Wacuś ściskał dłoń Hansa Franka, gdy przez Tatry ruszali pierwsi kurierzy.
Wacuś Krzeptowski chluby nazwisku nie przyniósł i skończył marnie, a jego kuzyn
Józef „Ujek” Krzeptowski poświęcał życie, by hańbę z nazwiska zmazać. O pierwszym chętnie by zapomniano i pamiętano tylko o drugim.
Witkiewicz, Chałubiński, Zaruski, Przerwa-Tetmajer i inni stworzyli
wizję Tatr i Podhala jako pięknego zakątka zamieszkanego przez ludzi
szlachetnych, swoiste plemię nieskażone cywilizacją. Niemieccy naukowcy również
twierdzili, że podtatrzański lud jest nadzwyczajny, a wręcz że górale to w istocie Germanie rozpuszczeni w słowiańskim żywiole – Goralenvolk.
Kenkarty z literą „G” przyjęło około
dwudziestu procent ludności Podhala. Ci, co je przyjęli, wierzyli w wielkie Niemcy albo
obietnicę lepszego traktowania, inni brali, bo brali wszyscy w wiosce. Niektórym góralska kenkarta nie przeszkadzała w działalności konspiracyjnej:
ukrywali Żydów i tatrzańskich kurierów, sami nosili bibułę albo chodzili z meldunkami na słowacką stronę.
Do dziś na Podhalu trudno o jednoznaczną opinię o ideologach i przywódcach
Goralenvolku. Wstyd naznaczył jednak nazwiska wielkich rodów. Jest jak
niechciany spadek, który mimo wszystko trzeba przyjąć. A przecież góral honorowy
i dumny, wierny ojczyźnie i tatrzański rozbójnik, zdrajca i kolaborant to awers i rewers tej samej monety. Ale krzyżyk niespodziany to jednak nie to samo co
hakenkreuz.
Pozostaje tylko za Antonim Krohem powtórzyć: „Wszystko to było
cholernie nieproste”. I o tym jest ta książka.