Agnieszka Wójcińska, Reporterzy bez fikcji. Rozmowy z polskimi reporterami
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Fascynujący zbiór siedemnastu wywiadów z najlepszymi polskimi reporterami. Agnieszka Wójcińska pyta dziennikarzy o warsztat, o poszukiwanie tematu, o jasne i ciemne strony pracy nad reportażem. Wybitni reporterzy zdradzają, w jaki sposób docierają do swoich rozmówców, na co zwracają uwagę w terenie i jakie cechy, według nich, charakteryzują dobrze napisany reportaż.
-
Ten zawód porywa, ale też strasznie rozrywa w środku. Wysysa, eksploatuje. Choć robię to z przyjemnością, psychicznie mnie to dużo kosztuje. (...) To jest jak praca kominiarza. On też może spaść z komina, ale wspina się wysoko i patrzy na świat z góry. To kapitalne. Naprawdę można mi pozazdrościć tej roboty.
-
Kiedy ktoś mi coś opowiada, jestem wczepiona w to, co on mówi. Tak strasznie chcę się dowiedzieć. Ludzie wyczuwają, że nie rozmawiam z nimi, jak o sadzeniu kapusty. Przeżywam to, co mówią. To nie jest wywiad, tylko rozmowa z drugą osobą, która musi zapomnieć, że jestem dziennikarką. Dlatego ten zawód jest niezbyt etyczny, ale bez tego nie da się zrobić dobrego reportażu.
-
Więc chcę pisać tak, by czytelnik stracił apetyt. By go zabolało, by poczuł strach, mróz albo smród. Żeby się ubrudził, porzygał albo popłakał z bezradności. Chciałbym, by czytelnik chociaż na chwilę wszedł w skórę bohatera. Żeby zadrżał i pomyślał: i mnie się to może przydarzyć.
Przeczytaj fragment ZamknijAgnieszka Wójcińska
Reporterzy bez fikcji
Rozmowy z polskimi reporterami
fragment
Małgorzata Szejnert (ur. 1936)
Dziennikarka, reporterka, pisarka. Absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego.
Po studiach pracowała w „Kurierze Polskim”, „Tygodniku Demokratycznym”,
„Panoramie Polskiej”, współpracowała także z tygodnikiem
„Polityka”.
W latach 1973–1981 była reporterką i kierowniczką działu reportażu
w tygodniku „Literatura”. W latach osiemdziesiątych zaangażowała
się w działalność opozycyjną. Po ogłoszeniu stanu wojennego odmówiła
pracy
w mediach oficjalnych i straciła etat w „Literaturze”. W tym samym
roku wyjechała do Stanów Zjednoczonych, gdzie pracowała m.in. w nowojorskim
„Nowym Dzienniku”.
Współzałożycielka „Gazety Wyborczej”, w której od 1990 roku przez
piętnaście lat prowadziła dział reportażu. Wychowała i wyszkoliła wielu
młodych reporterów.
Autorka zbiorów reportaży: Borowiki przy ternpajku (Warszawa 1972),
Ulica z latarnią (Warszawa 1977), I niespokojnie tu i tam (Olsztyn 1980),
wywiadu rzeki z Bohdanem Korzeniewskim Sława i infamia (Warszawa
1988) oraz książek Szczecin: Grudzień, Sierpień, Grudzień (Warszawa 1984,
współautor Tomasz Zalewski), Śród żywych duchów (Londyn 1990), Czarny
ogród (Kraków 2007) i Wyspa klucz (Kraków 2009).
Laureatka Nagrody Literackiej Gdynia za Wyspę klucz oraz Literackiej
Nagrody Mediów Publicznych Cogito i Górnośląskiego Tacyta za Czarny
ogród, nominowana za tę książkę do Nagrody Literackiej Nike i Literackiej
Nagrody Europy Środkowej Angelus. Uhonorowana nagrodą PEN Clubu
im. Ksawerego Pruszyńskiego za Śród żywych duchów i Nagrodą Kulturalną
„Solidarności” za Szczecin: Grudzień, Sierpień, Grudzień.
Kufry
W 1907 roku, w szczycie imigracyjnym, na Ellis Island wylądowało
około miliona przybyszy. Muzeum Imigracji, otwarte na
wyspie w 1990 roku, podwoiło ten rekord. Przyjmuje co roku
dwa miliony ludzi ze Stanów i świata. Wysiadają tłumnie na
nabrzeżu promowym, wchodzą w wielkie drzwi głównego
gmachu i natykają się na miasto kufrów.
W długim tunelu ze szkła stłoczono skrzynie podróżne, wykonane
przed wielu laty ciesielskim sposobem, na zrąb. Napierają
na siebie jak budynki w gęsto zaludnionej dzielnicy,
w której nie ma ulic lepszych i gorszych, a kamienice, spichrze,
stodoły, lamusy, świątynie sąsiadują ze sobą. Najwspanialszy
kufer ma beczkowaty dach na grubych żebrach, mocowanych
do zrębu na jaskółczy ogon, a złączenia uchwycono jeszcze
żelaznymi klamrami. Na każdej wytłoczono lub wykuto misterną
rozetę. Ściany licowano blachą, połyskującą różowo lub
lila, pięknie groszkowaną, która nie tylko zdobi, lecz chroni
jak zbroja. Ten kufer mógłby pełnić w mieście za szkłem rolę
synagogi.
Budowla, która dotyka ją węgłem, jest jeszcze większa niż
ona, ale prymitywna, z czerwonawych desek, i udaje ceglaną.
Jej ambitny właściciel także pomyślał o ozdobach i o bezpieczeństwie
– namalował na ścianach trzy czarne kwiaty,
regularne jak gotyckie maswerki, i wzmocnił konstrukcję
poprzeczną drewnianą obejmą. Obok stoi buda upleciona
z łyka, a przy niej cisną się jeszcze biedniejsze schronienia,
namioty‑legowiska
ze szmat. Na niektórych domach widać
ślady wielokrotnych remontów, tu wysmołowano kawał ściany,
tu zabito dziurę dyktą, a jurty ze starych kilimów, dywanów
i koców są łatane, wiązane sznurkami, umacniane plecionkami,
spinane na rzemienie.
Tu i ówdzie stoi kamieniczka, wysoka, lecz wąska, o wzorzystych
kolorowych ścianach. Nie są one jednak malowane,
jak kamienice starówek lubelskiej, warszawskiej lub gdańskiej,
lecz obite grubą mocną tkaniną, prawdopodobnie zbitą
w foluszach.
Stodoły, które wciskają się między domy mieszczańskie,
marnie oheblowano, ale dobrze spasowano na węgłach. Niektóre
złożono z desek nie spod piły, ale spod siekiery; widać,
jak ostrze głaskało pień.
Gdyby wzdłuż szklanej ściany przeszedł się bagażowy Peter
McDonald, na pewno umiałby określić ojczyzny tych skrzyń,
kufrów, worów i tobołów. Zdziwiłby się, że wróciły na Ellis
Island.
Fragment książki Wyspa klucz
Krajobraz po detonacji
Dlaczego reporterka z Polski pisze o Ellis Island?
To, że zajęłam się tematem Ellis Island, jest wynikiem mojego
wieloletniego zainteresowania emigracją. Na początku było
ono związane z historiami rodzinnymi, ponieważ część mojej
rodziny po wojnie nie wróciła do Polski. Potem sama wyjechałam.
Po stanie wojennym nie chciałam już mieszkać w Polsce,
więc przez dwa i pół roku żyłam i pracowałam w Nowym Jorku.
To doświadczenie przyczyniło się do mojego uwrażliwienia na
ten temat, który przecież ciągle jest żywy. Wówczas nie zobaczyłam
muzeum na wyspie, bo było w remoncie. Ale o nim
mówiono, pisano, widać je było z brzegu.
A kiedy odwiedziła pani wyspę po raz pierwszy?
W latach dziewięćdziesiątych. Byłam wstrząśnięta tym, co
zobaczyłam. Ale wtedy jeszcze nie myślałam, by o tym pisać.
Zaczęłam pracę w „Gazecie Wyborczej”, byłam pochłonięta
tworzeniem działu reportażu, redagowaniem. Gdy przeszłam
na emeryturę, napisałam Czarny ogród. A potem zaczęłam się
zastanawiać, co znowu napisać.
I przypomniała sobie pani o Ellis Island?
Myślę, że z wszystkimi większymi tematami jest tak, że one
powoli się w człowieku osadzają, aż w pewnym momencie
następuje detonacja. Byłam z wizytą u przyjaciółki, która
prowadziła jakieś poszukiwania genealogiczne w internecie,
i powiedziałam jej: „Zajrzyj do witryny Ellis Island, oni mają
wielki program genealogiczny, może tam coś znajdziesz”.
Weszłyśmy razem i zaczęłyśmy szukać. I nagle olśnienie – to
jest temat! A kiedy zaczęłam sprawdzać w polskich bibliotekach
i okazało się, że nikt go nie tknął, byłam już absolutnie
pewna.
Ellis Island jest w Polsce zupełnie nieznana. Znajomi, którzy widzieli,
że czytam pani książkę, pytali: „A co to jest?”.
Na ten temat nie ma u nas ani jednej publikacji. To hasło
w ogóle nie występuje w polskich katalogach bibliotecznych.
I ludzie nie wiedzą. Nawet wykształceni. Robiłam wśród swoich
znajomych sondaż, bo reporter powinien pisać o czymś,
o czym ludzie mało wiedzą albo wiedzą w niewłaściwy sposób.
Niektórzy kojarzyli, że to jakaś wyspa, coś związanego z emigracją.
Ale absolutnie nikt nie miał pojęcia, ile osób przeszło
przez Ellis Island ani z jakim dramatem deportacji, kontroli,
kwarantanny wiązało się to miejsce.
To ten dramat tak panią wstrząsnął w czasie pierwszej wizyty na
wyspie?
Determinacja ludzi biednych, upokorzonych, którzy mają
odwagę podjąć tak wielki wysiłek. A przecież nie wiedzą, co
ich spotka. Nawet jeśli jadą do bliskich, z którymi rozstali
się jakiś czas temu, muszą ich poznać na nowo, bo ci bliscy
są już z innego świata. Ale największe wrażenie zrobiły na
mnie kufry. Wchodzi się do wielkiej sali, przez którą ciągnie
się szklany tunel. Ma kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów
długości. I stoją w nim kufry. Można go obejść dookoła i bardzo
dokładnie je obejrzeć, choć nie da się ich dotknąć. Stoją
jeden przy drugim. Takie miasto zbudowane z prawdziwych,
starych, zmęczonych kufrów, tobołów, walizek z tektury.
To jest bolesne świadectwo oderwania od swojego miejsca,
zabierania ze sobą nędznego dobytku. Wszyscy milczą, kiedy
przy nich stoją.
Sześćdziesiąt dwa lata funkcjonowania stacji imigracyjnej na Ellis
Island to temat rzeka. Jak pani postanowiła go ugryźć?
Nie wiem, czy pani zauważyła, ale ja właściwie poza wyspę nie
wychodzę. Jeśli to robię, to tylko dlatego, że dana sprawa tam
wróci. Jeżeli piszę o wystawach światowych, które odwiedzał
komisarz Weber, to dlatego, że jest on niezwykle ważną osobą
dla Ellis Island i cała jego osobowość wycisnęła na niej piętno.
Jeśli piszę o Pauli Pittum, która przeszła gehennę wieloletniego
lęku przed deportacją, to także dlatego że chociaż ta
sprawa dzieje się poza wyspą, już na lądzie amerykańskim, to
ciągle się obija o Ellis Island, bo nieustannie powraca propozycja
odesłania tej dziewczynki. Wszystko, o czym piszę, jest
jak gdyby otoczone płotem wyspy.
I układa się na osi czasu. Czemu akurat tak postanowiła to pani
opisać?
Losy wyspy mają bardzo wyraźną dramaturgię. W jej chronologii
zarysowały się bloki o własnej metafizyce. To mi pomogło
w ułożeniu tego w pewne etapy – części książki.
Przypływ, Powódź, Odpływ, Poławiacze… Takie tytuły noszą
poszczególne części.
Jestem zwolenniczką trzymania się w dużych reportażach
chronologii. Lubię ją. Pisałam reportaże, w których były przeskoki
czasowe, ale przy tak ogromnym materiale chronologia
niezwykle pomaga i autorowi, i czytelnikowi. Oczywiście
nie powinna być prymitywna, trzeba stosować najróżniejsze
zabiegi, żeby ją „odkalendarzowić”, nadać treść fabularną,
humanitarną.
Wspomina pani w posłowiu, że postanowiła skoncentrować się na
tych, którzy przyjmowali imigrantów, decydowali o ich losie.
Czemu to właśnie ich uczyniła pani bohaterami książki?
Stopniowo doszłam do tego, że są dla mnie najciekawsi. To
temat, który ma dwie strony. Amerykanie mają swój dramat
związany z przyjmowaniem i odrzucaniem przybyłych, ale
splata się on z dramatem przybyszy. Nakłada się na to także
trzeci element. Większość tych, którzy przyjmują imigrantów,
sama kiedyś przeszła przez Ellis Island. Pisząc o personelu Ellis
Island, piszę więc o tym wszystkim.
Przez wyspę przewinęło się mnóstwo pracowników. Jak pani wybierała
swoich bohaterów?
To jest tak proste, że aż wstyd się przyznać. Gdy zaczęłam interesować
się tym tematem, szukałam informacji w katalogach
bibliotek zachodnich – Biblioteki Kongresu, Biblioteki Londyńskiej.
Zrobiłam listę kilkuset pozycji z Biblioteki Londyńskiej.
Była na niej encyklopedia Ellis Island, pokaźna zresztą,
dane o niej budziły zaufanie. Wtedy było trudno sprowadzać
książki przez księgarnie internetowe, lekceważyły jeszcze polski
rynek. Więc przy okazji pobytu w Londynie pojechałam
do biblioteki, żeby przejrzeć tę encyklopedię. Zaczęłam czytać
i siedziałam czerwona z przejęcia. Dowiedziałam się fascynujących
rzeczy. Hasła były krótkie, ale dawały mnóstwo
sygnałów. Mówiły, kim są komisarze, inspektorzy, pracownicy
socjalni. Na przykład pojawiała się Ludmiła Foxlee, która
potem odegrała dużą rolę w mojej książce. Były też odniesienia
do manuskryptów pracowników, między innymi do wspomnień
Ludmiły. Ta encyklopedia pozwoliła mi od razu ustalić,
o kim chcę się dowiedzieć więcej.
Ale skąd pani wiedziała, że za jakąś postacią warto podążyć, a inną
pominąć?
Pisząc, kieruję się ciekawością. Coś może wydawać się czasami
bardzo ważne dla książki, ale jeżeli mnie nie zainteresuje, pomijam
to. Czasami jednak rzecz mało ważna wydaje mi się niesamowicie
interesująca. Jestem strasznie ciekawa tego, czego
nie wiem, a co podejrzewam. Muszę za tym iść. Ciekawość
reportera jest bardzo ważnym probierzem. Szczególnie jeśli
niesie głębsze możliwości poznania. Zainteresował mnie na
przykład Weber, człowiek, który walczył w wojnie secesyjnej
po stronie Północy, i jego notatki dotyczące pobytu w Rosji,
jego fascynacja Japonią.
Wątki ciekawe, ale poboczne.
Pomyślałam sobie, że człowiek z takim doświadczeniem i o takich
horyzontach musiał odegrać w historii wyspy istotną rolę.
Za pomocą internetu mogłam sprawdzić, jakie eksponaty były
wystawione w pawilonie japońskim na Wystawie Światowej,
którą oglądał. Zaczęły się one pojawiać na aukcjach antykwarycznych
i znalazłam dokładne ich opisy z tych aukcji. Mogłam
przyjrzeć się temu, przed czym stanął zachwycony.
Często w swojej pracy korzysta pani z internetu? Czy jest on dla
reportera przydatnym źródłem informacji?
Internet pozwala w tej chwili na zbadanie takich wątków, do
których wcześniej nigdy byśmy nie dotarli. To wspaniałe, że
istnieje taka możliwość, ale też niepokojące. Reporterzy mogą
ulegać pokusie posługiwania się internetem, rezygnując z udania
się na miejsce wydarzenia i rozmowy z ludźmi. Ja się przed
tym bronię, ale istnieje też inne niebezpieczeństwo, któremu
ulegam. Internet wciąga w nowe poszukiwania, prowadzące
do tego, że człowiek ucieka od głównego wątku w dygresje,
które są tak pasjonujące, że nie można się od nich oderwać.
Przydarzyło mi się to, gdy pisałam o lekarzu na Ellis Island,
Victorze Saffordzie, który kochał statki. Musiałam ustalić, kto
był jego ojcem, i korzystałam przy tym z internetowych stron
genealogicznych. Okazało się, że jego przodkowie to temat na
sagę. Ojciec był oficerem na statku, który polował na handlarzy
niewolnikami. Ten statek jest dziś zabytkiem, opiekują się
nim niezwykle interesujący ludzie. Zaczyna się rodzić nowy
fascynujący temat, ale nie możemy składać książki bez końca.
Człowiek, który pracuje z notesem, bardziej skupia się na rozmówcy,
na jego świadomości, doświadczeniu. Idzie w głąb.
A internet rozsypuje, rozdrabnia. Trzeba bardzo uważać. Patrzę
na to z lękiem.
Ale też w ten sposób mogą się rodzić nowe ciekawe tematy.
Świat jest naszpikowany tematami, jest ich nieskończenie
wiele.
A jak to jest, kiedy pani czuje, że wpadła na ciekawy trop?
Jeśli budzi się taka ciekawość i nie wygasa, a potem potwierdza
się, że można coś jeszcze do tego dodać, że powstaje nić,
na którą można coś nanizać, to dla mnie wielkie przeżycie.
Nie mogę spać.
Bohater Wyspy klucz to bohater zbiorowy. Trudny, bo to trochę
jak puzzle albo jak tłum na obrazach Boscha. Jak pracować nad
takim bohaterem, jak go okiełznać?
Trzeba jego życiorys podzielić na kawałki i zorientować się,
który moment tego życiorysu łączy się z historią Ellis Island.
Starałam się elementy życiorysów bohaterów dostosować do
rozwoju sytuacji na wyspie, budując w ten sposób dramaturgię
albo komentując to, co się tam działo. I starałam się zapewnić
bohaterom powroty. Corsi przypływa na Ellis jako
dziecko imigrantów, potem ma swoje życie w nowojorskim
Harlemie, potem pojawia się na wyspie jako komisarz. Jeszcze
chyba wyraźniej widać ten rozwój w przypadku LaGuardii.
Najpierw jako konsul amerykański w Fiume nalega, żeby
badano emigrantów przed zaokrętowaniem, potem pojawia
się jako tłumacz na Ellis Island, później zostaje burmistrzem
Nowego Jorku, który wpływa na życie wyspy. Bardzo się starałam
nie zagubić postaci, póki ona żyje, a kiedy umiera, też
to odnotowywałam. Wiedząc, jaki materiał zgromadziłam na
temat bohatera, mogłam to rozsiać po książce, ciągnąc nitki
przez całą opowieść. Indywidualne wątki bohaterów łączyłam
z osnową, którą stanowi historia wyspy.
A nie bała się pani, że czytelnicy mogliby się pogubić w masie
postaci?
W przypadku Czarnego ogrodu tak, ale ponieważ został dobrze
przyjęty, a w Wyspie klucz jest dużo mniej wątków, pomyślałam,
że czytelnicy to wytrzymają. Mam wielki szacunek dla
polskich czytelników, wydaje mi się, że rozumieją, że dociekają.
W ogóle czytelnicy reportaży są nadzwyczajni. W okresie
cenzury tyle pisaliśmy między wierszami i wszystko wyczytywano
bezbłędnie.
Opisane przez panią postaci należą do historii. Nie znała ich pani
osobiście. Jak przemienić takie osoby w żywych ludzi, którzy
mogą stać się bohaterami reportażu?
Musiałam się dużo o nich dowiedzieć. Pokazując postać Webera
przez pryzmat wystawy japońskiej, a Williamsa przez
Klub Uniwersytecki i to, czym ten klub był wtedy w Nowym
Jorku, budowałam im żywe tło. Pracowałam długo w bibliotece
na Ellis Island, czytałam opublikowane wspomnienia
i manuskrypty, kupiłam w Ameryce wiele książek, w których
w taki czy inny sposób pojawiali się moi bohaterowie, przesłuchałam
wiele relacji nagranych przez pracowników muzeum.
I można już było to zszywać, haftować. Jestem taką hafciarką.
Uwielbiam to robić. Jeśli w jednej książce czytałam, że Corsi
coś powiedział do La Guardii, to potem sprawdzałam w innej,
co na to La Guardia. Ogromnie mnie to bawi. W ten sposób
budowałam postaci.
(...)
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Projekt okładki: Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka twarda, foliowana i lakierowana
- Wymiary: 125 mm × 205 mm
- Liczba stron: 280
- ISBN: 978-83-7536-238-1
- Cena okładkowa: 41,50 zł
- Data publikacji: 10 marca 2011
Inne książki tej autorki
Zobacz wszystkieInni klienci kupili również:
- Agnieszka WójcińskaPerspektywa mrówki
- Agnieszka WójcińskaMur
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Patryk ZalaszewskiLuneta z rybiej głowy
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę
- Deborah LevyKoszty życia
- Paweł SołtysNieradość