Daniel Odija, Szklana huta
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Koedycja z wydawnictwem Prószyński i S-ka
W tych opowiadaniach jest ciężar pracy fizycznej, która albo człowieka ściera w pył, albo wzmacnia tak, że nie skruszy go żadna siła. To gawędy o rodzinie, umieraniu i narodzinach. Frazy poetyckie pragną oddać zachwyt życiem. Bo co by nie mówić, to jednak cud, że się staliśmy, jesteśmy i wspólnie powoli przestajemy być... I piękna jest nadzieja, że może nigdy się nie skończymy.
-
Szklana huta to tygiel, w którym dojrzewają ludzkie niedoskonałości. Ludzka fizjologiczna mięsność zostaje uświetniona kształtem pamięci i zarazem zdolnością do refleksji na dramatem naszej prawdziwej kondycji.
-
Język Odii jest na przemian delikatny i dosadny.
(...)
Odija przygląda się twarzom (”Twarze” to tytuł jednego z opowiadań). I przyznać trzeba, że robi to po mistrzowsku. Najlepszy dowód — twarze przez niego opisane zosają w głowie jeszcze długo po odłożeniu ’Szklanej huty’ na półkę.
Przeczytaj fragment ZamknijDaniel Odija
Szklana huta
fragment
NAUKA BEZRUCHU
U wujka Benka zawsze miło. Spokój jego wielkiego brzucha, na którym, jak na solidnej półce opierał butelkę mocnego martina, udzielał się całemu pomieszczeniu. Tym bardziej że ciepło z kominka z żeliwnym płotkiem i rusztami, na których pękała kiełbaska, gęstymi sokami podsycając ogień, podgrzewało alkohol we krwi tak, że aż śnić się chciało pośród tego całego złomowiska. Przez na wpół przymknięte powieki, ociężałe od piwa i panującego wokół bezruchu, przyglądałem się milczącym samsungom z zepsutą elektroniką, nieudanym produktom Sony, które pozbawione pilota, ciężko było włączyć. Przyglądałem się rozmaitym sonixom, prefixom i sufixom.
Wciśnięty w odległy kąt, cały w pajęczynach, w wiecznym śnie zimowym kulił się olbrzymią bryłą sowiecki rubin. Kolos o wnętrznościach tak ciężkich, że dwóch trzeba było, aby go unieść. Nikomu już niepotrzebny. Wujkowi służył jako skład części zamiennych, które być może na coś się jeszcze kiedyś przydadzą. Choć pewnie sam wujek Benek dobrze wiedział, że nie przydadzą się na nic.
Patrzyłem w oślepłe ekrany, które poza moim zniekształconym odbiciem nie miały nic do zaproponowania. Jakby zapomniały o swojej roli przekaźników kolorowych i ruchomych obrazów innych światów, tak dalekich i fantastycznych, że wyobraźnia miałaby kłopoty z ich wymyśleniem. A tymczasem dwuwymiarowy fałsz, sprytnie podrzucany naszym myślom, pobudzał do śmielszych marzeń. Gdy tutaj śnieg i mróz, tam słońce i czarna skóra, tu kot na telewizorze, tam lew na sawannie. I wystarczyła najlżejsza ochota, by nasz mózg przeskoczył każdą odległość, i w sekundę „tam” zamieszkało „tu”. Większy kłopot, by „tu” zawitało „tam”. Chyba że i tam w upale oglądali tutejsze śniegi i tak bardzo pragnęli ulgi, że na widok lodu wstrząsały nimi dreszcze. Ale u wujka Benka wszystkie te światy były wygaszone. Nie istniały. I tylko popielaty kurz ze śladami palców oblepiał ekrany. Ciche bryły stały obok siebie, leżały jedne na drugich bez nadziei na ożywienie. Zwęglone. W ich wypukłych soczewkach, zaciągniętych starczą zaćmą, śmiesznie rozlewał się brzuch wujka.
Tylko jeden ekran próbował łypać świeżą źrenicą. Mienił się wizerunkiem okręgu, który wypełniała kiczowata paleta barw, jaką powinien wyczarowywać z siebie telewizor. Okrąg był przecięty na dwie części przez czarny pasek z białymi cyframi, co chwila przekształcającymi się w następującego po nich sąsiada. Cyfry pilnowały się nadrzędnego zegara, który wystukiwał rytm przeobrażeń, gdzieś tam w Centrali. Kineskop pulsował jak serce z respiratorem. Obraz próbny na ekranie co chwila zasnuwała mgiełka błękitnego przebarwienia. Trochę nas drażniło to sztuczne ognisko, wytrącające z powietrza pomarańczową poświatę, sączącą się z piecyka. Dlatego wujek wyłączył to badziewie. „Trochę podreguluję i może da się jeszcze coś z tego zrobić. Ale to wina kineskopu – za stary” – mruknął, wskazując szyjką butelki uśmierconego grundiga.
A ja oglądałem dalej. Posiwiałe od kurzu magnetowidy. Pudła zdetronizowane przez szybsze w działaniu, bardziej wyrachowane i wszechstronniejsze komputery, kina domowe i takie tam, co to bez skrupułów opanowały ludzką wyobraźnię. Teraz magnetowidy i odtwarzacze stały tutaj poniżone jeden na drugim. Złomowisko ciężkie i przez nikogo niechciane. Wujek Benek nie wyrzuci żadnego z nich, a przecież stałby się cud, gdyby udało się naprawić choć jedno pudło.
Gdy wujek zajadał pieczoną kiełbaskę, na którą nie miałem ochoty, bo rzadko jem pod piwo, przyglądałem się wypatroszonym wnętrznościom, które zalegały półki. Dziesiątki prostokątnych i kwadratowych płytek z szeregowo ułożonymi beczułkami bezpieczników, oporników, kondensatorów i tranzystorów, łączyły się ze sobą łzawymi ścieżkami cyny, przypominającymi zastygły śluz ślimaka – tyle że cyna skręcała pod precyzyjnym kątem prostym, a nie naturalnym łukiem flegmatycznego mięczaka.
Płytki drukowane miedzią wyglądały jak kosmiczne miasta, kosmodromy Marsa pokryte pyłem bezbarwnych skał. Opuszczone miasta z opróżnionymi baniakami na gaz i szczelnymi budynkami mieszkalnymi, do których specjalny system wentylacji musiał doprowadzać powietrze w składzie zbliżone do ziemskiego. Zbliżone, czyli sztuczne. Ale nastąpiła katastrofa i we wszystkich miastach próżnia wyziębiła życie.
W sześciennych tranzystorach wielkości paznokcia małego dziecka mieściły się puste pokoje. Dawno tu nie było oddechu. W bezwładnej toni wsączającej się przez zepsute wentylatory pływały aluminiowe meble. Krzesła i stoły wywijały leniwe fikołki, miękko odbijając się od popękanych ścian. Straciły swoje miejsca. Zmuszone do ciągłej podróży, zapomniały, do czego są przeznaczone. Nogami wskazywały na sufit, jakby tam szukały samookreślenia. Blaty stołów ślizgały się po przezroczystych torach, oparcia krzeseł haczyły o rozwarte meblościanki, które flegmatycznie wypluwały plastikowe naczynia z poszarpanymi krawędziami. Unosiły się i opadały, jakby zanurzone. A wszystko to w ciszy i bez ucha, które mogłoby wyłapać dźwięk. Ludzie uciekli. Nie dali rady w świecie bez drzew. Mimo woli wypatrywałem człowieka.
Wujek Benek zaczął o moim dziadku. „Lubiliśmy sobie z teściem posiedzieć... Pogadać... Przekąsić coś, wypić...”. Zdarzało się, że wypijali dużo. Obaj mieli podobną odporność na szaleństwo. Wódka nie mąciła im umysłu, nie naruszała ich żołądków, oszczędzała wątroby, z krwią mieszała się doskonale i nie pieniła w żyłach. W domu najprzyjemniej. Na przykład kieliszek do pieczystego z jelenia, którego wujek ustrzelił na polowaniu, a później wypatroszył myśliwskim nożem, parujące flaki rzucił psom w pyski, poroże przybił do boazerii na ścianie, a mięso zbadane u rzeźnika, czy aby nie szalone, zmełł w maszynce, gdzie włókna pękały pod żeliwnym ślimakiem, który rozcierał ukrwioną tkankę o ostrze w kształcie krzyża i przepychał przez doskonale okrągłe oczy bez powiek w emaliowaną miednicę... I robił pasztety, parzoną kiełbasę, ostre kabanosy, pieczeń z czosnkiem i majerankiem, słowem wszystko, co nadawało się pod alkohol. Dzik był twardy, zając kruchy, kopytko z sarny stanowiło otwieracz do butelek i kapsle odskakiwały z sykiem.
Długie wieczory przed telewizorem z lekko podtopionym umysłem, który nie pozwalał na przejmowanie się jakimś tam światem na zewnątrz. Zaniepokoić mogły jedynie obrazy na ekranie. Kotłowały się jeden za drugim, ale ich oddziaływanie osłabiała wódka. W dodatku telewizor był ściszony i nie miał nic do powiedzenia. Chodziło o to, by dziadkowi i wujkowi nic nie przeszkadzało w rozmowie. Mimo że zazwyczaj pili w milczeniu. Lubili tak. Dla niektórych największymi przyjaciółmi są ci, w których towarzystwie spokojnie można sobie pomilczeć.
Przy mnie wujek Benek się rozgadał. Właśnie minęło pięć lat, odkąd dziadek postanowił nawozić sobą ziemię i po jego śmierci wujek zrezygnował z wódki. Nie było już osoby, z którą lubił ją pić. Dlatego przerzucił się na martina mocnego. Na piwo.
Wsłuchiwałem się w to mówienie wujka jak w dawno zgasły sen. Wywiany z oczu i mózgu, niemający już prawa bytu, chyba że odmieniony przez wspomnienie. Wspomnienie opowiedziane osobie, która nigdy nie widziała wyśnionej sytuacji. Owszem, mogłem skojarzyć głównych bohaterów, ale powołując do życia fałszywe obrazy, ponieważ znałem ich jako starych facetów, a we śnie występowali o czterdzieści lat młodsi. Nie było szans na odtworzenie prawdziwego wizerunku i sytuacji. Mogłem tylko ufać, że fikcja ma takie samo prawo bytu jak prawda i na równi z prawdą stanowi nasze życie.
Dlatego gdy wujek Benek opowiadał, ja w swojej głowie przenosiłem się kilka ulic wstecz, gdzie od pięciu lat stygł zakład szewski dziadka Józefa. I przyglądałem się, jak to zachodzę do niego w drodze przez miasto. I jak górna część drzwi uderza o krzykliwy dzwonek. Wtedy w drugim pomieszczeniu zaczynał się ruch. Dziadek Józef powoli odkładał but, dość niezdecydowanie, jakby oczekując, co się okaże. Musiałem krzyknąć: „To ja, dziadek!”, i wyjaśniało się, że to na pewno nie klient. Wtedy w pracowni dziadka zamierały dźwięki.
Przechodziłem obok oklejonej tanią sklejką lady, za którą piętrzyły się na półkach naprawione albo niedawno przeznaczone do naprawy buty. Dużo ich było. Przede wszystkim damskie kozaki z przetartymi flekami, inne z odartymi czubkami, przy niektórych kalekach leżały złamane obcasy, w wielu podeszwach miały dziury... Szczególnie odstręczająco wyglądały męskie sandały z rozbełtanymi trzewiami... Kilka par nie nadawało się już do niczego. Stare były i przechodzone. Jednak honor i dyplom mistrzowski wiszący nad lustrem na wysokości twarzy klienta (lustro – wiadomo – stało na podłodze, by oglądać w nim swoje stopy w butach) zobowiązywały dziadka do przyjmowania wszystkich butów, nawet zarżniętych na śmierć.
Potrafił wskrzesić wszystkie. Choć wiele z nich było w tak beznadziejnym stanie, że nawet ich właściciele tracili nadzieję, i choć mieli po kilku dniach się zgłosić po odbiór, nie przychodzili. Widocznie brakło im wiary. Była jedna półka, gdzie leżały właśnie takie wskrzeszone trupy. Wietrzało nazwisko niewiernego właściciela, zapisane ołówkiem na kartkach, które dziadek przyklejał butaprenem do podeszew. Nazwisko znikało powoli, ale beznadziejnie, tak jak krew krzepnie w żyłach starca. Wreszcie, gdy już klej nie trzymał i kartki gdzieś znikały, dziadek wyrzucał zesztywniałego denata. Na wieczne zapomnienie.
Wśród hospitalizowanych przeżytków świeżość zachowywały jedynie letnie pantofle z cienkim skórzanym ożebrowaniem na stopę i korkowymi koturnami, które świeciły jasnym mięsem kory, gdzieniegdzie przetykanym ciemnobrązowymi włóknami. Te pantofle były wizytówką zakładu szewskiego dziadka Józefa. Jednak moda na nie minęła wraz z nowymi fasonami, których stary mistrz nie miał ochoty ani czasu się uczyć. Dlatego zalegały półki, aż dziadek zrozumiał, że jedynymi kobietami, które w nich chodzą, są jego żona i jej coraz mniej liczne koleżanki. Wtedy zrezygnował z pantofli i ograniczył się do usług.
Nie odwracał się, gdy wchodziłem do pracowni. Siedział plecami do drzwi. Lekko zgarbiony. Właściwie nieruchomo. Przechodziłem obok kaflowego piecyka na węgiel i całowałem dziadka w szorstki policzek. Miał zarost twardy jak druty. Żadna maszynka nie dawała rady. Wszystkie tępiły się przy pierwszym pociągnięciu. Dlatego golił się brzytwą.
W całym zakładzie śmierdziało butaprenem. Dziadek trzymał klej w oblepionym gumowymi skrzepami słoiku. Śmierdziało, bo tak twierdziła babcia Janka. Dla mnie nie śmierdziało. Ginąłem w tym świecie jak mucha na lepie. Powoli i z rozkoszą. Aż kręciło w zatokach. Zanurzony w błogim spokoju, patrzyłem, jak dziadek nabija skórę na drewniane stopy bez palców, jak smaruje ciągnącym się butaprenem kolejne warstwy gumy, wycięte według kartonowego szablonu, i czeka, aż trochę przeschną, by lepiej trzymał klej, a potem na żelaznym kopycie dociska je kombinerkami i wali w gumę młotkiem, aż puszczą soki. Przyjemnie rozmarzony, z łaskotaniem w nosie słuchałem pierwszego programu radia polskiego, bo tylko takie odbierało. A gdy dziadek Józef zaczynał ścierać nierówno odciętą gumę, usypiał mnie monotonny pisk szlifowania. I rozciągał mój pobyt w zakładzie jak wstążkę przeschniętego butaprenu.
Ruchy dziadka Józefa były naznaczone trzydziestoletnią wprawą. Żłobiły w powietrzu koleiny, które mogły powstać tylko dzięki wyuczonym na pamięć czynnościom. Nie wypadały poza swoje tory. Bezmyślne jak codzienne klepanie pacierza. Zaklęte w kamień, którego nie rozbije przypadek.
Często z babcią Janką nosiliśmy dziadkowi obiad. Zupę w słoiku, drugie danie w garnku. I słoik, i garnek babka szczelnie owijała gazetą i jeszcze raz ścierką. Trzymały ciepło. Dziadek zawsze jadł ze smakiem. Prosto ze słoika. Głośno przy tym siorbał i przepłukiwał jedzeniem zęby, zanim język wpychał je dalej.
Wujek Benek opowiadał, że gdy był jeszcze trochę nerwowy, bo i młody, i zaraz po ślubie, no i z teściem nie znali się jeszcze za bardzo, to w ramach wzmocnienia rodzinnych więzów poszli raz z dziadkiem Józefem na grochówkę i piwo do knajpy Pod Wiatrakiem. Dziadek, gdy tylko dostał kufel martina mocnego i talerz ulubionej zupy, natychmiast rozpoczął swoją pieśń. Zupa pomiędzy krawędzią łyżki a jego ustami bulgotała jak gorące źródła. Wydawało się, że to ktoś gra na drumli i echo tę grę powtarzało. Bąble pękały między wargami, aż dostatecznie wystudzona porcja spływała głębiej. Ale to nie był koniec. Bo dziadek zaczynał spłukiwać gardło martinem mocnym, i ten martin gulgotał mu w przełyku jak rozzłoszczonemu indorowi, jakby to była poranna toaleta, a nie obiad z piwem. Nie ma co – dziadek Józef jadł naprawdę głośno. Słychać go było w całej karczmie. Aż w stronę ich stolika ruszyła kelnerka. Gdy wujek Benek zobaczył jej piersi, co wyrywały się spod haftowanej bluzeczki na wolność, przełknął ślinę. Przestraszył się też trochę, bo kelnerka szła w ich stronę zbyt szybko. Jakby chciała z czymś zdążyć na czas. Poza tym wujkowi Benkowi nie wypadało przy dziadku patrzeć zbyt natarczywie na osiągnięcia kelnerki i przełykać ślinę. W końcu był świeżo po ślubie.
Ale cóż, natury siła wyższa! Bo gdy te piersi nachyliły się nad nim i zakołysały jak dwa dojrzałe owoce, wujek Benek pomyślał, że jeszcze trochę, a spadną mu na głowę jak potężne pięści zawodowego boksera wagi ciężkiej, i wtedy wujek nie wytrzyma i na kolanach przyzna się dziadkowi, że te uderzenia sprawiają mu taką rozkosz, jakiej z pewnością nie doznałby w małżeństwie. Pomyślał też, że przez to siorbanie dziadka Józefa rachunek za zupę będzie podwójny. To były ciężkie chwile dla wujka. Pełne rozterki i niepokoju... Tymczasem cycata kelnerka uśmiechnęła się przepraszająco i przekręciła włącznik, który znajdował się za ich plecami. Wtedy pod sufitem rozległo się groźne buczenie.
Zaczął pracować olbrzymi wentylator. Tutaj nazywany wiatrakiem. Od czasu instalacji nieużywany, bo był stanowczo za duży na to pomieszczenie. Wentylator o śmigłach jak w helikopterze. I im te śmigła szybciej się kręciły, tym powstawała większa trąba powietrzna. Najpierw zmiotła ze stołu kapelusz dziadka. Dziadek nawet nie drgnął, tylko nachylił się nad zupą, by wir powietrza nie wywiał jej z talerza. Wujek Benek, jak przystało na świeżo upieczonego zięcia, rzucił się za kapeluszem. Rozpędzone powietrze uderzyło go w plecy i wujek wpadł w wirujące po całej karczmie papierowe serwetki. Piersiasta kelnerka próbowała je rozpaczliwie wyłapać, ale wicher zarzucił jej sukienkę na twarz. Mięsiste nogi i koronkowe majtki, przez które przebijały kręcone włoski zaświeciły jak latarnia morska podczas burzy. Wicher pchnął wujka Benka w stronę kelnerki, choć kapelusz poleciał w drugą stronę. Kieliszki na barze zaczęły o siebie postukiwać. Barman już nie wiedział, za co się łapać. W jego oczach rozkręcał się pogrom.
Butelki w paralitycznych podskokach zbliżały się do krawędzi półek. Wujek Benek wpadł na kelnerkę, a kelnerka na stół. Pękate wazoniki z plastikowymi imitacjami kwiatów przewracały się jak kręgle po celnym uderzeniu. Obrusy wznosiły się niczym dostojne damy, a po chwili skręcało je, jak po uderzeniu bydlaka w burdelu. Firanki próbowały wyrwać się z żelaznego szczękościsku uzębionych żabek. Nawet krzesła zaczęły kombinować, co by tu zrobić, by nie stać w miejscu, w Pod Wiatrakiem wzmagał się chaos. I gdy barman miał już zamknąć oczy, zobaczył, jak ręka dziadka Józefa spokojnie sięga do tyłu i przekręca włącznik. Najpierw powoli, a potem coraz szybciej wszystko ucichło i zatrzymało się.
To była chwila, którą wujek Benek dobrze zapamiętał. Chwila bezruchu i ciszy. I ten zapach włosków pulchnej kelnerki. A gdy uwolnił się z lepkiej zachęty, zobaczył dziadka nad talerzem zupy. I wtedy usłyszał, że dziadek siorbie. Jak należy. Bez żadnych zakłóceń. W biblijnym skupieniu szeptanej modlitwy siedział jak kamienny posąg. Nachylony nad zupą.
Kapelusz się znalazł. Zawisł na śmigle wentylatora. Dziadek Józef powiedział do zięcia: „Zupa się trochę przestudziła”, i siorbnął, delektując się spokojem, jaki zapadł. Kelnerka trochę szlochała, że za wszystkie szkody potrącą jej z pensji. Jednak cierpliwie czekała, aż dziadek Józef skończy zupę, i całując go po rękach, sprzątnęła pusty talerz i kufel.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Projekt okładki: Kamil Targosz
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, lakierowana
- Wymiary: 142 mm × 202 mm
- Liczba stron: 200
- ISBN: 837469019-4
- Cena okładkowa: 26,00 zł
- Data publikacji: 31 grudnia 2005
Inne książki tego autora
Zobacz wszystkieInni klienci kupili również:
- Daniel OdijaPusty przelot
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Patryk ZalaszewskiLuneta z rybiej głowy
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę
- Deborah LevyKoszty życia
- Paweł SołtysNieradość
- Joanna WilengowskaKról Warmii i Saturna