była nastawiona do tego tematu negatywnie. Przede wszystkim zaraz na wstępie wytknęła mi, że słynne dzieło Milne’a ukazało się w roku 1926, a zatem występująca w nim postać autorytarnego Królika nie należy do epoki edwardiańskiej, lecz co najwyżej do czasów georgiańskich. Była specjalistką od niedźwiedzi, w związku z tym od razu doradziła mi pisanie o tym brązowym, futrzastym ssaku, mówiąc, że jeśli chodzi o mit niedźwiedzia, powinnam dysponować osobistymi doświadczeniami, czytała gdzieś bowiem, że u ludów ugrofińskich istnieje zwyczaj zwany „niedźwiedzią ucztą”. Ja jednak nie mam tego typu wspomnień, ponieważ na Węgry, gdzie spędziłam znaczną część swego dzieciństwa, żaden misiek z własnej nieprzymuszonej woli nie zagląda, nie mówiąc o tym, że na samą myśl o — ściśle związanym z tym tematem — zdecydowanie stukniętym Kubusiu Puchatku chce mi się rzygać.
Króliki są głupimi, śmierdzącymi i rozpustnymi zwierzętami, w bajkach wyposaża się je w najróżniejsze ludzkie przywary, i tak stają przed nami postaci z krwi i kości, a nie nafaszerowani kulami idioci. Chciałabym, żeby wreszcie wszyscy zobaczyli, że króliki są tak samo odważne i żądne przygód, jak pospolite gryzonie domowe, lecz osobowość mają dużo bardziej skomplikowaną. Nie przeczę, że myszy, ze względu na rozmiary, już od razu są w korzystniejszej sytuacji, ale nie wolno nam lekceważyć króliczych predyspozycji fizycznych, które są niezwykle przydatne w kształtowaniu charakteru. Sama również opieram ideę swych dzieł na tych właśnie cechach.
A więc Edward Leszczycki wyprowadził się. Trudno. I tak nigdy nie odpisywał.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Europejki
- Tłumaczenie: Justyna Goszczyńska
- Projekt okładki: Kamil Targosz
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 270
- ISBN: 838975524-6
- Cena okładkowa: 12,50 zł
- Data publikacji: 31 grudnia 2005
Inni klienci kupili również:
- Paweł SołtysSierpień
- Katarzyna Roman-RawskaZaśnięcie Anisy
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę
- Katarzyna BednarczykównaMasz się łasić
- Elizabeth CatteCzysta Ameryka
- Dominik WilczewskiLitwa po litewsku
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Wojciech GóreckiWieczne państwo
- Joanna WilengowskaKról Warmii i Saturna
- Jędrzej PasierskiKły