Życie w cieniu słów
Wybór prozy niemieckojęzycznej lat dziewięćdziesiątych
Autorzy Życia w cieniu słów, Życie w cieniu słów. Wybór prozy niemieckojęzycznej lat dziewięćdziesiątych
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Koncepcja i opracowanie Towarzystwo Polsko-Niemieckie Moguncja-Wiesbaden
Tłumaczenie zbiorowe
Autorzy: Udo Marx, Vera Henkel, Ilija Trojanow, Franzobel, Manuel Lessing, Alissa Walser, Zoë Jenny, Thomas Strittmatter, Felicitas Hoppe, Bettina Galvagni, Tobias Rausch, Sabine Reber, Doron Rabinovici, Helmut Krausser, Peter Henning, Jens Neumann, Gion Mathias Cavelty, Silke A. Schuemmer
Antologia „Życie w cieniu słów” jest owocem wspólnej lektury, przemyśleń i pracy kilkunastu osób. Głównym kryterium doboru był wiek autorów, urodzonych, tak jak twórcy i tłumacze antologii, po 1960 roku. Drogowskazem stały się sugestie renomowanych wydawnictw i instytucji promujących młodą literaturę oraz wyniki prestiżowych konkursów literackich — głównie im. Ingeborg Bachmann. Ostatecznie zadecydowały gusty literackie twórców antologii.
Wybór nie jest próbą syntezy ani tym bardziej prezentacją całościowego obrazu literatury niemieckojęzycznej ostatniej dekady XX wieku. Ma na celu zasygnalizowanie kilku ważniejszych tendencji, linii rozwojowych i kręgów tematycznych.
Pomysł powstał około 1996 roku, wkrótce po narodzinach antologii „Grenzen überschreiten”, która była jedną z pionierskich prób przedstawienia w Niemczech literatury polskiej pokolenia urodzonego po 1960 roku. Stworzenie antologii autorów niemieckojęzycznych i przekazanie jej w ręce polskich czytelników było więc logiczną koniecznością.
-
Prozę z antologii łączy egzystencjalna tematyka. Młoda literatura niemiecka lat 90. jest głęboko introwertyczna, skoncentrowana na osobistych przeżyciach. Przenika ją poczucie społecznego wyobcowania. Autorzy najchętniej skupiają się na ekstremalnych psychicznych doznaniach: samotności, traumatycznych doświadczeniach dojrzewania, chorobie, obsesji śmierci. Nie ma w tym jakiejś specyfiki kulturowej, są natomiast uniwersalne nastroje końca wieku.
Przeczytaj fragment ZamknijAutorzy Życia w cieniu słów
Życie w cieniu słów
Wybór prozy niemieckojęzycznej lat dziewięćdziesiątych
fragment
Franzobel
Psi mózg
Dni stają się ciemniejsze. Ulice ktoś pobielił bóg wie czym. Pada śnieg. Ciało zastyga w głębokie spojrzenie. Pies. Cóż można począć? Ludzie w swych miękkich obiciach nie chcą niczego widzieć, spowici w chusty i czapy. Wszystko pływa, myśli Ja, kruche naczynie. Tak. Koniec wszechczasów już tuż tuż, dopływa do brzegu. Faluje. Ludzie mają na to słowa. Przede wszystkim: Boże Narodzenie. Widać to ich bałwochwalstwo, już się cieszą. Lampkami i rozświetlonymi drzewkami próbują przypodobać się swojemu bogu. Knedliki-pepiki. Dekorują słupy elektryczne gałązkami jodły, a własne samopoczucie piosenkami z Ulicy Sezamkowej, wierząc widocznie, że uratują to, co się da, biciem dzwonów. Ale ma się już na ostatni taniec, schyłek. Katastrofa stoi już w kolejce, napiera. Wyczuwa to niewidomy. Ludzie jednak obwiązują się tu i ówdzie białą wełną, czerwone płaszcze, szpiczaste czapki. Zapewne stają się wtedy Zwiastunami.
Białe derki leżą ponad wszystkim, przechadzają się po rzeczach, gubiąc sierść. Puszyście pieniąca się pochyłość, nawisy śniegu, niechaj świat się nimi okryje. Świat z ośmiu ulic, dwunastu tuzinów domów, co dalej – Ja jeszcze nie wie. Ludzie sieją sól, zielona wiara, że biel ją rozmnoży. To coś wciąga się do nosa, zwija język. Rolada. Ciągnie. Pewna Lady Pudel rzekła: No, nie patrzże tak smutno. Powiedziała: Głupcze, to jedynie zima, kiedyś minie. Ja nawet by i chciało, lecz niestety, tak naiwne nie jest. Bez wątpienia, ofiara propagandy, ona, dobrze oćwiczony wesołek, wyondulowana arystokratka optymistów.
Biegnie na wskroś zimna. Krew pędzi tuż pod skórą. Ja merda ogonem, prosząc o chleb, daje łapę za okrawek kiełbasy. Przeważnie jednak wyczekuje przy dziurce od nosa wielkich oskrzeli. Wielu ludzi wchodzi tu i wychodzi. Dom prycha powietrzem o temperaturze ciała. Pozdrowienia atmosfery. Można być zadowolonym. Przynajmniej ta perspektywa się zgadza. Reszta stanie się niebawem Historią. Cóż Ja ma jeszcze do stracenia? Tak bardzo samotne i bezimienne? I jak do tego doszło? Było nas czworo, pięcioro. Ja przypomina sobie mgliście. Swojsko i przytulnie. Matka lizała nas łakomie. My ją też. Mieliśmy cały kwadrat. Kraj mlekiem i miodem płynący. Głową do zadka. Z łapami wprost w mleczarnię, niech będzie pochwalona, ucieszna, krągła gromadka, głowa przy zadku, łapy w mleczarni, to stąd jest pożywienie, ta ogromna bliskość. A ta ucieszna gromadka to bracia i siostry, niech będą pochwaleni i rozbrykani, jak aksamitnie przeplatają się pazury. I wszystko wolno. Było. A potem, kiedy nie umieliśmy jeszcze porządnie stać, ktoś nas wziął. Ktoś zabrał nas dokądś, gdzie wszystko było mlekiem, mokrym i mętnym. Skamleliśmy o pomoc, nie widzieliśmy wtedy jeszcze porządnie. Mamo, skamleliśmy, wielka zależność, niech będzie pochwalona. Ale bez skutku. Ja już samo nie wie, czy działo się to na jawie czy we śnie. Czy to ma jakieś granice? Ja nie wie, kto mu pomógł. Ktoś to musiał być, niech będzie pochwalony. I tak urosło, daj łapkę, prawie już dojrzałe. Czy Ja ma się z tego cieszyć? Obecnie to przeszłość.
Dzisiaj. Gdyby słowo to nie rozpychało się w kolejce do katastrofy, Ja może by tu już nie było. Przeniosłoby się, jak to się mówi, na wieś, czy gdziekolwiek indziej. Tam są podobno, jak mawiają, możliwości. Łąki, pola, drób. I gdy się urządzisz, powiadają, zawsze może ci coś skapnąć. Jednak zima to podobno nie ta pora. Teraz wszystkim kapie tylko z nosa. Według Celsjusza jest tam nawet dosyć ostro. Rzekomo jeszcze zimniej niż tu. Poza tym, tuż przed katastrofą, nie ma to chyba już większego sensu. Bo któż to wie, jaka katastrofa będzie. I co w niej? Czy nawiedzi wszystkich i wszystkich pokona? Wielu ludzi sprawia sobie wygięte deski i wyjeżdża na nich, jak powiada, z miasta. Cóż sobie przez to obiecują? Możliwe, że katastrofa jako błyskawica osobiście wjedzie w każdy kamień. A może oznaczają to te światła? Czyżby miały zmylić błyskawice? Wskazując na drzewa i maszty, mówić uderzeniom: tutaj proszę, jeśli się odważycie. Ale cóż poczną ci z łukami desek? Jeśli tam, gdzieś poza, jest rzeczywiście, jak powiadają, tyle lasów, nic nowego to nie wnosi. A może to tylko symbol i zwrot drewna?
Jest tyle pytań, że Ja nie zna na razie żadnej odpowiedzi. Mimo to, Ja jest szczwanym psem. W końcu nie każdy wie, co oznaczają kurze łapki, którymi dwułapni stemplują swój rewir. A Ja pojmuje z tego już niejedno. Ja zna wszystko, od A do Z.
„P” to zakurzona zieleń, „h” suchy cynamon, „o” to czerwononiebieski, brązowy, „t” jest lekko zielonkawe, „i” oznacza kanarkowożółty, „s” określa ostry kolor blachy, „m” jest szarobrązowe, „e” jasnozielone, żółte i na koniec beżowe „n”. Ale takie przedstawienie nie jest szczególnie naukowe.
Tłumaczyła Agata Przyborowska–Stolz
Felicitas Hoppe
Wiecha. O urokach prowincji
Nie było mnie przy tym, kiedy mój ojciec wspiął się na dach, aby przymocować do belek udekorowany wstęgami wieniec. Robotnicy dali już znak, żeby pootwierać beczki, a dorastające dziewczyny w przykrótkich sukienkach wypróbowywały kroki do niesłyszalnej muzyki, podczas gdy muzykanci spóźniali się, jak zwykle przy takich okazjach.
Zebrani na dole unieśli już ręce, aby lada moment bić brawo, ale w ostatniej chwili, zanim ojciec dotarł na szczyt dachu, nagły powiew wiatru zaplątał się w jego szeroko skrojone nogawki z taką siłą, że ojciec, całkowicie obezwładniony, zaczął spadać.
To było nieoczekiwane i piękne widowisko, kiedy solidna sylwetka ciesielskiego mistrza przez chwilę wirowała na oczach widzów w przepełnionym wiatrem powietrzu. Spadając, ojciec starał się jeszcze złapać lewą ręką za pióropusz żałosnego wieńca, prawą zaś uchwycił wystającą belkę, aby tym sposobem przedłużyć sobie życie lub przynajmniej wydłużyć ciało, aż w końcu klapnął na ziemię dokładnie u stóp robotników, co było wyczynem nie lada. Ale nikt nie klaskał.
Niemalże w tej samej chwili zaczęło padać. Postawiono kołnierze płaszczy i rozpięto parasole. Zebrani, coraz bardziej przemarznięci, przemykali w stronę namiotu z piwem. Tylko burmistrz tkwił po środku placu i ze zmieszania miął tekst przemówienia, aż stało się ono nieczytelne. Pojawili się muzykanci. Z futerałami w rękach przebiegli do namiotu, wtulając głowy w ramiona. Tam zatrzymali się, kaszląc, wypakowywali instrumenty dęte i podnieśli je do ust, już nie strojąc.
Goście nieco się ożywili. Z ulgą pozwolili sobie napełnić kufle i rozpoczęli ekscytujące rozmowy o niepomyślnym rozwoju interesów. Przeklinali pogodę i błoto pod nogami, narzekali na pośpiesznie odlane fundamenty, zbyt krótko leżakowane drewno i w ogóle na całe rzemiosło, na którym nie można polegać, na jedzenie i picie o nieprzewidzianych porach, głośne śpiewy w czasie pracy, nieobecny wzrok podczas uderzania młotkiem przy wbijaniu gwoździ i lekkomyślnie stawiane kroki przy wchodzeniu na dach. Zupełnie jakby w tej okolicy nie pracowali mężczyźni, lecz lunatycy, którzy spadają przy najlżejszym powiewie, jeśli tylko ktoś w środku nocy niebacznie zawoła ich imię.
W końcu, kiedy zbiegowisko już się rozproszyło, na placu pojawili się dwaj panowie i zaczęli wynosić ciało ojca. Czynili to w spokoju, bez pośpiechu. Najpierw spierali się miedzy sobą o wszystko, co znaleźli w jego kieszeniach: calówkę, garść gwoździ, fotografię mojej matki, która w jednej ręce ma walizkę, a drugą przytrzymuje mnie za rękę.
Jak mi później wyjaśniła właścicielka gospody, w tych stronach wszystko jest łatwiejsze we dwójkę: jedzenie, picie, spanie, jak też to, co dzieje się wcześniej, w trakcie i potem. Każdego ranka dzieci ręka w rękę przestępują próg szkoły, zimą wzajemnie oczyszczają sobie buty ze śniegu. Dwaj dozorcy strzegą razem dnia. Nauczyciele tylko przy obopólnej zgodzie dokonują chłosty. Również złodziei wiesza się tu wyłącznie wspólnymi siłami. W ogrodzie zoologicznym żadne zwierzę nie siedzi samotnie w klatce, tak na wszelki wypadek, aby nie mogło samo siebie zjeść ze zgryzoty. W gospodzie częstuje się alkoholem tylko tych, którzy wkraczają do lokalu, wisząc na ramieniu drugiej osoby, a stoły są tak duże i okrągłe, że nikt nie ma odwagi zasiąść przy nich w pojedynkę. Osoba towarzysząca jest niezbędna. W każdym rogu inna orkiestra przygrywa do tańca. Jeśli ktoś przewraca się w tańcu, wynosi się go, a wnosi kogoś nowego, kto na tę okazję już długo czekał. Coraz bardziej zaczyna tu też brakować ziemi i miejsca pod zabudowę. A więc nie przegapcie okazji, stawiając przede mną na stole butelkę wódki i waląc otwartą dłonią w moje plecy tak mocno, że aż się zginam.
Było już ciemno. Uczucie chłodu zaczęło się przesuwać od stóp w górę, do gardła. Piłam wódkę, by się rozgrzać. Gdy to jednak nie pomagało, zaczęłam gadać i wypłakałam właścicielce knajpy całe serce. Wszystko chciałam zamienić w słowa, nieubłagany upływ czasu, męczącą podróż w ciasnym przedziale, uczynnych współpasażerów, raczących mnie byle jakimi kanapkami, wpychających mi się na kolana i przyciskających moją twarz do szyby, aby bezustannie objaśniać krajobrazy, bezbarwne niebo, powykrzywiany horyzont i kruchy lód na kałużach, który jest tu cieńszy niż gdziekolwiek indziej. Skoczyli na środek przedziału, dziko wymachiwali rękoma i tupali nogami. Wszystko się zachwieje, krzyczeli, a ja prawdopodobnie złamię naraz obie nogi, powiedziałam, i nikt mnie nie odnajdzie. Państwo przecież wiedzą, że jestem sama, dodałam, by w ogóle cokolwiek powiedzieć.
Właścicielka gospody zanosiła się śmiechem. Tylko ten, kto się waha, przegrywa. Latem zresztą wszystko błyszczy mocniej i dlatego też dwa razy tyle kosztuje. Ale teraz – wskazała na zaśnieżony krajobraz za oknem – wszystko jest przykryte i niepozorne, a nabyć to można już za połowę. Zanim mogłam jednak spytać, o połowie czego myśli i ile dokładnie to będzie kosztować, rozwarły się drzwi i do izby weszli dwaj panowie.
Śmiali się, nie pokazując przy tym zębów, a ja podziwiałam ich krzepkie zdrowie, nie nosili bowiem rękawiczek ani kapeluszy, na przekór pogodzie występując w lekkim, eleganckim obuwiu. Zanim zajęli miejsca po mojej lewej i prawej stronie, skłonili się lekko i rzucili właścicielce gospody wymowne spojrzenia. Gospodyni przyniosła kieliszki wódki i zaczęła nakrywać do stołu. Z kuchni dobiegało postukiwanie garnków i patelni, a potem pojawiła się zupa. Była rzadka i tak gorąca, że od razy oparzyłam sobie język. Widzi więc pani, jak ciężko jest trzymać język za zębami we właściwym momencie, rzekł jeden z mężczyzn. A przecież o wiele przyjemniej jest osiągnąć porozumienie w milczeniu.
Zanim zdążyłam coś odpowiedzieć, na stół wjechały ziemniaki i pieczeń. Ziemniaki były szkliste, a pieczeń łykowata, ale mimo to obaj panowie spałaszowali je do ostatniego kęsa. A ponieważ to ja byłam panią sytuacji, zaczęli mnie karmić, przedtem jednak wylizali swoje talerze do czysta. Kęs po kęsie wsuwali mi do ust ziemniaki i kawałki pieczeni, aż opustoszały półmiski i talerze, i zadowolona gospodyni mogła wynieść je do kuchni, a obaj panowie zabrali się do wycierani mi serwetkami kącików ust.
Tylko proszę się aż tak nie starać, krzyknęłam, wszystko sobie przecież przypominam, kamień na kamieniu nie pozostał, wiatr hula, okna zostały zamurowane, a drzwi zwisają z zawiasów. Ale ci dwaj uśmiechali się, a gospodyni wniosła tymczasem kawę tak samo rzadką i gorącą jak zupa.
Podczas gdy jeden z panów usiłował zapalić papierosa, łamiąc przy tym jedną zapałkę za drugą i bez najmniejszej oznaki zniecierpliwienia czy znudzenia rzucając je na podłogę, drugi wydobył z torby tekst umowy i cichym głosem zaczął rozprawiać o radościach nadchodzącego lata, o rozmarzniętych kałużach, po których pływają kolorowe kaczki, o siostrzeńcach i bratankach przyjeżdżających gromadnie w odwiedziny, tak że do późnej jesieni nie można będzie odczuć najmniejszych objawów samotności, o zabawach pod gołym niebem, na których dziewczęta tańczą z dobrze ubranymi młodymi mężczyznami, instrumenty muzykantów błyszczą oślepiająco w słońcu.
Niech mi pani wierzy, rzekł, przewracając oczyma, a jego prawa ręka nieustannie gładziła czule biały papier. To, co teraz jest szare, będzie błękitne albo żółte, albo zielone, a linia horyzontu stanie się tak świeża i różowa, że już ślinka cieknie na samą myśl. Tu mlasnął głośno językiem.
To brzmi rzeczywiście pięknie, powiedziałam prędko, widząc jak jeden wyjmuje z ręki drugiego tekst umowy i rozpościera ją pieczołowicie na stole. Ale ja w ogóle nie umiem tańczyć. Ten problem proszę powierzyć nam. Do lata z pewnością kogoś i dla pani znajdziemy, kogoś, kto panią tego nauczy. Zobaczy pani, jak łatwo to przyjdzie. Nie będzie pani już opuszczać żadnych uroczystości. Ponieważ tak dalece już zbliżyłam się z oboma panami, że nie byłabym w stanie ich rozczarować, pochyliłam się nad umową i zaczęłam głośno czytać.
Obiekt zmienia wreszcie właściciela, ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich stron. Wszystko inne pozostaje bez zmian. Także parcela wraz ze wszystkim, co się na niej ukaże po stopnieniu śniegu, przechodzi w ręce nowego właściciela. Jednocześnie nastaje okres niepojętych odkryć. W przypadku zaistnienia szkód, nowy właściciel sam poniesie koszt wszystkich niezbędnych napraw. Jeśli chodzi o pośrednictwo, obaj panowie za swe starania otrzymają jednorazowe wynagrodzenie. Sposób i forma jego wypłacenia zostaną ustalone z nowym właścicielem, w nadziei na obopólne porozumienie. Jeśli przed podpisaniem umowy miałaby spaść choć jedna dachówka, wszyscy obecni zobowiązują się tego nie zauważyć.
Podniosłam głowę i zamilkłam. Po mojej lewej i prawej stronie w ciszy siedzieli obaj panowie. Niech pani się o nas nie martwi, rzekł w końcu jeden z nich. My kochamy naszą pracę. Wszystko, co robimy, czynimy chętnie i bez pośpiechu. W takim razie mogę jeszcze raz dokładnie zastanowić się nad całą sprawą!, wykrzyknęłam z ulgą. Ależ oczywiście, powiedziała gospodyni i zebrała na tacę filiżanki z dzbankiem do kawy. Noce są teraz długie. Kiedy wracała do kuchni, słychać było trzask rozdeptywanych kawałków drewna, zupełnie jakby miażdżyła pancerzyki owadów. Panowie wstali, podnieśli mnie z krzesła i wnieśli uroczyście po schodach do mojego pokoju. Tam, do świtu niestrudzenie pertraktowali o sposobie i formie wynagrodzenia, aż nad ranem zupełnie opadłam z sił.
Rano w całym domu pachniało przypaloną kawą. Z kuchni dochodził rozkazujący głos gospodyni. Zeszłam ze schodów i przylgnęłam do okna. Ciągle jeszcze padał śnieg. Obaj panowie wspólnymi siłami odśnieżali samochód. Potem zaczęli rzucać w siebie śnieżkami. Kiedy pojawili się później w drzwiach, ich rozognione policzki rozświetliły izdebny półmrok. Obaj byli w tak dobrym humorze, że aż przeraziłam się i chciałam krzyknąć: Nie cieszcie się panowie przedwcześnie, lecz wyprzedziła mnie gospodyni, rzucając na talerze wyprasowane na kant serwetki, zupełni jakby to było święto. Oznajmiła donośnie: Śniadanie na stole. Mężczyźni jakby zupełnie zapomnieli o mojej obecności. Nadal jeszcze byli zajęci strzepywaniem sobie śniegu z ramion. Półobecni, głęboko wsuwali noże w blade bułki i z pełnymi ustami półgłosem rozmawiali o dalekiej podróży, którą zamierzali odbyć razem ze mną, kiedy tylko już złożę mój podpis, a także o tym, jak bardzo mają już dość tej okolicy, wilgoci, bladego chleba, wychudzonych dziewcząt w przykusych spódniczkach i w ogóle tych wszystkich interesów i pertraktacji, które w miarę upływu czasu stały się coraz żmudniejsze.
Śnieg za oknem upodobnił się do ciężkiej kurtyny, a dwaj panowie tak pogrążyli się w rozmowie, że gospodyni rzuciła im posępne spojrzenie, a potem nagle otworzyła naraz wszystkie okna. Teraz ujrzałam ku memu zdumieniu, jak wytrząsnęli z rękawa zdjęcie mojej matki i ułożyli je przed sobą na brudnym obrusie, miedzy nożem i masłem. Cicho i nerwowo zaczęli coś szeptać, bardzo podekscytowani, zapewne z powodu zbliżającej się podróży i związanych z nią oczekiwań. Tak dalece byli zajęci sobą, iż odetchnęłam z ulgą, w przekonaniu, że uratowałam swą skórę, i że podobnie jak oni w końcu zostałam sama, wraz ze wspomnieniami, z nieobecną twarzą matki, łatającej spodnie ojca, przez które nieustannie, niczym piasek, przesypują się gwoździe, podczas gdy ojciec ciągle jeszcze cierpliwie siedzi przy stole i czeka, aż ostrożnie go zawoła, aby, być może, wyjść z nim na krótki spacer.
Dlaczego ojciec był wtedy tak naiwny, albo dlaczego ja nie byłam chłopcem? Wtedy od razu zakochałabym się mojej matce i razem z tymi dwoma dobrze ubranymi panami mogłabym wystawać pod naszym oknem. Wspólnie tworzylibyśmy chór zakochanych i śpiewali piosenki trubadurów. Wymachiwalibyśmy do rytmu chorągiewkami i zawadiacko odchylalibyśmy głowy, zupełnie tak, jakby na naszych ramionach przysiadł księżyc w pełni. Na koniec, być może, wyciągnęlibyśmy chusteczki, zupełnie tak, jakbyśmy za chwilę mieli wybuchnąć płaczem. Matka otworzyłaby okno i spuściłaby przezeń włosy. Panowie upletliby z nich linę i bez trudu wspięłabym się po niej wprost w wyciągnięte ramiona matki.
Ale ja tkwiłam nieruchomo, zdumiona w rogu pokoju i spoglądałam na matkę, która zdecydowanym ruchem odkłada spodnie ojca, wbija igłę w obrus i zbiega po schodach w objęcia obu panów, a ci zdecydowanie i z zadowoloną miną biorą ją pomiędzy siebie i prowadzą do ogrodu zoologicznego, żeby ją tam wystawić przed klatkami, aby zwierzęta nie musiały już dłużej zjadać siebie ze zgryzoty.
Matka śmieje się, pokazuje zwierzętom zęby, otwiera torebkę i sypie pod nogi zdziwionych zwiedzających orzechy, zupełnie tak, jakby to były kwiaty. Zwierzęta przeciskają głowy przez kraty i matka karmi je z ręki, bez obaw i jakiegokolwiek pośpiechu. Za nią stoją obydwaj panowie i zachwycają się lekkomyślnością, z jaką matka tłucze orzechy, oswaja zwierzęta i idzie później do domu, by spakować mnie i walizkę, a wszystko inne pozostawia nietknięte. Ale w tej okolicy, dzięki Bogu, nie ma żadnych ogrodów zoologicznych, powiedziała gospodyni i zdecydowanym ruchem położyła rachunek na zdjęciu matki.
Twarze obu panów spochmurniały, a ich ciała wyprężyły się. Teraz kolej na zwiedzanie, zawołali, podrywając się krzeseł. Położyli na stole kilka banknotów, pomogli mi założyć płaszcz i wypchnęli za drzwi, żeby przebrnąć przez podwórze do samochodu. Na progu stała gospodyni i machała nam na pożegnanie.
Jak pani zapewne wie, czasami wspomnienia potrafią płatać figle, stwierdził jeden z mężczyzn. Prawdopodobni nie uwierzy pani własnym oczom, tak bardzo wszystko się zmieniło ostatnimi czasy. Dach jest już do połowy pokryty, okna są jak nowe, zawiasy w futrynach wszystkich drzwi są naoliwione. Kiedy tylko zniknie śnieg, w mgnieniu oka wszystko się dokończy. Jeszcze zanim wyruszymy w podróż, wspólnie zazielenimy cały teren i może nawet ustawimy kwiaty w niektórych oknach. Ponieważ dom nie ma żadnej cienistej strony, myślimy o rozłożystych drzewach, z uwagi na gorące pory roku.
Same pomieszczenia w rzeczy samej są idealne, kontynuował drugi, dobywając z kieszeni calówki. Co godzinę słońce zagląda w inne okno. Jeśli pani sobie życzy, od razu można dokonać pomiarów. Bez trudu wszystko znajdzie najodpowiedniejsze rozlokowanie i jeszcze przed nastaniem lata z pewnością zdołamy przesunąć ostatni mebel do właściwego kąta.
Przestał już prószyć śnieg i lunął deszcz. Obaj panowie niestrudzenie kontynuowali swoje wywody, a ja tymczasem usiłowałam cokolwiek wypatrzeć przez szybę samochodu. Muzykanci są już zamówieni, rzekł jeden z nich i rzucił mi w lusterku wyzywające spojrzenie. Oczywiście pomyślimy też o napojach, ale o wieniec niech się pani najlepiej sama zatroszczy. Zielony, niebieski czy – bo ja wiem – nawet żółty, dla nas jest to bez znaczenia, to jest sprawa kobiet. Powinien być tylko w miarę jaskrawy, żeby można go było zauważyć z daleka.
Kiedy samochód zatrzymał się, na drzwi napierał tak silny wiatr, że nie udało mi się ich otworzyć, ale ci dwaj wyciągnęli mnie i popchnęli w stronę domu. Drzwi były otwarte na oścież. Na parterze stała woda, w pokojach na górze leżał, powoli topniejąc, śnieg do kolan. Przez pokryty do połowy dach deszcz ciągle jeszcze lał się strumieniami. Obaj mężczyźni jak bociany brodzili po śniegu w stronę tarasu na dachu, gdzie rękawami płaszczy oczyścili małą ławeczkę, na co powiedziałam: Niech panowie to zostawią, na stojąco widoki są o wiele ciekawsze.
Następnie obróciłam się, żeby spojrzeć na szczyt dachu. Panowie odczytali moje myśli i wspólnymi siłami wykręcili moją głowę tak, abym patrzyła na otwartą przestrzeń. Powinnam im zaufać i uwierzyć, że te czasy minęły raz na zawsze, a przepisy są niezwykle surowe i bywają przestrzegane. Tym sposobem cały ciężar odpowiedzialności rozkłada się przynajmniej na cztery barki, stwierdzili, wyciągając z kieszeni tekst umowy, który rozpostarli następnie przede mną na ławce. Było już jednak ciemno i papier był tak wilgotny, że nie mogłam odczytać ani słowa. Niech pani nie udaje, że nie wie, o co chodzi, krzyknęli i zdecydowanym ruchem wcisnęli moją głowę w linijki umowy, tak, że nieomal uderzyłam twarzą o ławkę. Dopiero gdy poprosiłam o długopis, rozluźnili uścisk. W tej samej chwili z dachu obsunęła się pierwsza cegła.
Jak na komendę obaj panowie schowali głowy w ramiona, postawili wysoko kołnierze i zgięci w pół biegli do tyłu, przez taras do domu, dając mi jednocześnie nieustanne znaki, żebym biegła za nimi. Widowisko stało się tak zajmujące, że nie mogłam oderwać wzroku od dachu. Dachówki obsuwały się w strumieniach deszczu jedna po drugiej i układały się bezdźwięcznie u mych stóp w coraz bardziej topniejącym śniegu. Woda wlewała mi się za kołnierz i stamtąd spływała po szyi w dół, aż do butów, a z butów przelewała się z powrotem na posadzkę tarasu, skąd spadała na głowy obu uciekających panów, których widziałam teraz, jak przekraczają próg i przemykają po błocie do swego samochodu. Dla ochrony przed deszczem, trzymali nad głowami łopoczący na wietrze tekst umowy. Niech się panowie o mnie nie martwią, krzyknęłam, a mój głos drżał z zachwytu i w poczuciu oczekującego mnie szczęścia. Teraz sama zaczęłam się wspinać.
Kiedy o świcie dotarłam na szczyt dachu, byłam przemoczona do suchej nitki. Horyzont wydał mi się niezwykle świeży. Na dole w kałużach pływały pierwsze kaczki. Muzykanci polerowali instrumenty. Gospodyni przyglądała się pod światło pojedynczym kieliszkom. W oknach stały kwiaty. Na dachu samochodu leżały walizy. Obaj panowie spacerowali wzdłuż domu i w szybach okien sprawdzali raz po raz, czy węzły krawatów znajdują się na właściwych miejscach. Noskami wypolerowanych butów odsuwali leżące jeszcze gdzieniegdzie dachówki na brzeg chodnika. Zaraz po przybyciu burmistrza zaintonowali donośnym głosem pieśń trubadurów. Prawdopodobnie odchylali przy tym zawadiacko głowy i dobywali chusteczek, podczas gdy ja, ciągle jeszcze na samej górze dachu, byłam zajęta prezentowaniem wieńca, aby przynajmniej w ten sposób przedłużyć nieco uroczystość.
Tłumaczyła Joanna Skibińska
Bettina Galvagni
Melancholia
Nie wiedziałam, że znów pozostanie mi tylko maszyna do pisania, stukając palcami w klawiaturę wyobrażam sobie, że jestem w pociągu, a później widzę ją jako aparat rentgenowski, przyglądam się jej z rozdzierającą niecierpliwością, tak musiała przyglądać mi się matka, kiedy mówiłam: Jeszcze tylko jedna linijka, jeszcze tylko jedna. Nie wiedziałam nic o odgłosach, później, w szpitalu, o bieganinie po sklepach, pocałunkach podawanych dalej jak wiadra z wodą, o podróży przez zaspany krajobraz wewnętrzny i zewnętrzny, kiedyś, na początku kociotrupie kanaliki, zielone, chorowite, a jednak jak z bajki o rybaku, mała idylla z Odysei. Balkony z kolorową imitacją mozaiki w Treviso, rozszczepiający się sen w Bassano del Grappa. Musiałam opuścić to miejsce, bo Jelena też odeszła, ceremonii pożegnalnej już bym nie wytrzymała. Colli jeszcze raz opowiada, że kupił w Ameryce znakomitą walizkę marki Samsonite, która we Włoszech od razu się zepsuła. Monaco è più bella di Francoforte, mówi do niego Jelena, Francoforte è troppo moderna. On z kolei odzywa się do mnie niezrozumiale, mówiąc o plajcie jakiegoś finansowego bossa, o systemach, które funkcjonują, i systemach, które nie funkcjonują, nagle moja matka wysiada i załatwia się kilka kroków przede mną, na skrawku Valsugany, przypominającej wulkaniczny krater, nad nią skały niczym śmierć, ona uśmiecha się przepraszająco, potem rzuca mi pod nogi drożdżówkę. Pisania nie uczy się w szkole, mawiał Colli, Devono scrivere die termi come „La storia del bagaglio”. Do głowy znowu wślizguje mi się skojarzenie z Joyce‘em, przy czym na pierwszy rzut oka nie ma ani śladu Joyce’a i w ogóle żaden człowiek nie może przypominać Joyce’a, Laura, która stała się łagodna jak sarna, w Bolzano lekarz mówi, żeby matka nie nazywała mnie Bambiną. Gdybyż to było wszystko, co jak lina uporczywie dławi nam puls, znowu śni mi się, że przychodzą ludzie i rozdzierają książki, czasami też wyobrażam sobie albo myślę, albo wydaje mi się, że myślę, może po prostu sobie tego życzę, aby sprawy, te załatwione i te dawne, były jak urządzenia, które można wyłączyć. Myślę o tym, kiedy mój ojciec pokazuje mi dom z werandą pomalowaną na czerwono, aby te sprawy po prostu przestawały istnieć i, co jest ważne, nie pozostawiały żadnych śladów prowadzących do załamania nerwowego. Dlatego nie znam swoich granic. Ta grecka krew, ten zachód słońca, które mi wstrzyknięto, wyblakły już doszczętnie. Słyszę, jak mój ojciec myje się pod głośnym strumieniem wody i czytam znowu Czarodziejską górę po włosku, chociaż teraz wszystko zdaje się spływać w chłód Bernharda; ten bezlitosny egzystencjalizm przelanych w słowa uczuć, ta absolutna jasność umysłu, która musiała go wciąż budzić z choroby. Laura tłukąca w kołdrę, słowa wyplute przez nią wciąż przypominają mi Penitenziagite, są przesiąknięte tą samą cielesną zgrozą. Jeśli miałabym dożyć starości, aż boję się przyznać, że w to nie wierzę, to cały mój mózg odwodniłby się powoli, przepełniony wspomnieniami. Widzę siebie z Olindą, z ręką przyciśniętą do serca, chodzącą po korytarzu, widzę, jak wpadam w jej ramiona, kiedy stara kobieta przy obiedzie obraca się w proch, a lekarze są jak skrzeczące stado ptaków. Trzy plamy słońca na podłodze. Kartki, kartki, żeby tylko nic nie zapomnieć, moja matka zdaje się dziwić, że innym może być dobrze, moja jedyna, nieprzemyślana i infantylna reakcja to jak zwykle pytanie: Dlaczego miałoby im być źle? Ja tylko noszę w sobie balast przeszłości, często bywałam rozdrażniona, całe życie nie robiłam nic innego, jak tylko lekko odświeżałam moje zakłopotanie i dekorowałam je zabawnie nieistotnymi drobiazgami. Wymieniamy nieprzytomne spojrzenia, my z Bettiną, jak mówi Jelena do mojej matki. Wybuchy śmiechu najpierw u Laury, jak w szkole, kiedy wszyscy siedzą cicho i tylko jeden czyta, a ja starałam się myśleć o wyniszczających rzeczach, co wciągało nić Ariadny jeszcze bardziej w głąb labiryntu. Kiedy Laura jak aktorka teatralna biega tam i z powrotem, podobna do napuszonego pawia, Jelena mówi: Nie cierpię tych „Baci” po czym upuszcza na łóżko czekoladkę od mojej matki. Znowu nie jestem z siebie zadowolona, mówi, mimo że odnoszę sukcesy, to wszystko już nic dla mnie nie znaczy, kiedyś marzyłam o podróżach, samolotach, wtedy znów pojawiały się krople wody w wapiennej grocie serca, czułam się słaba, jakbym była zapałką albo łodyżką trawy, to półprzytomne przeczucie rozstania, z Olindą i Jeleną, świadomość, że nie skonają ani pociągi, ani gazety, ani mózgi żyjących, kiedy ja... Mój oddech chce wydostać się na zewnątrz, jak z przykrytej szklanki, niczym małpki i pingwiny w monachijskim zoo, które histerycznie kleiły się do naszych palców zza szyby, kiedy przytykałyśmy im gałązki do nosa, anamneza całkowicie rozpływająca się we mgle.
Właśnie siedziałam, zupełnie bezsilna, na zewnątrz, w cieniu szpitalnego demona, bezmyślnie zdejmowałam i ubierałam kobaltowo niebieską halkę, wciąż ze śladami płytek od EKG i echokardiogramu, plamy żelu jak płatki pozostające po morskiej pianie, z największą fantazją analityczną myśląc znowu o tym, jak Colette, Lisa i tak dalej zachowałyby się w takiej sytuacji. Byłyby po prostu czarujące, jak te małe pielęgniarki w San Donà. Zostać kimś, to według prawa osobistej ewolucji umysłowej Colliego zbyt proste marzenie, które nie odpowiada złożoności ludzkiego zagubienia, znów lekko dotknąć czoła Heideggera, przyszłość to nierealność, która odbiera mi tlen, strefa chorych, w której figuruje Pericardite acuta, fugace, probabilmente virale. Ale nas znów nastraszyłaś, mówi ciotka. Reale mówi o jakiejś Campana di vetro, coś paraliżuje mi język, trafiając mnie jak Achillesa w moje wrażliwe miejsce. On niezmordowanie tłumaczy mi, jaka jest różnica między psychiatrą a psychologiem, Tu stessa ti distruggi, ma è chiaro che non puoi uscire da sola, przyglądam się sztucznie zielonemu pomieszczeniu, aparatowi do echoskopii, na nim magnetowid z niechlujnie opisaną kasetą Sony-Vivax, jak w domu, fotel obity materiałem w kolorze zieleni z sali operacyjnej, Reale od razu go odstawia, łóżko niczym w poradni lekarskiej, jak zawsze mówi Togliti la camicetta, il torace completamente libero, później leżę, patrzę w górę, odwracają mnie na lewo, więc patrzę na lewo na pudełka od kaset wideo, żółtych od słońca przemykającego się przez szpary, znów ten ból od głowicy ultradźwięku, jestem posągiem, w który wbija się dłuto, wydaje mi się, że się uduszę, jakby kamień zgniatał mi płuca i żołądek, bardzo ponure pomieszczenie, tak jak pokój numer 33 w Zirmerhofie w Radein, kiedy dziewczyny z Niemiec zawiązały nam oczy i przy pomocy dezodorantu w kulce oraz mydła dały nam poczuć kości duchów. Po jakimś czasie założyłam znowu kupioną w Innsbrucku bluzkę z końcowej fazy anoreksji. Siediti, siediti, siedzę przed nim w biurowym fotelu, zakładam nogę na nogę, potem przechylam się do przodu jak dziecko, w pustkę między moją twarzą i podłogą, i w głąb tej pustki, którą otwierają sobie zaciekawione oczy, on pyta innego lekarza, czy Flatandin i Deflan to rzeczywiście to samo, młody lekarz, blondyn, na widok którego zamykam oczy, podobnie jak przed tym rudym pielęgniarzem, wraca z wiadomością, że chodzi tylko o różnicę dawki, trzydzieści gramów i sześćdziesiąt gramów, po raz pierwszy nie zdążyłam przeczytać ulotki, jestem pewna, że to świństwo ma mnóstwo skutków ubocznych, opowiadam o roku szkolnym, nie o pisaniu, o czytaniu, Lo studio è una bella cosa, ma non così esagerarlo, ma leggevi perché ti interessava o perché volevi solo passare il tempo? Pyta dokładnie, co czytałam w ostatnich dniach, od czasu ostatniej wizyty. Ma tu divori i libri? Io non trovo mai il tempo per leggere, to samo pytanie postawiła mi nauczycielka angielskiego przy pierwszym, jednym tchem zdanym egzaminie, Bettina, is the devil behind you? Ma tu divori allora i libri? Ma per te il mangiare è un incubo? Capisco anch’io che il problema non è se si mangia il dessert o no.
Deflan, jedna paczka, kosztuje czterdzieści tysięcy siedemset lirów, w tej pustej przestrzeni, między jego twarzą i moją, Arno, jak mówi, w pociągu do Paryża leżał dosłownie w saunie, na samej górze, na trzecim łóżku, gdzie nie dociera powietrze, był całkiem mokry od potu, ale nie było to złe uczucie, było w pewnym sensie jak narkotyk, Stefan opowiada o Meksyku, Kalifornii, Nowym Jorku, Julika o nauczycielu psychologii, ja oddycham znowu powietrzem, którym zwykle oddycham przy zastrzykach i pobieraniu krwi, myśl o szkole z zaciśniętymi powiekami, co powiem mamie, a w tym momencie ona pyta: Nie podoba ci się już szkoła? Staram się ułożyć o niej teoremat, przy czym nic lepszego nie wpada mi do głowy oprócz tego, że jest przesłodzoną marmoladą między dwoma suchymi połówkami owocowego ciasta, którymi jesteśmy ja i mój ojciec. Śnią mi się płonące schody, po których biegam w górę i w dół, z ręką przy prawej piersi, i kobieta z amputowaną piersią, która dziwi się, że ja też nie mam piersi, a ja widzę siebie dwa tygodnie temu zaledwie, stojącą przed Athesią, przed książkami, posuwającą się dalej, jak na taśmie montażowej, przed książkami jak przed ścianą lasu, ze świadomością faktu, że jestem sama i mogę się załamać, w jednej chwili, połykam tytuły jak proszek rozpuszczony w wodzie, w pewnej chwili przychodzi matka, jak zwykle kupujemy o wiele za dużo książek. Sprzedawca już od dawna nie dziwi się niczemu. Pamiętam, gimnazjum nr 4, pierwszy dzień szkoły, kiczowato-romantyczna Colette w atramentowo niebieskiej, jeansowej kurtce, moja rozpacz, a jednak wszystko takie łatwe, bo wszystko to jeszcze dzieciństwo malujące greckimi literami, a kiedy matka widzi biografię Virginii Woolf, którą odkryłam już po zapłaceniu za książki, szepcze: Weź ją, tradycyjne pytanie doktora M.: Czy pani boi się, że Bettina mogłaby odebrać sobie życie? Tak, tak, boję się, muszę chować twarz odwracając się od niej, zagłębiając się w książce o literaturze greckiej, niezdolna do budowania filologicznie weryfikowalnych rusztowań, jak zamki z piasku, wokół rusztowań już zweryfikowanych filologicznie. Mała pielęgniarka pyta Jelenę: Signora Van der Waerden, è giusto Van der Waerden, Sì, sì, va bene, Colli, pytający mnie dwukrotnie: Hai una vena letteraria?, a ponieważ nie odpowiadam, z twarzą martwą jak archaiczny posąg, siostra Meglio un’arteria, Colli wygłasza monolog o tych nielicznych pisarzach, których opłaca się czytać i rozumieć, pyta, czy chcę być tak mocno zrośnięta z własną przeszłością, to znaczy z tą sekundą innego człowieka, która przepłynęła przez moje żyły, i jak krwinka wcielona będzie do mojego krwioobiegu. Ja, niczym czarownica, mieszam w kotle miłości do tych, którzy są dla mnie straceni, huk samolotów, uspokajający grzmot jak zza porażonej świątyni, ubłagana czarna chmura, lekarz mówi do matki, Sarà ristabilita, chłód zimowego krajobrazu, matka zdenerwowana, dzwonek telefonu, matka podnosi słuchawkę, słyszę powitanie i potem ostateczne trzaśnięcie drzwi, wyraz twarzy, kiedy nie mogę znaleźć włoskiego słówka, moje ukochane metafizyczne ciernie, wszystko zastygłe w totem i tabu, obite freudowskim materiałem, świadomość kompletnej bezbronności, odwrót od bogów, nadżarty przez słoną morską pianę proces gnicia, bo nigdy nie chciałam pozbyć się niczego z tych śmiesznych przeżyć, bo tuliłam do siebie kurczowo całą przypadłą mi egzystencję i owijałam się nią jak wełnianym swetrem, oddaję się wężom niczym Orfeusz, aby potem zostać upokorzona, to całe słownictwo pewnych ludzi, przechowywane jak konserwa z krwią, zamrożone, wydawało mi się, że wszystko muszę zdeponować w moim gabinecie osobliwości, leksykony, porywające piękno Ariadny opłukiwanej przez morze na Naksos, drzewo laurowe Dafne, wszystko inne, pomalowaną na kremowo poczekalnię w szpitalu, całe urządzenie niczym żywy, organiczny inwentarz, wyrywam wszystko jak margerytki, jedenaście białych drzwi, ponumerowanych, po prawej A, B, C, D, E, F, kiedy przebieralnie są zajęte, zapala się światło i świeci dalej, książka, w domu, na łóżku, niczym srebrna taca, te korytarze, które schodziłam podczas choroby ojca, tryumfalny, a zarazem martwy uśmiech, kiedy po mszy na zakończenie szkoły, pięknie ubrana, z pięknymi ocenami, na brzydkim, prawie rozpadającym się papierze wchłaniam dźwięki korytarzy, ojciec z plastikowym woreczkiem pełnym krwawej cieczy koloru niedojrzałych truskawek, matka próbuje cały czas wcisnąć mi drożdżówkę, co mnie rani, w tej chwili jestem już za bardzo zmęczona, aby wybić ojcu z głowy myśl, że nie powinnam widzieć go w takim stanie, idę z nim na EKG, kartka z napisem Urgente, w pośpiechu przyniesiona przez pielęgniarza, miałam ochotę sama przykleić sobie te płytki EKG.
[...]
Tłumaczył Bartosz Żurowski
Gion Matthias Cavelty
Ad absurdum albo podróż do labiryntu książek
23. Księga Ceł
Oto osiągnęliśmy granicę Znanego i Nieznanego. Przed nami rozpościerał się czarny płaszcz kosmosu, a Pudel i ja lecieliśmy z wielką prędkością w jego kierunku.
– Niech pan uważa, byśmy się nie zaplątali się w jego poły – z zatroskaniem prosiłem mojego towarzysza podroży – to nie byłby zbyt udany koniec wyprawy. – Gdy znaleźliśmy się w pobliżu płaszcza, jego poły rozchyliły się gwałtownie.
Jaskrawe światło wystrzeliło w naszą stronę i oślepiło nas tak mocno, że musiałem paść na pokład i dłońmi zasłonić oczy.
Rakieta zakołysała się niebezpiecznie, po czym z wielką siłą uderzyła w coś twardego i znieruchomiała.
– Coś do oclenia? – po dłuższej chwili dotarł do mnie zachrypnięty głos. Przestraszony, otworzyłem oczy. Leżałem na czarnej, kamiennej płycie, a obok mnie dymiły szczątki całkowicie roztrzaskanej rakiety. Kto to powiedział? Drżąc wyprostowałem się i zobaczyłem wielką błotnistozieloną Księgę, z miną inkwizytora stojącą przed czarnym Pudlem, który właśnie ostrożnie wyskubywał sobie z pośladka odłamki szkła.
– Do oclenia? – odwarknął Pudel – a cóż ja miałbym mieć do oclenia?
– Alkohol? Narkotyki? Papierosy?
– Nic z tych rzeczy.
– Co to jest? – Księga wskazała na zdeformowany nie do poznania przedmiot.
– To była moja luneta– odpowiedział Pudel płaczliwym głosem.
– Kim jest ten tam?
– To jest mój uczeń.
Księga zmierzyła mnie bezlitosnym spojrzeniem i zanotowała coś na jednej ze swoich kartek.
– Czego tutaj chcecie? – zapytała.
– Sami nie wiemy – włączyłem się do rozmowy.
– Nie wiemy nawet, gdzie jesteśmy.
– Ach tak? – Księga zapytała niedowierzająco. – Nie wiecie? W takim razie wyjaśnię wam. Znajdujecie się na progu idealnej Biblioteki.
– To się dobrze składa, ponieważ od dawna szukam pewnej książki, która...
– Powoli – przerwała mi Księga. – Książek znajdzie pan tutaj rzeczywiście tysiące. Tak naprawdę, znajdzie pan tutaj wszystkie książki, które kiedykolwiek zostały napisane. Są tu książki ze szkła, drewna, piór albo wody; książki w kształcie koni, lin, grzybów, książki trójkątne, okrągłe i w formie piramidy, książki o nieskończonej ilości nieskończenie cienkich kartek, książki, które w ogóle nie mają kartek, książki zawierające w sobie wszystkie początki, wszystkie końce albo wszystkie części środkowe wszystkich innych książek, suma sumarum, można powiedzieć, że tutaj znajdzie pan spisane wszystko, co tylko można sobie wyobrazić.
– To imponujące – przyznał Pudel. – Ta Biblioteka jest niewątpliwie olbrzymia.
– Biblioteka składa się z siedmiodrzwiowych, siedmiokątnych pokoi. W każdym z nich znajduje się siedemdziesiąt regałów, z których każdy ma siedem metrów wysokości i mieści ponad siedemset tomów. Każdy pokój łączy się bezpośrednio z następnym, jak komórki w plastrze miodu. W każdym pokoju zawieszona jest pod sufitem kamera. Mieszkańcami Biblioteki są wyłącznie książki. Żadna z nich nie ma stałego miejsca, tę samą książkę można spotkać za każdym razem gdzie indziej.
– Co one robią przez cały dzień?
– Plączą się z pokoju do pokoju, przysiadają na jakimś regale i zostają tam, dopóki im się nie znudzi, a potem przenoszą się dalej. Czasami czytują się wzajemnie. Chociaż właściwie rzadko się to zdarza. Każda książka uważa się bowiem za najlepszą i dlatego panuje między nimi duża konkurencja. Zdarzyło się już, że niektóre dosłownie rozszarpały się na kawałki. Ale w zasadzie zachowują się przyzwoicie, bo wiedzą, że są pod ciągłym nadzorem.
– Czyim?
Księga milczała przez chwilę, po czym wyszeptała prawie niedosłyszalnie:
– Earla Greya.
– Earla...
– Pssst! – zasyczała Księga. – Nie tak głośno. Nikt nie ma prawa wypowiadać imienia naszego Mistrza, nawet w myślach! Jest bowiem wszechmogący, wszechwiedzący, po prostu boski; drobnostką byłoby dla niego zniszczenie nas wszystkich.
24. Bugia
Przez chwilę trwało pełne napięcia milczenie.
– Pewnego dnia – kontynuowała Księga Ceł – nikt nie wie dokładnie kiedy, nasz Mistrz otworzy Bibliotekę i wybierze z niej najgodniejszą książkę. Każda książka bardzo stara się być tą najgodniejszą w słowie, myśli i uczynku. Nasz Mistrz potrafi bowiem czytać w naszych głowach jak... w książce.
– Chętnie przyjrzałbym się dokładniej tej Bibliotece – powiedziałem. – Sądzę, że mógłbym dowiedzieć się kilku ciekawych rzeczy, a może nawet znalazłbym moją książkę?
– Z pewnością – zgodziła się Księga. – Odwagi! Bugia wskaże wam drogę. Pomieszczenia są wprawdzie oświetlone przez małe fosforyzujące grzybki rosnące wszędzie na sufitach, ale Bugia zna dobrze Labirynt i oprowadzała już niejednego spragnionego wiedzy wędrowca po pełnych osobliwości ścieżkach Biblioteki.
– Kim jest Bugia? – chciał się dowiedzieć Pudel.
– Czy ktoś mnie wołał? – zapytała biała, wysokiego wzrostu... ale czy świeca może być jakiegoś wzrostu?! przecież nie rośnie... wielkości dorosłego mężczyzny świeca, która pojawiła się nagle nie wiadomo skąd.
– Panowie życzą sobie oprowadzenia z przewodnikiem – wyjaśniła Księga.
– Będę wam wiernym przewodnikiem – zapewniła świeca.
– Tego właśnie oczekiwałam. Niech więc uniesie się kurtyna i rozpocznie wielki spektakl. Życzę dobrej zabawy.
Ciężki plusz kurtyny uniósł się z wielkim hukiem i ukazał wejście do ogromnego, kompleksu czarnych budynków. Bugia zapukała do zamkniętych wrót.
– To jedynie goście przypominają bez urazy, iż wejść pragną, tylko tyle.
– I nic więcej? – odpowiedział głęboki głos.
– No przecież mówię.
– Tak tylko się pytam – dobiegło z wnętrza.
Wrota otworzyły się, jakby pchnięte niewidzialną ręką. Bugia wkroczyła do środka jako pierwsza. Pudel i ja za nią. Powoli zamknęły się za nami drewniane skrzydła wrót i oto staliśmy pośrodku słabo oświetlonego zielonkawym światłem pomieszczenia, w którym nieprzyjemnie pachniało zbutwiałym papierem. Wokół nas słychać było westchnienia, rozbrzmiewała mieszanina języków i dziwnych zwrotów. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do mrocznego otoczenia, ujrzałem książki, zastępy książek czołgających się po podłodze, wspinających się po półkach, tarzających się po sobie.
– Oto znajdujemy się w pierwszym pomieszczeniu – komentowała Burgia dość beznamiętnie. – Na tutejszych włościach harcuje z upodobaniem kiepska beletrystyka, powieści dla pensjonarek i literatura rodem z kiosków dworcowych. Ta oto cienka książeczka sprzedała się w dwustu tysiącach egzemplarzy. Stój tam, gdzie piłuje twój sum, to jej tytuł. Słyszeliście o niej?
– Nie – odpowiedział Pudel.
– A tutaj Rybak z Malibu. Czy ją znacie?
– Nie.
– „Klara – kiedy tęsknota staje się silniejsza niż wszystkie...”
– Niech pani posłucha – zaczął ze złością Pudel. – Ja nie lubię książek. Ja ich nienawidzę, brzydzę się nimi!
– A to dlaczego?
Pudel wziął głęboki oddech.
– Ja jestem psem – rozpoczął płomienną przemowę – który dużą wagę przykłada do proporcji, radość znajduje w symetrii i bardzo jest przywiązany do estetyki. Książki w tym względzie nie są łatwym orzechem do zgryzienia. Mają bowiem wszystkie jakie tylko można sobie wyobrazić formaty: ćwiartki albo ósemki, albo małe ósemki itd., bywają grube albo cienkie, wiązane albo klejone, nie ma dwóch jednakowych. Jedne są ciężkie, inne lekkie. Dlaczego, pytam się, nie mogą ważyć tyle samo? Pół kilo albo półtora. Jaki kolor ma mąka? Biały. Pomidor? Czerwony. A książka? Wszystkie możliwe. Co znajduje się w paczce mąki? Mąka. Co jest w butelce soku pomidorowego? Sok pomidorowy. A co znajduje się pomiędzy okładkami książki? Za każdym razem coś innego. Ale co najgorsze, treść pozostaje ta sama. Złą książkę można czytać sto razy i za każdym razem będzie to ta sama zła książka. Czy to wystarczy?
– Pańskie słowa bardzo mnie zdumiewają – wyznałem.
– Chcę już iść – zajęczał pies. – Ja chcę stąd wyjść!
– Nic nie stoi na przeszkodzie – odpowiedziała Bugia. – Przez te drzwi wydostanie się pan na zewnątrz.
25. Jak wydostać się z Labiryntu?
Podążyliśmy za Świecą przez wskazany nam otwór, przemierzyliśmy pomieszczenie identyczne jak poprzednie, wybraliśmy jedno z przejść, by znaleźć się w kolejnym pokoju, który niczym nie różnił się od pozostałych.
– Teraz w lewo – zakomunikowała Bugia, a my poszliśmy za nią.
Trzy godziny i pięćset pokoi później zaproponowałem odpoczynek. Pudel był tego samego zdania, przystanął i ze swojej sierści wysupłał paczkę papierosów, którą udało mu się przemycić, mimo czujnego oka Księgi Ceł.
– Ma pani zapałki? – zapytał Świecy, ale ona gdzieś zniknęła.
Pudel gapił się przez jakiś czas bezmyślnie w pustkę.
– Porzućcie wszelką nadzieję! – odezwał się patetycznym tonem. – Od początku nie ufałem temu podstępnemu błędnemu ognikowi. Teraz jesteśmy zgubieni. Nigdy już słońce Teb nie oświetli mych lic!
– Ja w ogóle nie wiedziałem, że ona...
– Winien całemu nieszczęściu jest oczywiście pan. Pan i pańska przeklęta książka. Bo musiał się pan oczywiście wybrać na jej poszukiwanie. Jakby, do jasnej Anielki, mało było książek! À propos, jeden wyjątkowo dorodny egzemplarz dobiera się panu do sznurówek. A na czym to ja siedzę? Iliada. Nie znam. Cholera jasna!.
– Tylko spokojnie – próbowałem uspokajać. – Nasza sytuacja nie wygląda, co prawda, zbyt różowo, ale daleko nam jeszcze do porażki.
Rozejrzałem się. Pudel wbił wzrok w paczkę papierosów.
– Jeżeli się nie mylę, znajdujemy się w dziale klasyki greckiej. Znalazłem tu Homera, Safonę, Eurypidesa, Arystofanesa. Wbrew twierdzeniu Księgi Ceł, że w Bibliotece panuje chaos i bałagan, sądzę, że zachowały się tu resztki pierwotnego porządku.
– Co nam to daje?
– Od Greków dotrzemy do Rzymian, a stamtąd...
– Chce pan przejść całą literaturę światową? Beze mnie.
– Myślę, że w niektórych książkach znaleźlibyśmy wskazówki, jak zachować się w sytuacji podobnej do naszej. To nieprawda, że wszystkie książki są zbędne; w niektórych są też zapisano potrzebne rzeczy. „Mój mąż jest ode mnie o trzy lata młodszy, ale ma trzysta funtów nadwagi – co robić?” albo „Mój kot mówi po włosku — proszę mi pomóc, doktorze Frank!”. Oto tytuły poradników, które stoją w dzisiejszych księgarniach. Bez wątpienia znalazłaby się też książka pt. „Jak znaleźć wyjście z labiryntu?”, proponuję, żebyśmy przedarli się do współczesności. Oczywiście, mam nadzieję natknąć się na moją książkę, która bardzo by nam pomogła. Rozumie pan?
– Nie pozostaje mi nic innego – westchnął Dante.
– A więc w drogę! – rozkazałem i ruszyłem naprzód.
26. Umarłe marzenia
Maszerowaliśmy niezbyt długo, gdy natrafiliśmy na leżące bez ruchu, otoczone zewsząd przez wygłodniałe książki, ludzkie ciało.
– Towarzyszu niedoli – zawołał Pudel – bądź nam pozdrowiony!
Pozdrowiony milczał. Pudel ostrożnie zbliżył się do niego.
– Nie żyje – skonstatował Pudel.
– Czy został zamordowany? – zapytałem.
– Nie wygląda na to. Powiedziałbym raczej, że umarł z głodu i wyczerpania.
– Te wstrętne książki właśnie go pożerają, na całym ciele widać ślady ugryzień. W tobołku, który ma na plecach, znajdują się plany budowlane, cyrkle i tym podobne przybory geometryczne oraz pamiętnik.
– Czyżby to był architekt Biblioteki?
– Nie sądzę. Na pamiętniku jest wpis: Virgilio Rabaglio, Gandria, 1743. Ta budowla powstała prawdopodobnie o wiele wcześniej.
Pudel przebiegł wzrokiem pierwsze strony.
– Wyjątkowo pouczające – stwierdził. – Virgilio opisuje po włosku, trudnym do odczytania językiem...
– Pan zna włoski?
–...jak od najwcześniejszego dzieciństwa czuł nieodparte pragnienie zbudowania idealnej budowli, edificio perfetto, która, według niego, miałaby być nieskończenie wysoką wieżą, torre d’altezza che va all’infinito. Projekty, które noszą tytuł „Retiro mio” rzeczywiście ukazują wieżę, której czubka nie widać, bo nie mieści się na kartce.
Dante i ja pozostawiliśmy Virgilia swojemu losowi i ruszyliśmy dalej przez nieprzytulne pomieszczenia. Droga była trudna. Często zachodziły nam drogę buńczuczne książki, które niczym kurtyzany kłapiące czerwono farbowanymi ustami, próbowały nas chwycić szeroko rozwartymi okładkami. Musieliśmy przekraczać metrowe góry książek, chować się przed stworami, spadającymi w dół z wielką siłą.
Moje przewidywania nie sprawdzały się ani na jotę, w bibliotece panował nieporządek. Cóż miałby mieć wspólnego Tomasz Mann z de Sade’m, a Dostojewski z Hildegardą z Bingen? Zabłądziliśmy bez szansy na ratunek. Tak wyglądała naga prawda.
Kiedy natknęliśmy się na następne ludzkie ciało, nie mieliśmy już żadnych złudzeń i słusznie, bo mężczyzna ten był martwy i w połowie obgryziony już przez książki z mięsa. Jak zdradziły nam ręcznie prowadzone zapiski, w tym przypadku chodziło o matematyka, który w poszukiwaniu idealnej liczby umarł z pragnienia. „Idealna liczba musi być liczbą transcendentną i odwrotnie proporcjonalną do 23 – widniało w notatkach – mieć co najmniej dwa razy obwód r podniesiony do kwadratu i kończyć się czwórką”.
Zoolog, egiptolog i botanik, których znaleźliśmy w ciągu następnych godzin, skończyli życie w równie żałosny sposób, a idealnego motyla, idealnego hieroglifu, idealnego kaktusa i tak nie udało im się odnaleźć. Szanse na to, że kiedykolwiek uda mi się znaleźć moją książkę były równe zeru. Tylko że ja nie miałem ochoty skończyć jak poprzednicy. Dlatego musiało się coś wydarzyć.
Tłumaczyła Ilona Schreiber
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Projekt okładki: Kamil Targosz
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 198
- ISBN: 838739192-1
- Cena okładkowa: 26,00 zł
- Data publikacji: 31 grudnia 2004
Inni klienci kupili również:
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Patryk ZalaszewskiLuneta z rybiej głowy
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę
- Deborah LevyKoszty życia
- Paweł SołtysNieradość
- Joanna WilengowskaKról Warmii i Saturna
- Michele MariTy, krwawe dzieciństwo