Paolo Rumiz, Legenda żeglujących gór
- Kurier
- 10,70 zł
- paczkomat
- 8,70 zł
- poczta
- 9,90 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
To podróż, której początek i koniec tkwi w morzu, a trasa wędrówki, wynurzywszy się z głębin, biegnie w górę – nad wyłaniającym się archipelagiem.
Paolo Rumiz przemierzył tysiące kilometrów wzdłuż górskiego garbu Włoch. Droga wiodła przez Alpy i Apeniny, od zatoki Kvarner aż do Capo Sud, najbardziej wysuniętego na południe punktu Półwyspu.
Wędrował przez doliny, w których żyły muflony. Mijał domy dróżników, przemierzał słynne górskie serpentyny. Biwakował w jaskiniach, chroniąc się przed ulewnym deszczem, odwiedzał sanktuaria, gdzie pogańskie bóstwa wciąż pojawiają się za plecami świętych. Spotykał kłusowników, strażników legendarnych schronisk, muzyków, którzy w tej niezwykłej krainie poszukują swoich korzeni. Rumiz przedstawia Włochy, których zazwyczaj się nie dostrzega i do których nie docierają turyści. Przy okazji poszukuje odpowiedzi na pytanie, jakie tajemnice kryją w sobie włoskie góry.
-
Alpy i Apeniny przypominają ogromny szkielet jaszczura. Musi go dostrzec, choć nie musi się z nim wcale liczyć każdy, kto przemieszcza się wzdłuż czy w poprzek Półwyspu. Autostrady spłaszczyły ścieżki i krajobrazy, łączą dzisiaj nie miejsca, lecz nazwy. Ułatwiając pokonywanie wielkich dystansów, zatarły anatomię pejzażu. W "Legendzie żeglujących gór" Paolo Rumiz odzyskuje dla siebie i dla nas naturę tych miejsc i historie ludzi, dla których włoskie góry stały się wyborem albo losem.
-
Paolo Rumiz ma słuch absolutny i jest w stanie tak opowiedzieć swoją podróż, jakby prowadziła ona nie przez Włochy, ale jakiś kompletnie nieznany kraj, leżący za siedmioma górami i siedmioma rzekami.
-
Najdłuższa włóczęga przez Alpy i Apeniny. Od zatoki Kavarner aż do Capo Sud. Osiem tysięcy przebytych kilometrów. Tak pokrótce można opisać Legendę żeglujących gór. Autor szuka w niej odpowiedzi na pytanie: Co dzisiaj dzieje się w górach, których zbocza unoszą się nad zamieszkanymi nizinami?
-
Rumiz, kręcąc się z niespożytą energią po świecie gór, skupia uwagę czytelnika na pięknie cichym i rozproszonym - przyjemnie mu się przyglądać, dopóki jeszcze istnieje.
-
Książka jest bardzo włoska, trochę zaplątana, szalona, czasem uderzająca w wysokie tony. Ale jak to u Włochów, do czego przyłożą rękę, zwykle wychodzą im rzeczy piękne. Trzeba tu jeszcze dodać, że bardzo dobrze jest tłumaczenie Joanny Malawskiej. Również dzięki temu możemy tak swobodnie płynąć przez wszystkie pasma górskie Italii.
-
Autorowi udała się trudna sztuka oddania ducha gór i ich mieszkańców, którzy nie wyobrażają sobie życia w innym miejscu.
Przeczytaj fragment ZamknijPaolo Rumiz
Legenda żeglujących gór
fragment
Od szczytów Brenty do Inn
Kiedy rottweiler się boi
Na widok gigantycznego cienia, który głęboką nocą wychynął z lasu i wkradł się do kurnika, rottweiler Zora zamienił się w baranka. Przez kolejne dni wielkie psisko broniące willi Marii Turrini w Lover w Val di Non, w regionie trydenckim, nie wychodziło z budy, nie jadło, skomląc ze strachu i być może ze wstydu. Mówią, że tamtej nocy nawet nie zaszczekał. O tym, że do domu dostał się wyjątkowy rabuś, pani Maria wywnioskowała bynajmniej nie z zachowania swojego psa, ale z hałasu, który podniosły gęsi i kury, kiedy intruz spokojnie zaczął wybierać na kolację co okazalsze spośród nich.
Jeśli szukasz niedźwiedzia, nigdy go nie znajdujesz. Są ludzie, jak Claudio Magris, którzy tropią go bezskutecznie od lat. A tymczasem on pojawia się niespodziewanie pod twoim domem, co przytrafiło się pani Turrini. W dolinie opowiadają tę historię jak film. Kobieta otwiera okno i widzi cień, który obala ogrodzenie, przełazi przez nie, rzuca się w skrzeczące ptaki, łapie parę egzemplarzy i wraca na łąkę za domem, żeby spożyć przekąskę. Czterdzieści minut pikniku, akurat tyle, ile potrzeba, żeby wezwać straż niedźwiedzią, sąsiadów i fotografkę Marię Montibeller, która uwiecznia oblizujące się ze smakiem stopochodne zwierzę z gęsim piórem na nosie.
Nie koniec na tym. Kiedy w Lover panuje jeszcze zamieszanie, Jurka, samica z dwoma małymi, sprowadzona z innymi niedźwiedziami ze Słowenii – co tymczasem udało się ustalić – wykorzystuje panujący chaos i wraca trzy godziny później. Posmakowało jej. Zjada kolejne kurczaki z tego samego podwórka, znów w obecności pani domu w oknie i zastygłego ze strachu rottweilera w budzie. Następnie wraz z pierwszym brzaskiem wyrusza na przechadzkę po wsi, siejąc postrach wśród rannych ptaszków, po czym ukontentowana wraca do lasu. Koniec filmu.
Bliskie spotkania z niedźwiedziami są coraz częstsze w prowincji Trydent, odkąd zaczął funkcjonować zainicjowany w 1999 roku projekt Life Ursus i sześć migrujących niedźwiedzic wraz z trzema samcami rozmnożyło się między rzeką Adygą a masywem Adamello: urodziło się dwanaście niedźwiadków; wydarzenie na skalę kontynentalną. Do kontaktów z człowiekiem dochodzi tak często, ponieważ na jesieni i na wiosnę, przed letargiem i po nim, niedźwiedzia chwyta nieprawdopodobny głód i bynajmniej nie zadowala się wtedy runem leśnym. Wchodzi do kurników, do zagród świń, pustoszy ule, przecina drogi i autostrady i znienacka wyrasta przed tobą, gdy nocą wracasz do domu.
Claudio Groff, z ramienia prowincji odpowiedzialny za projekt, zabiera mnie do Sporminore, kolejnej miejscowości odwiedzonej przez olbrzyma z Brenty, żeby sprawdzić, jak prowincja Trydent radzi sobie z sąsiedztwem niedźwiedzia.
– To, co się dzieje, jest tylko potwierdzeniem wielowiekowego współistnienia – tłumaczy. Od połowy XIX wieku do 1950 roku w całych Włoszech, z wyjątkiem parku Brenty, niedźwiedzie zostały doszczętnie wytrzebione. Tu zachowały się nieliczne sztuki, ale to wystarczyło, by przetrwały kilkadziesiąt lat.
– Dziś wiadomo już, że jego przetrwanie zależy nie tyle od habitatu, ile od podejścia ludności – mówi Groff.
Niedźwiedź przystosuje się do życia wszędzie: pośród śniegów dalekiej północy i na rozpalonej pustyni Gobi. Tylko człowiek może doprowadzić do jego wyginięcia. W rzeczy samej to zwierzę nigdy pierwsze nie atakuje człowieka. I właśnie dlatego przemieszcza się nocą.
„Wybrali nas, bo jesteśmy największymi frajerami” – żartują w barze. Z zazdrością przywołują przykład mieszkańców Południowego Tyrolu, którzy zakończyli eksterminację już w latach dwudziestych, a gdy niedźwiedź przekroczy ich terytorium, są gotowi „rozwiązać sprawę po cichu, sprawniej od Sycylijczyków”. Ludzie z dolin wiedzą, że w Alpach nigdy się nie zdarzyło, żeby niedźwiedź zaatakował człowieka. Claudio Cristan, mieszkający pięćdziesiąt metrów od Marii Turrini, uważa, że jego lasy są bezpieczniejsze niż jakiekolwiek duże miasto o drugiej w nocy. Wie też jednak, że nie można opanować strachu, gdy się natrafi na trzystukilogramowe zwierzę w piwnicy albo gdy dzieci spotkają je na drodze.
– Jeśli jest głodny, to rozniesie ci drzwi do domu jednym uderzeniem łapy – przestrzega Cristan.
Przynajmniej w prowincji Trydent nie zadaje się już pytania, czy należy żyć z niedźwiedziem, czy nie. Dzisiaj pytanie brzmi: jak z nim żyć. Jego obecność jest mniej lub bardziej akceptowana, siedemdziesiąt procent ludności jest temu przychylne. To, czego ludzie potrzebują, to rozwiązań praktycznych. Jurkę, złodziejkę kurczaków, po pięciu kolejnych napadach odstraszyli w końcu leśniczy za pomocą ostrzału z gumowych naboi.
Ale co dalej?
– Ktoś doradzał mi, żeby ogrodzić dom drutem pod napięciem – opowiada pan Cristan. – Ale ja nigdy tego nie zrobię. Nie chcę żyć za zasiekami. Przydałyby się inne rozwiązania. Wieczorem w Sporminore ma się odbyć spotkanie na ten temat i atmosfera już jest gorąca. Uprzedzają mnie, że niedźwiedzie dzielą nieodwołalnie ludzi: z jednej strony ci, którzy widzą w nich pożeraczy kurcząt, z drugiej ci, którzy widzą tylko dobrych kamratów-niedźwiedzi oraz ich słodkie niedźwiadki. Rozdźwięk nie jest zwykłym odzwierciedleniem podziału na myśliwych i obrońców zwierząt, to wojna plemienna, jak derby w piłce nożnej. Groff wie to dobrze i zaczyna od usypiającej jak chloroform przedmowy. Ale na sali jest letnik z Lombardii, który przeszkadza i chciałby od razu chwytać dubeltówkę. Konstatuję, że rzeczywiście niedźwiedź dzieli zgrupowanie: sam mam już ochotę przejść do rękoczynów. Proszę o głos; cała habsburska kultura gotuje się we mnie.
Argumentuję, że w Słowenii żyje dwa miliony mieszkańców i sześćset niedźwiedzi. Tłumaczę, że mimo tego niewiarygodnego zagęszczenia nigdy nie zgłoszono żadnych ataków na człowieka, a szkody w hodowlach są minimalne. Na nic to się zdaje. Przeciwnicy wciąż przeszkadzają. Starcie fizyczne wydaje się nieuniknione. Podchodzę do siedzącego Lombardczyka, szturcham go, obecni starają się nas rozdzielić, ale sami zaczynają się kłócić. Prowokatorowi udaje się wymierzyć mi cios w brodę, w samym środku, między Trydentczykami zbulwersowanymi burdą obcych.
– Oto dowód, że ludzie są gorsi od niedźwiedzi! – podsumowuje burmistrz.
Gniew opada. Wstyd mi, nie wiem, co mnie napadło.
Dzwonię do parku Stelvio. Otrzymuję same potwierdzenia. „Prawdziwe spustoszenia powoduje wilk, który wędruje w stadzie… Przyjdzie dzień, w którym ludzie zatęsknią za niedźwiedziem. A wilk się zbliża, przemieszcza się na wschód, spodziewamy się go niebawem na przełęczy Aprica”. Tłumaczą mi, że każde inne zwierzę wyrządza więcej szkód niż niedźwiedź. „Sarny powodują trzy razy więcej szkód, nie mówiąc już o dzikach, które mogą cię zaatakować w lesie”. Ale przeciw nim nikt nie protestuje, bo można z nich zrobić gulasz. Z niedźwiedziem nie bardzo, jest pod ochroną; żeby go odstrzelić, trzeba złożyć podanie do prefekta.
Udaję się do wielce obrotnego prefekta prowincji Lorenza Dellaiego. Ma trudny orzech do zgryzienia, a jednocześnie wspaniałe wyzwanie kulturalne i tożsamościowe. „Europa patrzy na nas” – tłumaczył pasterzom, którzy po ostatnich napadach na hale chcieli najechać Trydent z sześcioma tysiącami owiec. Teraz, wraz ze sztabem ludzi z działu przyrody, przypuścił ofensywę informacyjną mającą uświadomić góralom, kim jest ich nowy zwierzęcy sąsiad i rozpropagować obietnicę, że urzędy będą natychmiast rekompensować szkody tej ambitnej operacji, która może zapewnić Trydentowi wyjątkowy znak jakości dobrego terytorium.
Dworzec kolejowy w Mezzocoronie, dzień później. Kolejka do Malé stacza się powoli w kierunku skalistego dna doliny. Dzień jest rozgrzany, moja szczęka po wczorajszej bitce boleśnie przypomina o sobie, ale na szczęście na stoliku stoi kieliszek zimnego traminera. Przede mną Mario Vidmann, wielkolud pracujący przy redykach, który gdyby tylko mógł, natychmiast pozbyłby się niedźwiedzi. W zeszłym roku jeden z nich przetrzebił mu stada, które pasły się przy Malga Campa, dzikim miejscu powyżej dwóch tysięcy metrów, w samym sercu masywu Brenty. Ale nawet on rozczula się, kiedy o nim mówi:
– Ludzie powinni się uczyć od niedźwiedzia poruszania po lesie. Powinieneś zobaczyć, jak on je borówki. Delikatnie, nie dotykając liści zębami, używa tylko języka. W sumie to piękny zwierz, możesz się dowiedzieć mnóstwa rzeczy, obserwując go.
Opowiada mi o spotkaniu z olbrzymem.
– Mżyło, usłyszałem hałas w stajni, pomyślałem, że to pies pasterza. Wychodzę, idę do źródełka, żeby wyciągnąć z torby chłodzące się mięso, i natykam się na pijącego niedźwiedzia. O Matko Boska, jaki strach mnie złapał… Ugięły się pode mną kolana, pomyślałem, że jestem stracony. A tymczasem niedźwiedź też się śmiertelnie przeraził. Zrobił unik i czmychnął do lasu. Później odkryłem, że pożarł całe jedzenie psów.
Vidmann rusza na górskie pastwiska każdego roku pod koniec czerwca ze stadem liczącym tysiąc pięćset owiec. W lecie niedźwiedź nie jest zainteresowany mięsem. Wystarczają mu borówki; w ciągu dnia może ich zjeść nawet dwieście kilogramów – jedną trzecią swojej wagi. Ale jeśli sprowadzisz ładne stadko, to jakbyś mu smażył kiełbaskę pod nosem. Toteż w 2004 roku pożarł ze trzydzieści owieczek. A co najmniej drugie tyle zginęło, uciekając na oślep i spadając w przepaść. Jednym słowem, robota się zmieniła, trzeba stać na straży nawet w nocy, nie można już puścić zwierząt samopas, wieczorem trzeba je zaganiać do ogrodzenia pod prądem.
– Tutaj pasterstwo zaczęło się odradzać, ale teraz może się okazać, że już nikt nie będzie chciał chodzić wysoko w góry. Trzeba by było, żeby politycy przedstawili jasne rozwiązania. I jakichś pewników w sprawach odszkodowań.
Dołącza do nas Mauro Fattor z dziennika „Alto Adige” z Bolzano, który niedźwiedziowi poświęcił specjalną kolumnę z podaniami ludowymi. Stawia taką tezę:
– Wystarczyłoby stworzyć urząd niedźwiedziego adwokata, żeby tłumić w zarodku konflikty i zapobiegać powstawaniu głupich legend miejskich na temat okrucieństwa tego zwierzęcia.
W Austrii, gdzie ze Słowenii docierają dziesiątki brunatnych stworzeń, pomyśleli już o tym. W regionach południowych został powołany Bärenadvokat, który jest wzywany, żeby bronić praw niedźwiedzia w sporach z osobami prywatnymi, które poniosły szkody. Nazywa się Bernhardt Gutleb. Pięć lat temu zinwentaryzował wszystkie przeszkody architektoniczne, które uniemożliwiają stopochodnemu zwierzęciu przemieszczanie się we Wschodnich Alpach.
Na łakomego kamrata każdy reaguje po swojemu. „Niech słoweński niedźwiedź wraca, skąd przyszedł!”– krzyczą zwolennicy Ligi Północnej, jakby zwierzę było albańskim imigrantem. „Niech Trydentczycy wezmą go sobie z powrotem” – wydzierają się południowi Tyrolczycy. Zarówno jedni, jak i drudzy naznaczają go piętnem etnicznym, jakby nie był po prostu niedźwiedziem brunatnym. Tak naprawdę to niedźwiedź jest wyznacznikiem przynależności etnicznej osób, jak detektor antropologiczny. W Górnej Adydze na przykład wywołał zupełnie niewspółmierny alarm. Ale nie ze strachu. Przez to, że zakłócił porządek. W krainie gospodarstw wiejskich (maso), gdzie wszystko jest uregulowane prawnie i zależy od jedynej władzy – Południowotyrolskiej Partii Ludowej (SVP), niedźwiedź wywołuje popłoch tylko z tego powodu, że gwiżdże na jakiekolwiek przepisy.
W Madonna di Campiglio pracownicy parku Adamello Brenta mówią, że wojnę można wygrać, rozmawiając z ludźmi. Jest o tym przekonany niestrudzony Andrea Mustoni, który dziesięć lat temu rzucił pomysł reintrodukcji. Ludzie chcą zrozumieć, nie istnieje chyba żadne inne zwierzę, które budziłoby tyle ciekawości. Praca z niedźwiedziem to w istocie praca ze społeczeństwem. Bez końca można powtarzać, że niedźwiedź nigdy nie atakuje człowieka. W Europie nie zdarzyło się to od 1906 roku, potwierdzają to statystyki prowadzone od tego właśnie roku. Jedynym wyjątkiem jest Rumunia, gdzie jednak człowiek wpłynął poważnie na habitat niedźwiedzia, wypuszczając go z zoo. A takie zwierzęta są znerwicowane, nie umieją żyć poza klatką.
Mustoni opowiada mi o myśliwym, który zatrzymał się w pewnej chacie wraz z dwojgiem znajomych. Widzi, jak niedźwiedź przecina w poprzek łąkę i wślizguje się w gęste krzewy. „Teraz wam pokażę” – obiecuje butnie myśliwy. Wychodzi i zagłębia się w zarośla, licząc, że przepłoszy zwierzę, którego bojaźliwość jest powszechnie znana. W krzakach natyka się na skulonego niedźwiedzia, przestraszonego i osaczonego z trzech stron. Za sobą ma skałę, na prawo i lewo zarośla nie do przebycia. Nie ma innego wyjścia, jak tylko ruszyć na człowieka. Myśliwy w lot pojmuje swoje położenie. „Jestem ugotowany” – myśli, cofa się, potyka na korzeniu, pada na plecy… Ale trzystukilogramowy zwierz przebiega nad nim, nawet go nie musnąwszy, i ucieka. Wieczorem w piwiarni Forst w Trydencie Groff opowiada mi inną niezłą historię.
– Pewnego jesiennego dnia zobaczyłem niedźwiedzia w okolicy jeziora Tovel. Zjeżdżał na tyłku po mokrym zboczu porośniętym wysoką trawą. Pomyślałem, że się pośliznął. Bynajmniej. Chwilę później wspiął się z powrotem na górę i zjechał jeszcze dwa razy na swoich sankach. Robił to specjalnie, dla zabawy. Brakowało tylko, żeby wybuchał przy tym śmiechem.
Wracaliśmy powoli bezksiężycową nocą
Samotny wilk wychyla się znad przełomu Isarco (Eisack), obserwuje nabrzmiałą rzekę osiemset metrów poniżej. Stoi pod szarym niebem, na łące, która opada jak pas startowy dla paralotni. Ma wielkie buciory, zmierzwioną sierść i tatarskie oczy. Jest listopad, na zboczach masywu Catinaccio (Rosengarten) leży już pierwszy śnieg, a w szarym powietrzu widać iglice Latemaru, Paganellę i Dolomiti di Brenta. Chmury ciągną na wschód, regularne jak rzeka, nad płaskowyżem Renon (Ritten) tworzą optyczny efekt wyspy, która porusza się w przeciwnym kierunku. Gigantyczna tratwa, która płynie z domami, ludźmi i zwierzętami między górami lodowymi Wielkich Alp, graniastosłupami o imionach Ortles (Ortler), Gran Pilastro (Hochfeiler), Picco dei Tre Signori (Dreiherrnspitze). To moje ostatnie wspomnienie o Ryszardzie Kapuścińskim, największym reporterze powojennym, który wkrótce potem zmarł w Warszawie.
Siedem lat wcześniej, podczas naszego pierwszego spotkania w styczniu 1999 roku na lotnisku w Zurychu, myślałem, że pomyliłem osobę. Czytając jego reportaże, wyobrażałem go sobie jako przedsiębiorczego i zwinnego Indianę Jonesa. Więc gdy zobaczyłem wynurzającego się z tłumu kulejącego, zaaferowanego człowieka o bezbronnym spojrzeniu, zerknąłem szybko na zdjęcie na okładce książki, którą miałem ze sobą, żeby się upewnić, że to on. To nie może być ten bohater, myślałem, który rzucał wyzwanie arktycznej zimie i malarii tropików, uczestnik dwudziestu siedmiu rewolucji, człowiek, który przemierzył Afrykę i Amerykę Południową, ogarnięte wojną futbolową, przeżył wielkie mrozy w sowieckiej Rosji i płomienne odrodzenie islamu.
To był on. Autor Hebanu, arcydzieła o sile i przekleństwie afrykańskiego kontynentu, powstałego w wyniku wielu podróży do tej części świata, i Imperium – niesamowitego świadectwa przeżywanego od wewnątrz upadku Związku Radzieckiego. To on, jak nikt inny, udokumentował upadek szacha i przejęcie władzy przez ajatollaha Chomeiniego. Dziennikarz, który został dopuszczony do tajemnic dworu ostatniego cesarza Etiopii i który potrafił opowiadać historie Greka Herodota sprzed dwóch tysięcy lat, osadzając je w teraźniejszości. Kapuściński, jeden z niewielu dziennikarzy na świecie, jechał w miejsca nieoczywiste, gdzie nie było świateł reflektorów. Daleko, jak najdalej od medialnego show.
Musi mieć diabła za skórą, myślałem, kiedy zbliżaliśmy się do bramek. W czym tkwi jego siła? Jak on to robi, człowiek o wyglądzie wiejskiego proboszcza, że zawsze wraca z notesami pełnymi historii? W czasie lotu z Zurychu do Mediolanu zauważyłem, że dziękował stewardesom za każdą najmniejszą rzecz.
– Nasz zawód zależy od innych – uśmiechał się, jakby przepraszając za swoją uprzejmość. – Jeśli nie szanujesz ludzi, drzwi zamykają się przed tobą.
Był w euforii, nie widać po nim było, że ma za sobą dziesiątki tysięcy godzin w powietrzu. Nikogo nie krytykował, nawet osób najbardziej w Polsce znienawidzonych. W Polsce mówiło się, że zapytany o Hitlera odpowiedziałby: „To nie był dobry człowiek”.
Wracam pamięcią do tego ostatniego dnia w Bolzano. Kapuściński nie wiedział, że ma przed sobą zaledwie trzy miesiące życia. Chodził z trudem, małymi kroczkami, często wpatrzony w swoje buty. Na płaskowyżu Renon wsiadamy do małej kolejki, która brzęcząc hałaśliwie, wiezie nas w kierunku secesyjnego domku Bronisława Malinowskiego, polskiego antropologa, który podróżował po Oceanii, położył fundamenty reportażu, i tu, w Górnej Adydze, spędził piętnaście lat między dwoma wojnami światowymi, prowadząc badania. Kapuściński chce zobaczyć to miejsce, mówi, że chciałby przebyć drogę Malinowskiego w stronę Pacyfiku. Szuka oceanu, ostatniego marzenia, brakującego horyzontu. Chce przełamać barierę, zbudować most raz jeszcze. Pojechać daleko, na antypody, gdzie nikt go nie zna, nie ma żadnych konferencji, które musi prowadzić, książek, które musi podpisywać, salonów, które trzeba odwiedzać.
Łąki, czerwone liście, jabłonie i kasztany, malusieńki kościółek pod wezwaniem Matki Boskiej Śnieżnej. W tle domki z lat dwudziestych i uporządkowana panorama, niemal szwajcarska. Wokół cienie sławnych ludzi – Mahlera, Kafki, Freuda – którzy w tych stronach odpoczywali. Pytam, czy przyjechałby pisać w takie miejsce.
– Malinowski spędził tu piętnaście lat i nie napisał ani linijki. Zastanów się dlaczego. To jasne: piękno rozprasza. Żadnych panoram. Trzeba unikać rozproszeń, zostać sam na sam ze swoją pamięcią. Cervantes napisał Don Kichota w więzieniu, prawda? Ja ograniczam się do zabarykadowania się na moim poddaszu w Warszawie.
Schodzimy w kierunku gospodarstwa Seberg, żeby spotkać się z grupką trydenckich studentów, którzy przez ostatni rok studiowali jego książki. Mistrz jest szczęśliwy, uwielbia przebywać z młodymi, z dala od kamer telewizyjnych. Gromadzi grupę na wspólnym posiłku wokół kominka, prawi komplementy kucharce, z kuchni przynoszą zupę, dwóch wieśniaków o twarzach jak z Pietera Breughla, sadowi się w wykuszu. Wszyscy są oczarowani prostotą jego pytań, jego dziecięcą ciekawością, brakiem cynizmu i ciągłym zdziwieniem.
– Wielu prosi mnie o wywiady, a kiedy pytam, na jaki temat, często słyszę: „na jakikolwiek”. Wtedy się irytuję. Nie jestem egzotycznym zwierzęciem, nie chcę być rzucony na pastwę ludziom, publiczność ma prawo do informacji – mówi. – A ja jestem na służbie publiczności, jeśli chodzi o informację. – Pyta młodych o nich samych, o ich marzenia, atakuje pytaniami, zachęca do przebywania z biednymi. – Nie możecie ich ignorować, jeśli chcecie uprawiać ten zawód. Biedacy stanowią osiemdziesiąt procent ludności globu, a najbardziej pokrzywdzone są dzieci. Bogate, przekarmione i znudzone z jednej strony, cierpiące i nieszczęśliwe z drugiej. Ze wszystkich okropieństw świata najbardziej boli mnie niesprawiedliwość.
Pojawiają się knedle i bigos. Kapuściński, który unika hoteli i ma zrujnowany żołądek po kilkudziesięciu latach nomadycznego życia, uczciwie pochłania całą porcję.
– Musicie jeść z ludźmi, o których piszecie. Cierpieć z nimi głód. Maksymalnie się do nich upodobnić. Nawet w Afryce, gdzie nie ma nic, gdzie natura jest tyranem, który cię miażdży. – Chwilami trudno się zorientować, czy mówi o sobie, czy o misjonarzu. – Gdy byłem w Afryce, nie dzwoniłem nigdy do domu, nie chciałem się wyróżniać, stać się outsiderem.
Powoli odsłania swoją moc. To człowiek, który przenika do grupy, wtajemniczony, wielki szpieg.
Idziemy na spacer, jesienne słońce nasyca Renon morelowym światłem. Jedna ze studentek mówi mi na ucho:
– Dopiero za dwadzieścia lat zdamy sobie sprawę, jak wielką rzecz teraz przeżywamy. Kapuściński idzie i opowiada:
– Bach przemierzył pieszo całe Niemcy, żeby znaleźć swojego mistrza; Herodot maszerował sześć tysięcy kilometrów, żeby sprawdzić najmniejszy szczegół swojego opowiadania. Teraz nikt nie robi takich rzeczy. Dlaczego? Jest pustka, wy, młodzi, też ją czujecie. Macie internet? To prawda. Ale to wam nie wystarcza, bo wiecie, że jesteście manipulowani. I dlatego zaczynacie szukać starych narzędzi, takich jak ja. Potrzebujecie naocznego świadka czasu.
Mijamy szopy, gdzie suszą się jabłka, worki świeżo zebranych jadalnych kasztanów, nawóz. Pan K. porusza się ostrożnie, ma swój sposób, żeby nie zakurzyć butów, obchodzi się z nimi jak chłop ze swoją pierwszą parą. Przypominają mi się sandały, które nosił u siebie w domu, trzewiki przemoczone w śniegu na warszawskich ulicach, pośród tramwajów, w blasku migających czerwonych świateł, jego małe kroki w tłumie, gdy zbierał i gromadził szczegóły z życia ulicy, małe kwiaciarnie, targ warzywny.
– Pierwszą parę kupiłem, jak miałem dwadzieścia pięć lat – opowiada. – Gdy byłem dzieckiem, w Pińsku, mieliśmy tylko łapcie z łyka.
Wiele lat wcześniej, podróżując po Ukrainie, zauważyłem, że współpasażerowie, wszyscy w średnim wieku, obserwują z uwagą moje buty. Włoskie, solidne i mocne. Popatrzyłem na ich obuwie: cienkie, sklecone byle jak, za niskie na ukraińskie błoto. Koloru niewątpliwie sowieckiego: wyblakły musztardowy żółcień i cynkowa szarość. Najgorsze było to, że twarze moich towarzyszy podróży były jak ich buty, jak gdyby to z nich wzięły bezkształtność i anonimowość. Jako człowiek z Zachodu nie od razu zdałem sobie sprawę, do jakiego stopnia bardzo dobre samopoczucie może wynikać z dobrze chronionych stóp.
Buty! Dla Kapuścińskiego były podstawowym narzędziem pracy, zawodu rozciągniętego na tysiące kilometrów, marzeniem, które narodziło się w ziemi dzieciństwa, w wodnym labiryncie o nazwie Polesie, w zawieszeniu pomiędzy Białorusią a Ukrainą. Chciał wrócić piechotą do tego zapomnianego świata, zaświadczyć o nim, aby uniknąć, jak mówił, wymazania go z pamięci. Opowiadał świat ubogi, może najbiedniejszy w Europie, manowce bagien, rzek, wiosek, do których można było dotrzeć wyłącznie wodą.
– Żywiliśmy się rybami, grzybami i jagodami. Ale byliśmy wielką wspólnotą Litwinów, Żydów, Polaków, Białorusinów, Niemców, Tatarów. To tam nauczyłem się rozumieć Ostatnich i wchodzić z nimi w relację.
Wracamy w dolinę, samochód zjeżdża na drogę z Brennero, starożytny lej przemieszczających się wojsk i kupców. Patrzy przez okno, co chwilę otwiera swój kajet, Bóg tylko raczy wiedzieć, co pisze.
Pytam, czy chciałby spędzić wakacje w Alpach.
– Nie – odpowiada. – Na wakacjach po jednym dniu zaczynam się nudzić.
– A w Warszawie?
– Warszawa jest tylko miejscem, gdzie odpoczywam i przygotowuję następną podróż. Naciskam: przecież musi gdzieś mieć swoją Itakę.
– Nie. Ulisses błądził, ale marzył, by wrócić. Ja nie mogę. Jestem skazany na błądzenie. Nie mam jamy. – I dalej, jakby czując impuls w ciele: – Mój zawód jest zabójczy, nie żyje się długo, jeśli się go uprawia na serio. Trzeba byłoby zatrzymać się wcześniej, jak piloci transportu liniowego, ale problem w tym, że nie umiem przestać.
Idziemy na kolację do mojego znajomego Francesca Cominy, na drugą stronę Talvery (Talferu), która dzieli Bolzano na dwie części – niemiecką i włoską, trochę tak, jak Neretwa przełamuje na pół Mostar. Nawet na moście Kapuściński nie odpuszcza, dopytuje o obowiązek deklaracji profilu etnicznego w Górnej Adydze, o neurotyczną równowagę między Włochami a Niemcami, rozdzielonymi we własnym domu. Słucha, uważny jak uczeń. Człowiek pogranicza, który w nim drzemie, jest wyczulony na podziały. Mówi o Libanie i Bośni. Jego rodzinny Pińsk był polski, później granica przesunęła się na zachód i tam była już Białoruś. Żydów eksterminowano w obozach koncentracyjnych, przyszli Rosjanie, Polacy zostali wypędzeni i tak oto skończył się ten mały zaczarowany świat.
Przy stole jest dobre wino i muzyka, przez otwarte okno rozbrzmiewa najbardziej charakterystyczny włoski hałas szczękających sztućców docierający z sąsiednich domów. Niemieckie Bolzano wydaje się nieskończenie dalekie. Nad podwórkiem góruje czarny profil Alp Sarntalskich, ze światełkami wysoko położonych gospodarstw i rozpościerającym się nad nimi firmamentem. Sąsiad – neapolitańczyk – dzwoni do drzwi, przyniósł deser, siada z nami do stołu. Ponad rzeką niesie się stłumiony gwar miasta, zwielokrotniony dzięki konsze gór. Stukot przypominający bardziej kasę fiskalną Heimatu, która jest coraz mniej ojczyzną, korzeniami, językiem, pejzażem, a coraz bardziej przedsiębiorstwem, spółką akcyjną, partią.
Około północy idziemy znów w stronę rzeki. Jakiś pijak leży rozciągnięty na moście. Mistrz jest zmęczony, opiera się na barierce. Ostatnie doniesienia mówią o zamachu na oddziały amerykańskie w Iraku, ale wiadomości go nie interesują. Znów ogląda swoje buty, uśmiecha się niespokojnie.
– Herodot wiedział to, czego Amerykanie nie chcą zrozumieć na Bliskim Wschodzie. Wiedział, że tam nie istnieje linia frontu. Wiedział, że tamtejsi ludzie atakują tylko po to, żeby uciec, Bush jeszcze się nie zorientował.
Wracamy powoli bezksiężycową nocą.
Osoby zainteresowane przedrukiem tego lub innego fragmentu książki prosimy o kontakt z działem promocji: zofia@czarne.com.pl.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Sulina
- Tłumaczenie: Joanna Malawska
- Projekt okładki: Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Data publikacji: 27 lipca 2016
Okładka miękka, lakierowana, ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 592
- ISBN: 978-83-8049-329-2
- Cena okładkowa: 44,90 zł
E-book・Legenda żeglujących gór
- ISBN: 978-83-8049-342-1
- Cena okładkowa: 38,00 zł
-
NagrodaNagroda San Vidal 2003Paolo Rumiz, Legenda żeglujących gór
-
NagrodaNagroda miasta Vigevano 2007Paolo Rumiz, Legenda żeglujących gór
-
NagrodaNagroda im. Bruce’a Chatwina w kategorii "Podróże na papierze" 2007Paolo Rumiz, Legenda żeglujących gór
-
NagrodaNagroda miasta Stresa 2007Paolo Rumiz, Legenda żeglujących gór
-
NagrodaNagroda regionu Grinzane dla kultury ziem górskich 2007Paolo Rumiz, Legenda żeglujących gór
-
NagrodaFinalista konkursu na nagrodę historyczną miasta Acqui 2015Paolo Rumiz, Legenda żeglujących gór
-
NagrodaNagroda miasta Alassio 2015Paolo Rumiz, Legenda żeglujących gór
Inni klienci kupili również:
- Magdalena RittenhouseNowy Jork
- Jarosław Mikołajewski, Paweł SmoleńskiCzerwony śnieg na Etnie
- Kapka KassabovaW stronę Ochrydy
- Zbigniew RokitaKajś
- Natalia Bryżko-ZapórPogranicze wszystkiego
- Aleksander KaczorowskiPraski elementarz
- Karolina KuszykPoniemieckie
- Dawid KrawczykCyrk polski
- Kasper BajonFuerte
- Kapka KassabovaGranica