Katarzyna Sowula, Fototerapia
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
„Fototerapia” to – w dużej mierze – opowieść o postrzeganiu. Z tych samych elementów rzeczywistości bohaterowie tworzą zupełnie różne światy. Akcja rozgrywa się współcześnie, głównie na warszawskie Pradze, z jej specyficzną architekturą, mieszkańcami i atmosferą. Fotografie wykorzystywane w książce pochodzą z dwóch odrębnych cykli: „W płynięciu nie ustając” (2000) i „Śniąc” (2003) i stanowią swobodne dopełnienie akcji.
-
Co sprawia, że student polonistyki z dnia na dzień staje się nosiwodą, zdolni absolwenci szkół artystycznych fotografują wędliny, psycholog szuka pomocy u psychiatry, a mieszkańcy warszawskiej Pragi wbrew swojej woli zarastają brudem? Dla mnie absurdalna rzeczywistość to nieustające źródło radości, która szybko zamienia się w obłęd; popsute, porywające nas ze sobą, szaleńczo wirujące diabelskie koło, które nie może się zatrzymać.
-
„Fototerapia” łączy w sobie inteligencję, wyobraźnię i komizm, w dobrych w dodatku proporcjach. Połączenie takie w literaturze jest rzadkie, w debiutach w gruncie rzeczy nieobecne
Przeczytaj fragment ZamknijKatarzyna Sowula
Fototerapia
fragment
1. W ogromnym czteropokojowym mieszkaniu na pierwszym piętrze starej warszawskiej kamienicy miejsca było dosyć. Każde z nich miało własny pokój ponadprzeciętnych rozmiarów. Ten tak zwany Czwarty pozostawał owiany tajemnicą. Podobno mieszkał w nim onegdaj dość znany artysta plastyk, który, wyprowadziwszy się na zabitą dechami wieś, skutecznie uniemożliwił potencjalnym intruzom wszelkiej maści ingerencje w pozostałości po swej miejskiej egzystencji. Okna zabite tekturą nie pozwalały na lustrację wnętrza nawet tym śmiałkom (czytaj: Josemu), którzy postanowili wychylić się z balkonu, by zaspokoić ciekawość. Dwuskrzydłowe drzwi bez szyby zamknięto na klucz, po czym złamano go w zamku. Nie dawały się również wyjąć ze specjalnie skonstruowanej futryny. Artysta ciągle był w mieszkaniu legalnie zameldowany i miał prawo do (nie) zajmowanego przez siebie czwartego pokoju. Galago zastanawiał się czasami, czy nie mieszkają przypadkiem przez ścianę z jakimiś zmumifikowanymi zwłokami lub czy nie kryje się tam skład heroiny. Jedynie Łucja przeciwna była śledztwu. Coś jej podpowiadało, że ten pokój jest swoistą architektoniczną puszką Pandory i z jego otworzenia nie wyniknie nic dobrego. Jej współlokatorzy zbywali te uwagi wzruszeniem ramion.
Konrad zamieszkał w zagraconej krainie Josego, z którym wyjątkowo szybko przypadli sobie do gustu. Podobał mu się prowadzący do niej długi, ciemny, pomalowany na niebiesko-czerwono korytarz, z uśmiechniętym konikiem morskim wymalowanym na ścianie przez poprzednich lokatorów; pokój pełen najprzeróżniejszych zdjęć i stykówek, a nawet takich drobiazgów jak świecąca na zielono, dyndająca na zbyt długim kablu pękata żarówka, o którą Jose wciąż zaczepiał głową. Żarówka ta dawała mniej więcej tyle światła, że – według Galago – świeciła do wewnątrz i lepiej byłoby kupić czarną.
— Wstajesz o słonecznym poranku więc zamiast mrużyć bolące oczy – tłumaczył Josemu – zapalasz czarną i w całym mieszkaniu robi się ciemno. Proste.
Jednak najwięcej uroku miała w sobie przestronna kuchnia, z umieszczoną na dużej, kwadratowej desce powiększalnika szachownicą. Od zawsze grali w szachy własną metodą, odzwierciedlającą ich wyobrażenie o świecie. Każdą partię rozgrywali wszyscy czworo. Nie wiadomo było, kto gra czarnymi, kto zaś białymi. Na stoliku obok leżał czarno-biały kartonik, przekręcany po każdym kolejnym ruchu i informujący następnego grającego, którym kolorem ma zagrać. Zasada była banalnie prosta: kto przychodził do domu pierwszy po dwunastej w południe – wykonywał ruch kolorem wskazywanym przez kartonik i odwracał go. Tym sposobem wszyscy byli ze wszystkimi, a zarazem przeciwko wszystkim; każdy grał ze sobą i przeciwko sobie. Galago zwykł był mawiać, że na podniszczonej szachownicy naszych czasów konie stają dęba na gruzach wież przebitych płonącymi strzałami samolotów; gońce mylą drogę; stara królowa siedzi w schronie narzekając na kolano, a król jest nagi nagością niekoniecznie baśniową. Czarnych figur jest jakby więcej – do tego stopnia, że już, chociaż dziwnie cienkie, nie mieszczą się na swych polach. Pionki wariują albo przepadają gdzieś bez wieści, pędząc na oślep i nie mogąc wykonać kroku w tył. Wszystkie zaś figury boją się jednego: spadającej na łeb, na szyję popularności starej gry w szachy. Spoglądają więc z trwogą na prostokątne kartonowe pudełko, stojące nieopodal – przerażeni, że, być może już niedługo, trzeba będzie przerzucić się na grę w tak zwanego, panie, CHIŃCZYKA.
Konrad lubił ich wszystkich, łącznie z kotką; właściwie podobały mu się nawet osobliwe zwyczaje i złośliwe komentarze zazdrosnego Galago. Wyglądało na to, iż oboje z Łucją czuli się urażeni ilością czasu i uwagi, jaką Jose poświęcał nowemu lokatorowi. Kiedyś mnóstwo rzeczy robili razem. Teraz oni obaj przepadali na całe godziny, włócząc się Bóg wie gdzie i nie raczyli nawet informować, dokąd wychodzą i kiedy wrócą; zazwyczaj wracali nad ranem i od razu zasypiali na rzuconych na ziemię, nigdy nie zaścielonych jak należy materacach. Od czasu do czasu któryś z nich mruknął coś półgębkiem i tyle. Jeśli chodzi o inwencję twórczą, to jedynym dekoracyjnym novum wprowadzonym przez Konrada była stojąca na kuchennym blacie stara patelnia przykryta talerzem od perkusji.
Rozczarowana nową sytuacją Łucja wiedziała, że, jak co roku, Jose zamierza zorganizować w mieszkaniu skromną wystawę. Nie miała jednak pojęcia ani o terminie zamiany mieszkania w galerię, ani o, choćby ogólnej, koncepcji przeglądu. Na szczęście nie narzekała w tym czasie na brak pracy w agencji. Jej pokój wypełniony delikatnym zapachem ziół i suszonych skórek pomarańczowych krył w sobie nieprzebrane zasoby przeróżnych piór i puchu; kilogramy złotego i srebrnego piasku; sztuczne diamenty, rubiny i perły; bukiety suchych kwiatów i liści; świeczniki metalowe, drewniane i szklane z szeregiem świec o zapachu fiołków, kawy, jabłek i cynamonu; słoiki farb, próbki materiałów oraz sporą kolekcję zasuszonych stworzeń morskich. Wszystkie te starannie, od lat gromadzone przez nią przedmioty, wciąż na nowo wykorzystywała do stylizacji rozmaitych produktów. Przesiadywała w studio nierzadko do północy i, wbrew pozorom, cieszyło ją to niezmiernie, ponieważ oznaczało, że będzie mogła wreszcie zapłacić kolejną ratę za studia.
2. Gazu nie było już od dobrych trzech miesięcy i z nastaniem jesieni lokatorzy kamienicy zaczęli się nieco niecierpliwić. Wyjaśniono im rzeczowo i uprzejmie, że gaz zostanie włączony po remoncie kominów; tymczasem nie przeprowadzono jeszcze przetargu i nie wiadomo było nawet, jaka firma będzie ów remont przeprowadzać. Galago mył długie włosy, pomagając sobie swoim ulubionym, starym jak świat, wycyganionym od wujka porcelanowym kubkiem bez ucha z napisem „Zaufaj policji – Białystok”. Czerpał nim ciepłą wodę z małej plastikowej miski w kolorze blue i polewał kształtną czaszkę. Wodę musiał uprzednio zagotować w czajniku, oczywiście elektrycznym. Tego dnia przed południem ktoś podpalił wiszące na klatce schodowej zawiadomienie informujące o odcięciu gazu „do odwołania”. To oznaczało, że podziemie działa. Galago pomyślał chwilę, po czym uśmiechnął zwycięsko od ucha do ucha i na oślep sięgnął ręką po wiszący obok beżowy ręcznik. Plan odwetowy był gotów. Należało jeszcze przekonać do niego innych lokatorów i zawiadomić kogo trzeba.
3. Czy znajdowaliście się kiedykolwiek w pomieszczeniu zamienionym w camerę obscurę? Zaklejacie okna czarną folią, zostawiając w niej jedynie niewielki otwór, przez który wpada światło dzienne z zewnątrz. I kiedy tak siedzicie na chwiejącym się drewnianym krześle przyniesionym z przeznaczonej do rozbiórki fabryki, pijąc wspaniałą, delikatną, białą herbatę – na otaczających was zielonkawych ścianach rosną koronami w dół, lekko poruszane październikowym wiatrem drzewa, z opadającymi w górę żółto-czerwonymi, martwymi już liśćmi. Po suficie zaś przepływają pędzące ulicą samochody, maszerują odwróceni głowami do dołu mieszkańcy stołecznych antypodów i okazuje się, że nawet niedoświadczonym rowerzystom z łatwością udaje się jazda po gładkiej planszy sufitu głowami w dół; jedynie od czasu do czasu zahaczają o stary żyrandol – pełne kurzu miejsce kremacji ciemnych owadzich zwłok. Łucja nie czuła się najlepiej. „Haruję jak jednoręki tapeciarz, a życie mija” – pomyślała, obserwując sfruwającego właśnie w górę po ścianie gawrona. Jose znów gdzieś poszedł w towarzystwie Konrada. Tylko Galago siedział z mokrym ręcznikiem na głowie, pod swoim starym kocem (jak się miało wkrótce okazać – będącym źródłem jego alergii) i czytał dla oddechu Psychopatologię nerwic Kępińskiego.
— Co tu robisz? – zapytał nagle, stając w drzwiach. – Sztukę?
— Sztuka sama się robi.
Łucja z rezygnacją wskazała na stojące pod zawalonym brudnymi naczyniami zlewem niewielkie metalowe wiadro, wypełnione postrzępionymi, szaro-burymi kawałkami papieru. Galago rzucił na nie okiem i niczego ciekawego nie dojrzawszy – milcząco zabrał się za zaparzanie siódmej tego dnia kawy z mlekiem. Smętnie teraz było jakoś i pusto; niezmiennie uśmiechnięty i zawsze obecny pozostawał jedynie zdobiący ścianę koślawy konik morski.
4. Konrad napełnił wodą trzeci plastikowy kanister sporych rozmiarów, starając się nie zamoczyć zmechaconych rękawiczek. Trzech brudnych, pijanych i usmarkanych obywateli dotarło właśnie do studzienki, postanawiając uraczyć się pyszną wodą oligoceńską prosto z metalowych kranów. Rozsiedli się na niewysokim murku i zabrali do oblizywania metalu z wielką skwapliwością, a Konrad odwrócił głowę, opanowując odruch wymiotny i starając się nie myśleć o wszystkich paskudnych chorobach jamy ustnej. Ruszył w stronę osiedla. Od kilku dni siąpiło nieustannie i między blokami przy rondzie Waszyngtona powstała brudna, gigantyczna kałuża, którą trzeba było omijać kilka razy dziennie. Doprowadzony tym do szału Galago w ogóle nie wychodził z domu i pisał kolejny rozdział pracy, Konrad klął na czym świat stoi i tylko Jose cieszył się jak dziecko, że warszawiacy doczekali się wreszcie lokalnego jeziora Waszyngtona. Konrad wykonał kilka zgrabnych susów i, odstawiwszy kanistry pod wskazany adres, postanowił chwilę odsapnąć. Stanął pod eternitowym okapem i obserwował ulicę, po której spieszyli zrezygnowani i przemoknięci przechodnie, omijając wlokącego się noga za nogą cherlawego, zgarbionego dzieciaka w tenisówkach i o wiele za dużej kurtce ortalionowej z brudnym cytrynowym orłem na plecach. Dzieciak miał może jakieś osiem lat i z ogromnym wysiłkiem taszczył do domu wypchaną reklamówkę, którą szorował po nierównych płytach chodnika i z której przez dziurawe rogi wystawały stukające o ziemię szyjki butelek. Co kilkanaście metrów zatrzymywał się, by włożyć do reklamówki kolejną butelkę, znalezioną na przystanku czy pod koszem na śmieci, i ruszał dalej. Usiłował dźwignąć torbę, ale po kilkunastu sekundach znów ciężko opadała, więc ponawiał próbę i tak bez końca. Konrad dogonił go, wyjął siatę z ręki i nie zwracając uwagi na gniewne spojrzenia rzucane spode łba kazał się zaprowadzić do rodziców.
Pierwszą rzeczą, która uderzyła Konrada po wejściu do ciemnego pomieszczenia, nieco tylko większego niż przedział kolejowy, był wyjątkowo duszący smród, mieszanina potu, moczu, zgnilizny, starej skóry, alkoholu i kiełbasy. Światła nie zapalono, więc dopiero po chwili zorientował się, że na kozetce pod oknem leży przykryty szmatami tęgi mężczyzna. Wkładając sporo wysiłku w oderwanie butów od lepkiego linoleum zrobił trzy głośne kroki, położył reklamówkę na plastikowej skrzynce i rozejrzał się po pokoju. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, na podłodze, łóżku, stole i kredensie tłoczyły się butelki, odbijające światło zapalanych właśnie ulicznych neonów. Dzieciak stał nieruchomo i wyglądał na mocno przestraszonego. Konrad czuł, że powinien wyjść, że śpiącego ojca, wujka, ojczyma – kimkolwiek był on dla chłopaka – nie należy pod żadnym pozorem budzić, ponieważ skrupi się na dziecku, ponieważ zawsze to gówniarz jest winien temu, że robić się nie chce – a pić się chce, matka poszła w tango, a urzędy straszą eksmisją.
— Słuchaj mały – powiedział Konrad szeptem – zdejmij ten skafander i powiedz mi, gdzie tu jest jakaś ubikacja.
Chłopak ocknął się z odrętwienia i bezgłośnie wskazał głową na stojące w kącie, wypełnione do połowy metalowe wiadro, bardzo podobne do tego, w którym nowa współlokatorka Konrada przechowywała fragmenty wywoływanych po nocach artystycznych fotografii.
5. Tym razem Łucja postanowiła urządzić sobie ciemnię w kuchni. Sprawdziła, czy oba okna zalepione są porządnie czarną folią, czyli workami na śmieci; zaciągnęła zasłony w postaci starych koców w brązowo-cytrynowe pasy i ustawiła na parapetach tekturowe, malowane przez siebie tła, które według Galago do złudzenia przypominały Nenufary Moneta, tyle że bez nenufarów. Następnie wyciągnęła zza lodówki trzy duże kuwety, w których znalazły się, kolejno, wydobyte z plastikowych pojemników: wywoływacz, przerywacz i utrwalacz. Nastawiła powiększalnik i włączyła dwie masywne, metalowe lampy o czerwonych filtrach, z których jedna, okrągła, nieodmiennie kojarzyła jej się z kopalnią, a druga, pomalowana na szaroniebiesko olejną farbą – z lampami sygnalizacyjnymi używanymi na kolei. Przyniosła z pokoju kilka czerwonych kopert z papierem światłoczułym w różnych rozmiarach; rozłożyła na biurku stare gazety, lejki i trzy pary szczypczyków. Sprawdziła raz jeszcze, czy gruba czarna folia rozpięta na szybach okiennych jest wystarczająco szczelna – na tyle, by nie wpuściła do wnętrza najbledszego promienia jesiennego słońca. Układając na parapecie negatywy wyjęte z foliowych koszulek wypiła kilka łyków naparu z liści wiecznie zielonego ostrokrzewu paragwajskiego, swojej ulubionej mate. Właśnie miała zgasić światło, gdy ktoś zapukał do drzwi kuchni. W progu znów stał Galago: uparł się, że posiedzi z nią w ciemni. Wiedział, jak bardzo tego nie lubi; kilkugodzinne siedzenie w mrocznym pomieszczeniu, wypełnionym oparami wywołującymi ból głowy i gardła, przerywane jedynie monotonnymi suchymi trzaskami włączanych i wyłączanych bez końca powiększalnika i zegara ciemniowego sprawiało, że czuła się przygnębiona. Chciał jej potowarzyszyć – wciąż miał wyrzuty sumienia po fatalnej historii z drukarką. Zgodziła się niechętnie i pod warunkiem, że nie będzie narzekał. Przekręciła klucz w zamku, aby upewnić się, że nikt nie otworzy drzwi i nie wpuści wątłego blasku światła z korytarza, przez co jej praca mogłaby pójść na marne. Siedzieli w milczeniu, słuchając radia. Łucja nienawidziła wprost robienia próbek czy dobierania parametrów: czasu naświetlania lub, gdy zaszła taka potrzeba, kontrastu. Rwała na strzępy kawałki drogiego papieru i kładła pod powiększalnikiem. Następnie wrzucała je kolejno do każdego z odczynników i czekała na wynik. Była perfekcjonistką i zanim uznała go za naprawdę zadowalający – mijało sporo czasu. Bywało, że ze zmęczenia kładła papier nie tą stroną co trzeba albo myliła szczypczyki, zanieczyszczając którąś ze znajdujących się w kuwetach żółtawych cieczy. Galago nudził się potwornie i przysypiał na koślawym krześle, jednakże dzielnie trwał na posterunku. Za nic w świecie nie chciałby być zmuszonym do takiego nocnego ślęczenia dla zarobienia kilkuset złotych. Tym razem Łucja wydawała się być wyjątkowo zadowolona z pojawiających się kolejno czarno-białych odbitek. Jedną z nich postanowiła powiększyć do formatu 60x50 centymetrów. Po wykonaniu kilku prób ustawiła zegar i włączyła powiększalnik. W tym momencie Galago pomyślał, że dobrze byłoby napić się czegoś zawierającego kofeinę. Podszedł do lodówki i otworzył ją na oścież. Żółte światło zalało spory kawałek pokrytej paskudnym linoleum podłogi; wydobyło z mroku schyloną postać zaskoczonej Łucji, rozłożone dookoła przyrządy oraz wędrujące właśnie do kuwety wypełnionej przerywaczem, skazane już nieodwracalnie na niedoskonałość, duże zdjęcie uchwycone delikatnie w gumowo-aluminiowe szczypce.
6. Konrad siedział na ogromnej skórzanej kanapie, popijając koniak z kryształowego kieliszka i zastanawiając się, gdzie mógł zapodziać obszerny artykuł o operacjach plastycznych polegających na modyfikacji tradycyjnego kształtu tęczówki, wycięty przed laty z pewnego popularnonaukowego miesięcznika. Nie mający co robić z pieniędzmi ekscentrycy zmieniali jej okrągłą tarczę w kwadraty, półksiężyce i trójkąty. Konrad bardzo był ciekaw, na jak duże ryzyko narażali się podczas tego skomplikowanego zabiegu. Zupełnie tak, jakby nie wystarczała im możliwość zakupienia przeróżnych, na przykład fluorescencyjnych, soczewek kontaktowych.
Od lat fascynowały go wszelkie zagadnienia dotyczące funkcjonowania oka. Ludzkie nie było zbyt imponującym narządem. Konrada irytowało to, że w istocie widzi tak niewiele. Bez pomocy maszyny nie mógł nawet zajrzeć do wnętrza własnego ciała – jego dłoń pozostawała dla niego samego tak nieprzenikniona, jak ciemności egipskie. W ciemnościach zresztą czuł się równie bezradny, jak w oślepiającym świetle. Nie był w stanie widzieć na podczerwień – w czym przewyższał go podobno byle Azor. Jak naprawdę wyglądają kolory? Czy zielony dla jednych oznacza to samo, co zielony dla innych? Jak żyje się w świecie monochromatycznym? A w świecie niewidzących? Dlaczego uważamy, iż jedne kolory pasują do siebie, a inne zdecydowanie nie? I co by się stało, gdyby, na przykład, nie istniało zjawisko powidoku? Przecież wynalezienie filmu byłoby wówczas niemożliwe. A gdybyśmy widzieli wielokrotność rzeczy, jak owady? Albo byli zdolni dostrzec bakterie? Jak wówczas wyglądałby świat? Gdyby nasze oko działało jak potężny mikroskop i materia nie wydawałaby się nam już solidnym stołem, gruszką czy szklanką, ale nieskończenie wielką ilością pozostających w ciągłym ruchu atomów? Konrad kolekcjonował pasjonujące go artykuły i śledził rozwój nauki dotyczący korygowania wad wzroku. Podobno jeden z lekarzy wykonał eksperyment polegający na założeniu pacjentom, na odpowiednio długi czas, specjalnych okularów, w których widzieli do góry nogami. Po ich zdjęciu okazało się, że nadal tak widzą. No i jak tu bezkrytycznie wierzyć swoim zmysłom, mózgowi i wyobrażeniu o rzeczywistości?
Kilka dni wcześniej oddał zaskoczonej Ance wszystkie pieniądze, co do grosza. Zastanawiacie się zapewne, jak to możliwe, żeby w ciągu zaledwie kilku tygodni spłacić tak pokaźny dług, tylko i wyłącznie dzięki ciężkiej pracy nosiwody-amatora. Macie rację, jest to a b s o l u t n i e n i e m o ż l i w e. Na tym najbardziej niesprawiedliwym ze światów zdarzają się jednak, od czasu do czasu, niespodziewane, błyskawiczne i błyskotliwe awanse. Szczególnie wtedy, gdy mają związek z lekko opadającą powieką. Przyjrzyjmy się zatem uważnie jednemu z takich cudów niepojętych.
7. Iza dyskretnie obserwowała Konrada od dobrego tygodnia. Zawsze punktualny, dzień w dzień, równo o siedemnastej, zjawiał się pod drzwiami sąsiadki Borkowskiej i naciskał dwa razy białawy guzik starego dzwonka. Sąsiadka powoli i z wahaniem otwierała drzwi, wystawiając na klatkę schodową wór śmieci oraz dwa pięciolitrowe baniaki na wodę. Kiedy po kilkunastu minutach Konrad wracał – podawała mu listę skromnych zakupów zapisaną chwiejnym, niepewnym pismem emerytki. Iza stała za solidnymi drzwiami antywłamaniowymi, spoglądając przez rybie oko judasza; owinięta jedwabnym purpurowym szlafroczkiem paliła cienkiego jak włos mentolowego papierosa i po raz kolejny starała się odpowiedzieć sobie uczciwie na pytanie, czy naprawdę potrzebuje tego chłopaka. Był wyjątkowo przystojny i wyglądał na jednego z tych rzadko dziś spotykanych, taktownych, szarmanckich chłoptasiów; może niezbyt rozgarniętych, ale w czym to w końcu przeszkadza? Nie potrzebowała geniusza.
Któregoś popołudnia wyczekała cierpliwie do momentu, gdy Borkowska zamknęła starannie drzwi na zasuwę, odebrawszy uprzednio swoje bułki, dziesięć deko polędwicy i polopirynę, której zakupienie ukradło Konradowi dwadzieścia pięć minut życia, spędzonych w zatłoczonej aptece i wypełnionych tępawym gapieniem się na napis:
TUTAJ KUPISZ
STRIP HIV / TEST NA AIDS
Konrad siedział jeszcze przez chwilę na brudnym schodku, zawiązując sznurowadło. Naraz usłyszał ciche skrzypnięcie drzwi i poczuł zapach perfum – ledwo wyczuwalny, ale tym bardziej intrygujący. Odwrócił głowę i ujrzał nad sobą najpiękniejsze uda, jakie zdarzyło mu się oglądać na żywo w ciągu dwudziestu czterech lat życia wypełnionego najprzeróżniejszymi romansikami. Iza podała mu delikatną dłoń, więc wstał i, bez mrugnięcia okiem, dał się zaprowadzić do wypełnionego mentolowym dymem, umieszczonego na dziesiątym piętrze wieżowca, skórzano-aksamitno-jedwabnego raju.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Europejki
- Projekt okładki: Kamil Targosz
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, foliowana ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 132
- ISBN: 838975503-3
- Cena okładkowa: 12,50 zł
- Data publikacji: 31 grudnia 2004
Inne książki tej autorki
Zobacz wszystkieInni klienci kupili również:
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Adam ZadwornyHeweliusz
- Katarzyna BednarczykównaMasz się łasić
- Anna MalinowskaSosnowiec
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jędrzej PasierskiKły
- Katarzyna Roman-RawskaZaśnięcie Anisy
- Anna MaziukNiedźwiedź szuka domu
- Wojciech GóreckiWieczne państwo