Natasza Goerke, Pożegnania plazmy
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Nowy zbiór próz autorki „Fractali” i „Księgi pasztetów”. Opowiadania o miłości. Wyrafinowana proza dla inteligentnych czytelników — miłośnicy romansów mogą poczuć się zawiedzeni.
-
Najnowsza książka Goerke jawi się w swej całości jako niekończąca się opowieść O KOBIECIE.
Przeczytaj fragment ZamknijNatasza Goerke
Pożegnania plazmy
fragment
Dłużnicy
Wraz z upływem danego nam czasu nie ćwiczone zmysły tępią się do tego stopnia, że nie rejestrujemy już nic ponad to, co kiedyś zdążyliśmy zarejestrować. Nawyk spowija nas niczym całun, nie przepuszczając żadnych sygnałów poza dzwonkiem budzika czy gwizdem czajnika. A wystarczy przecież pełnia księżyca, szelest nieistniejącego papierka lub drgnienie wiatru w bezwietrznym zakamarku. Psy oraz dzieci potrafią zachowywać się wtedy bardzo dziwnie.
Sygnały bowiem docierają do tych, którzy stanowią wyjątek.
*
Tego poranka Budda Szóstego Pałacu, Zawiadowca Karmy, wstał wcześniej niż zwykle. Blady placek księżyca umykał za horyzont, pawie prostowały skrzydła, z mgły wyłaniały się w całej swej krasie polne słomki, wiejskie domki i baobaby. Unikalne piękno owej pory potęgowało dogasanie świętojańskich robaczków, modlitewny szmer bodhisattwów oraz dostojny łopot medytacyjnych chorągwi.
Zakasawszy szatę, Zawiadowca Karmy pokłonił się przed swą własną naturą i odmówiwszy osiemdziesiąt cztery tysiące porannych, symultanicznie wypowiadanych modlitw, wyjrzał za okno. Na dziedzińcu aż roiło się od petentów i Zawiadowca zrozumiał, że dzień nie będzie lekki. Westchnąwszy głęboko, wyniósł na dziedziniec wygodny kwiat lotosu, zasiadł na nim i posegregowawszy istoty podług przypadłości, jął wysłuchiwać błagań. Robił, co mógł. Ożywił dwadzieścia dwa ptaszki, przywrócił apetyt trzystu dzieciom, płodnymi uczynił sto dwie kobiety, bezpłodnymi sześćset, zlikwidował osiemdziesiąt osiem wrzodów na żołądku, siedem żon zwrócił mężom i czterystu mężów żonom, oddalił dwahuragany, cofnął skutki szesnastu pożarów, dziewiętnaście razy odnalazł zgubione pieniądze, sto dziesięć razy zgubione owce, zmniejszył czterdzieści trzy duże nosy, wyleczył dziewięćdziesiąt przypadków chorób uznanych za nieuleczalne i stłumił w zalążku niepokoje na dwóch galaktykach. Chciał właśnie zarządzić śniadaniową przerwę, kiedy do stóp jego padła istota w przebraniu zachodniego turysty.
Zawiadowca Karmy ponownie opadł na lotos i nastawił ucho. Turysta wszak milczał.
— Jak masz na imię? — spytał więc Zawiadowca, kóry wiedział, że istoty z Zachodu bywają neurotyczne i nie potrafią zwerbalizować swych życzeń.
— Cumulus — mruknął turysta. — Ale moje imię nie ma nic do rzeczy, bo ja przychodzę w sprawie sąsiadów.
Zawiadowca z aprobatą pokiwał głową.
— To ładnie, Cumulusie — pochwalił — nie należy myśleć tylko o sobie. A o co konkretnie ci chodzi?
Turysta wobec tak rzeczowo postawionego pytania popadł w lekkie pomieszanie.
— Buddo, to sprawa bardziej złożona niż myślisz — wydukał. — Ja już nie wytrzymuję tego, co się dzieje.
— Ja też czasami nie wytrzymuję — przyznał Zawiadowca Karmy. — Ale to nic nowego, a poza tym cokolwiek się dzieje, nie dzieje się bez przyczyny.
— No właśnie! — podchwycił turysta Cumulus i złapał Zawiadowcę za kolano. — Wiedziałem, że się zrozumiemy. Bo ja właściwie przyszedłem w sprawie przyczyn...
Przeczuwając dłuższą rozmowę, Zawiadowca Karmy pstryknął i już po chwili sześciu bodhisattwów złożyło pod lotosem dwie tace z ciasteczkami, betel, stosik szwajcarskich czekolad oraz termos słodkiej herbaty.
— Jedz, jesteś za chudy. Istoty powinny być grube — powiedział, podsuwając Cumulusowi największe ciasteczko. — Tak grube, jak on — dodał i wskazał bodhisattwę Kandzeon, będącego tłustą wersją zgrabnego bodhisattwy Miłujące Oczy emitowaną na rynek japoński.
Bodhisattwa Kandzeon nadął się jak indyk i wygulgotał pean na cześć sezamków, Zawiadowca Karmy zaś wywrócił dwoje oczu i wytrzeszczywszy oko trzecie, w skupieniu prześledził przebieg kilku minionych żywotów turysty Cumulusa.
— No cóż, młodzieńcze — westchnął po chwili — odrodziłeś się w miejscu dostatnim acz nieprzyjemnym. Istoty mają tam cerę ziemistą, skarżą się zamiast cieszyć, a jako że prócz lunatyków żadna z nich nie spaceruje, dolne kończyny zanikną im w końcu jak nóżki wielorybom.
Cumulus speszył się.
— Masz rację — przyznał — mam kruche nóżki. Ale za to mój mózg pofałdowany jest bardziej od twojej skóry!
— Mózg ten rozwinął się kosztem klatki piersiowej — zauważył Zawiadowca Karmy. — Ale co z umysłem? Wszak umysł nie jest mózgiem.
Tu Zawiadowca przerwał, zjadł ciasteczko i uważnie spojrzał na Cumulusa.
— Opowiedz o sąsiadach — zmienił temat.
Turysta Cumulus przełknął ślinę.
— Moi sąsiedzi są szklarzami — szepnął. — Całymi dniami piłują szyby i choć uszczelniłem okna, i tak nie mogę nic robić. Upiorny odgłos piłowanego szkła sprawił, że opuściła mnie najpierw kochanka, potem chomik, a w końcu nawet wola życia; tylko ja nie umiem odejść, coś mnie trzyma. A oni piłują i piłują.
Budda ze współczuciem pokiwał głową. Zawiadując karmą, wiedział, że Szklane Piekła, obok Piekieł Styropianowych, są piekłami wyjątkowo ciężkimi, a trafiają do nich głównie pracownicy budów, dentyści oraz ci wszyscy, którzy przyczyniają się do emisji upiornych dĄwięków. Także Cumulus bynajmniej nie trafił do piekła bez powodu: przez trzy ostatnie żywoty był kolejno kornikiem, puzonistą i plutonowym. Sytuacja nie wyglądała zatem wesoło i Zawiadowca Karmy popadł w zadumę.
— Może da się coś zrobić, ale nie będzie lekko — westchnął po chwili i wysłał dyżurnego bodhisattwę po apteczkę.
— Buddo kochany, gotów jestem na wszystko, byle nie było szklarzy! — rozpromienił się tchnięty nadzieją Cumulus. — Mogę się samozranić, mogę szpagatami okrążyć Górę Kailasz, mogę wbić sobie w język pochodnię i przejść na rękach przez wiszący mostek.
Zawiadowca Karmy zmarszczył czoło.
— Jeśli pragniesz zostać fakirem, udaj się do Indii — powiedział zimno. — Jeśli jednak chcesz spłacić swe karmiczne długi, powinieneś zostać flecistą.
Powiedziawszy to, Budda wyjął z apteczki flet i wręczył go Cumulusowi.
— Dźwięk tego istrumentu przeczyszcza centralny kanał energetyczny i skłania istoty do zadumy nad własnym życiem — wyjaśnił. — Proszę, spróbuj, czy potrafisz.
Cumulus przyłożył flet do ust i zagrał, w miarę zaś jego grania Zawiadowcę Karmy ogarniać jęła nagła tęsknota za nirwaną. Przypomniał mu się zaciszny skrawek Trzeciego Nieba, bezforemne piękno bogiń, bezdĄwięczne dźwięki, bezwonne zapachy i imponująca odległość, z której w niezakłóconym spokoju obserwował miotające się w samsarze istoty. Błogi spokój wypełzać jął na jego zasmucone oblicze, w tej samej jednak chwili Cumulus odjął flet od ust i do uszu Zawiadowcy Karmy na powrót dobiegł łopot chorągwi i szmer skupionych na dachu pałacu bodhisattwów.
Cumulus odłożył flet.
— Dawno nie grałem, czy da się tego słuchać? — mruknął zawstydzony.
— I to jak! — ocknął się Zawiadowca i uszczypnął Cumulusa w policzek. — Będą z ciebie buddowie, byleś się przedwcześnie nie zniechęcił. To znaczy — wyjaśnił — masz wędrować i grać dopóty, dopóki nie skłonisz do refleksji ostatniej bezmyślnej istoty.
— A to może potrwać — domyślił się Cumulus.
— A to może potrwać — roześmiał się Budda. — Ale się nie martw, czas spędzany na pracy mija bardzo szybko. Kilka kalp temu miałem podobny przypadek. Zgłosiła się do mnie pewna zapłakana księżniczka, która przez trzydzieści trzy żywoty nie powiedziała ani słowa prawdy. Nie muszę chyba dodawać, że wszystkie łgarstwa wracały do niej rykoszetem, i to z taką siłą, że w końcu nieszczęsna postradała zmysły i przestałaufać nawet meblom. Poleciłem jej zatem ścieżkę wróżek. Odtąd księżniczka krąży po świecie z kadzidłem i żółwiem i zobowiązana jest oznajmiać istotom najokropniejszą nawet prawdę.
— O rany, a czy długo będzie musiała tak chodzić? — zadrżał Cumulus.
— Jeszcze trzy i pół kalpy — odparł Zawiadowca. — To bardzo niewiele. WyobraĄ sobie górę usypaną z mechatych kózek, wysoką jak pięćdziesiąt Everestów i szeroką jak pół Tybetu. A teraz wyobraĄ sobie, że niektóre istoty swe karmiczne długi spłacać muszą tyle kalp,ile wynosi suma włosków porastających wszystkie te kózki razem wzięte.
Wyobraziwszy sobie mgliście jedną tylko kózkę, Cumulus wybuchnął nerwowym śmiechem.
— Tak, tak — pokiwał głową Budda — a co gorsza wiele z istot, spłacając jeden stary dług, z radością zaciąga osiem nowych...
— Osiem długów... z radością... — powtórzył tępo Cumulus. — Myślisz, że naturę umysłu stanowi masochizm?
— A fe, nie tego przecież nauczam! — oburzył się głośno Budda i pomyślał, że w naturze istot typu człowiek leży chyba osobliwa skłonność do głupoty. Niby uczeni, a nic nie pojmują, zupełnie jak pewien krytyk, który odrodziwszy się jako poeta, uparcie recenzował cudze tomiki. Czyżby byli tak tępi? Tak odporni na nauki?
Były to pytania bardzo smutne i Budda z niepokojem spojrzał na skulonego przed nim Cumulusa. Wiedział, że niewiedza jest matką jeszcze większej niewiedzy i zrodzone z niej działanie bardzo przypomina szaleńczy pęd ku przepaści stworzeń typu owca; niewiedza jednak, podobnie jak wiedza, ma swój koniec, i choć czasami jest to koniec bardzo odległy, nigdy nie należy mylić go z nieskończonością.
— Przedłużeniem śmiechu jest płacz, po którym następuje śmiech, przedłużeniem którego jest płacz — powiedział i nakreślił w powietrzu koło. — Najdłuższa nawet żmija jednak mija, jeśli przestanie gonić swój ogon.
W tym momencie w głowie Cumulusa zaświtał płomyk zrozumienia. Była to bardziej zresztą iskra niż płomyk, w odpowiednich jednak warunkach iskra może stać się zaczątkiem ognia.
— A co się stanie, gdy żmija minie? — szepnął.
— Chcesz, bym ci opisał smak kokosowego mleczka? — zdziwił się Budda i widząc, że Cumulus oblał się pąsem, dodał: — Spokojnie rób swoje, niczego nie oczekuj i znikaj z chwilą wykonania zadania. Nie radzę ci też ładnie wyglądać, im bowiem będziesz szpetniejszy, tym łatwiej będzie ci znikać.
Powiedziawszy to, przytknął do głowy Cumulusa pudełko z własnymi włosami i powstał z lotosu.
Zebrani na dachu bodhisattwowie zadęli w piszczele, a stojące w zenicie słońce niczym złoty halogen poprowadziło Buddę Szóstego Pałacu, Zawiadowcę Karmy, ku chłodnym wodom pobliskiego strumyka.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, foliowana
- Wymiary: 122 mm × 195 mm
- Liczba stron: 84
- ISBN: 838739118-2
- Cena okładkowa: 15,00 zł
- Data publikacji: 31 grudnia 1999
Inne książki tej autorki
Zobacz wszystkieInni klienci kupili również:
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Patryk ZalaszewskiLuneta z rybiej głowy
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę
- Deborah LevyKoszty życia
- Paweł SołtysNieradość
- Joanna WilengowskaKról Warmii i Saturna
- Michele MariTy, krwawe dzieciństwo