Bora Ćosić, Deklaracja celna
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Nowa książka autora „Roli mojej rodziny w światowej rewolucji” to eseizująca proza emigrancka, mająca formę obrachunku, retrospekcji, deklaracji składanej... urzędnikowi, samemu sobie, w imię powinności artystycznych i bardziej osobistych. Narrator „Deklaracji celnej” zamyśla się nad własnym życiem, które dobiega kresu wraz z podróżą na północ. Dąży do uchwycenia jego sensu, a poprzez powracające wspomnienia i pracę pamięci kreśli refleksyjny, fascynujący, „mądrościowy” obraz naszych i dawniejszych czasów. W refleksji eseisty podstawową rolę odgrywają myślenie obrazami — odsłaniające logikę pewnego życia, skupionego, refleksyjnego i samotnego, oraz naturę intymnego odczuwania świata – a także literackie odwołania do Dostojewskiego, Gonczarowa czy Hamsuna, zastanawiające i nietypowe, lecz konsekwentnie podporządkowane artystycznej wizji. Celem bowiem jest ukazanie rysu indywidualnej biografii człowieka, artysty, kiedyś melancholijnego młodzieńca, chodzącego po ulicach bez celu, dziś starca w podróży, będącego na granicy dwu światów: dawnej ojczyzny, od niedawna nieprzyjaznej, oszalałej i niezrozumiałej, oraz nowego kraju, stacji docelowej — emigracyjnego „portu ocalenia”.
Przeczytaj fragment ZamknijBora Ćosić
Deklaracja celna
fragment
W jednym z pokojów naszego berlińskiego mieszkania istnieje dziwny występ, jak gdyby z zewnątrz uderzył w ścianę dziób jakiegoś okrętu i tu zakotwiczył. Jakiś Titanic ugrzązł w ciele naszego życia – nie zatonął, lecz tylko uprzedza, że poza naszym życiem jest wiele rzeczy, z którymi trzeba się liczyć. Skądinąd trwamy w stanie przeładunku, przesiedlenia, liczne drobiazgi znajdują się w paczkach, które nadeszły z naszego byłego kraju; trzeba je wkrótce wypakować i rozmieścić na nowo. Gdy to nastąpi, nie będą to już rzeczy, które tam zostawiliśmy, ale inne, zmienione przez czas, kiedy nie patrzeliśmy na nie, kiedy ich nie dotykaliśmy. Mamy teraz nowy zbiór przedmiotów, które powstały tymczasem, trwając same dla siebie, bez naszej obecności. A te, które znaliśmy, zniknęły tymczasem w naszym zapomnieniu. Także o samych sobie zapomnieliśmy w postaci, jaką mieliśmy kiedyś, a otrzymaliśmy nowe maski, z nowych doświadczeń, innego klimatu i wieku.
Wiek to w gruncie rzeczy rodzaj zmiennego klimatu, który tu, na północy, robi znaczne postępy. Jak gdyby wszyscy żyli najpierw gdzieś bliżej równika, a dopiero potem, gdy zaczynają się starzeć, kierują się na północ, gdzie każde życie znajduje naturalny kres. Jest to zatem kronika wędrówki, która trwa od czasu młodości i oto powoli zbliża się do końca. Kiedy zostanie zakończona, zapewne już nie będzie tu życia. Mój zamiar ucieczki z naszego południowego kraju wynikał z chęci, by mojej starości oszczędzić wstydu, jaki zawsze kryje w sobie młodość. Tam wyrasta jakieś nowe państwo, którego praw nie rozumiem, a one nie pozwalają mi spokojnie się starzeć. Prawa łatwo sobie radzą z młodymi przestępcami, a z trudem ze starcami, którzy w ich zwodniczych regułach potrafią dostrzec zalążek podstępu i oszustwa.
Mam ciężkie sny o celnikach. Którzy domagają się katalogu mojej biblioteki, spisu książek, jakie wywożę z kraju. Dzięki temu będą mogli się dowiedzieć, jakie książki czytałem w swoim życiu i jakie być może jeszcze będę czytał, później. A ponieważ wszystkie leżą już w pudłach obwiązanych szpagatem, gdzieś w belgradzkim korytarzu, tu, w Berlinie, muszę to zrobić z pamięci. Zestawić całą historię moich lektur na podstawie wspomnień. Może przy tym dojść do pomyłek. Może mi się wydawać, że mam książki, których w rzeczywistości nie mam. A co się znajduje w tych pudłach, po trosze zapomniałem. Albowiem lektury mojego życia nie interesują mnie już tak, jak kiedyś. Coś z tego trzeba by zostawić, ale nie mam gdzie.
Z czasem przenosi się to na wiele innych drobiazgów. I tak, w półśnie, spisuję wszystko, co jeszcze mógłbym zabrać ze swego minionego życia. Bo może na granicy koło Szabadki, gdzie urodził się i mieszkał Kosztolányi, będą mnie pytać o te rzeczy. I jeśli nie podam dokładnych danych o zdarzeniach, w których uczestniczyłem, może nie będę mógł tych rzeczy wywieźć. Wydaje mi się nawet, że niezależnie od kontroli celnej powinienem spisać wszystko. Jakich ludzi znałem i w jakich bywałem miejscach. Jeśli czegoś takiego nie zrobię, będę musiał całą swoją pamięć zostawić w komorze celnej. W składzie podobnych rzeczy. Który i tak powinien istnieć w życiu każdego człowieka. Żeby wszystko tam było ładnie ułożone, według przejrzystego katalogu. Z wieloma działami i rubrykami. Albowiem bez tego człowiek chyba nawet nie wie, w jakich miejscach bywał i jakich ludzi spotykał. Uważam to za rodzaj środka obronnego. Bo gdyby człowiek miał pamiętać wszystko, co kiedykolwiek widział, musiałby oszaleć. Wobec tego całą swoją historię sprowadza do kilku najważniejszych wątków. Do kilku tematów, które gotów jest przedstawić w postaci spisu. Na wypadek, gdyby to interesowało celników czy jakąś inną instancję. A całą resztę, która także stanowi jego własność, gotów jest w ten sposób ukryć. Jak gdyby nigdy tego nie miał. A gdy na drugim końcu świata otworzy swoje pudła, będzie bardzo mile zaskoczony. Zastanawiając się, czy taki lub inny drobiazg w ogóle do niego należy, czy trafił tu przez pomyłkę osoby, która pod nieobecność właściciela pakowała rzeczy. Ludzie, którzy przygotowują nasze rzeczy do wysyłki, mogą pomyśleć, że musieliśmy mieć właśnie taki kieliszek, chociaż on wcale nie jest nasz.
Budzę się z półsnu i widzę okno, oświetlone, po drugiej stronie podwórza. Wyobrażam sobie, że mieszka tam Polak, a może Marokańczyk. Ktoś, kto także musi sporządzić spis swoich książek, które mają nadejść z Polski albo z Maroka. Po polsku albo w języku państwa marokańskiego. Bez tego spisu nie będzie mógł czytać swoich polsko-arabskich książek na brzegu Lietzensee, w dzielnicy Charlottenburg. Są to moi bracia w bezsenności i w sporządzaniu spisów życia. Z tym, że w moim spisie powinny się znajdować fakty odnoszące się do mego południowego kraju, a u nich – do szarej ojczyzny naszego sąsiedztwa, Polski, oraz do gorącego piasku marokańskiego. Może tym dwóm jest łatwiej, a może i nie. Albowiem oni zapewne nie wiedzą, że trzeba sporządzić te spisy, a ja wiem. I to nie tylko we własnym imieniu, lecz także i za nich. Wychodzi na to, że spisuję teraz ich mienie, zamiast zająć się swoimi sprawami. Żeby raz z tym wszystkim skończyć. Jeżeli bowiem będę wtykał nos w cudze sprawy, zwłaszcza w sprawy tych, którzy znaleźli się tu, na północy, z podobnych przyczyn jak ja, to nigdy tego nie skończę. Dlatego wracam do swoich spraw, które mam wynotować z pamięci. Albowiem to, czego nie ma w spisie, będę musiał zostawić za granicą. Na przechowanie, nie wiadomo u kogo. Jako że to, co stanowiło moją własność, prawie nikogo w tym kraju nie interesuje. A w takim razie cała sterta mojego życia zostałaby na ulicy, w kurzu, a może i deszczu. Życie ludzkie, to, które minęło, i tak zostaje na cudzej ulicy, gdy pada deszcz. Wie o tym każdy, kto choćby raz obejrzał się za siebie. Zwłaszcza gdy dzieje się to na granicy. Gdzie nasze rzeczy trzeba skrupulatnie zgłosić i odnotować. W przeciwnym razie moglibyśmy stracić wszystko, co kiedyś było nasze.
Dla wielu tutejszych ludzi europejska klasa mieszczańska kończy się gdzieś na węgierskiej puszcie, gdzie bardzo bogaty pan w wysokich butach wyruszył na objazd swoich posiadłości. Spogląda na nie ze swego konia, z pogardą. Tak bowiem być powinno, aby właściciel gardził swoją własnością i nie bez powodu upatrywał w niej obciążenie. Dlatego zgadzam się z tą myślą o bogatych ludziach na Węgrzech, którzy poza tym są melancholikami. Przykładem wielki pisarz języka węgierskiego, Kosztolányi. Był on mistrzem melancholii i opisu różnych szczegółów w domu naszej klasy, mieszczańskiej. Widać z tego, że uczucie przygnębienia czasem pochodzi z niedostatku, a często stąd, że mamy więcej niż trzeba. Uczucie to sięga daleko, aż na przylądek Europy, gdzie – w Grecji – narodziła się klasa mieszczańska. I pierwsi panowie tego świata. Mówiąc tak, nie zapominam, że panowie należą nie tylko do klasy mieszczańskiej.
Pańskość to w ogóle choroba, najoczywistsza może w chwili, gdy zwierzę Nietzschego zamieniło się nagle w chorego niedźwiedzia, człowieka. I wiewiórkę, która też się pochorowała i utraciła wesołość. Najlepiej pokazał to Czechow. Te człowiecze wiewiórki, które utraciły żwawość i nie potrafią już tak zwinnie przeskakiwać z gałęzi na gałąź. Jako naturalne huśtawki pozostają im wyplatane fotele w ogrodach, w których drzewa zostaną wkrótce ścięte. Wszystko to mówię w imieniu ludzi, którzy kiedyś byli bardzo żwawi, aż nagle stracili całą swoją wesołość. Jako pierwszy wyraził to Hamlet, wymawiając się cierpieniami miłosnymi, a w rzeczy samej było w nim o wiele więcej nieszczęścia wynikającego z jego pańskości. Bo gdyby nie był takim panem, wyrzuciłby z miejsca złoczyńcę ze swego dworu, zamiast tak długo się nad tym zastanawiać. Sam wiem to najlepiej. Albowiem wielu z nas wahało się, jak postąpić ze złoczyńcami, którzy nas otoczyli. I w końcu, wskutek tej głupiej pańskości, zostawiliśmy ich w spokoju, a sami spakowaliśmy swoje książki, te parę barokowych kieliszków babci, i wyruszyliśmy na północ, jak na
cmentarzysko słoni.
Hamsun pod koniec życia był zupełnie głuchy. Mówiono też, że oszalał, ale on uparcie twierdził, ze jest całkiem zdrowy, także na umyśle, tyle że głuchy. I słabo widzi. Najbliżsi, nie mogąc dostać odpowiednich okularów, kupili mu lupę. Teraz ja mam kłopot z okularami, których oprawka się rozluźniła i jedno szkło wypada. Próbuję ją naprawić używając lakieru do paznokci mojej żony, co przez pewien czas pomagało. Nie wiem, czy ta klejona oprawka stanowi towar, który ktoś chciałby ocalić na granicy, albo czy mój słaby wzrok to podejrzany towar, który chciałbym przemycić przy wyjeździe z kraju. Może mój naród nie dba o ludzi wybrakowanych, których wypuszcza w świat, może nawet robi to umyślnie. Żeby zostali tam wyłącznie ludzie o dobrym wzroku, jasnowidzący, a my żebyśmy czym prędzej się zabierali. I znowu myślę o Hamsunie, którego we własnym kraju uważano za zdrajcę, choć miał już ponad dziewięćdziesiąt lat. A taki stary człowiek może być jedynie zdrajcą własnej młodości. Którą już dawno opuścił, aby osiągnąć w końcu wiek słoniowy.
Tak też i ja chodzę w swojej starości, jeszcze nie słoniowej, ale zawsze. Widzę trochę gorzej niż kiedyś i słuch mnie zawodzi. Sądzę jednak, że na starość zmysł ten nie jest szczególnie potrzebny. Skoro już dotrwałem do starości, zdążyłem usłyszeć wszystko co trzeba, nawet i to, czego nadal nie wiem. A tego, co chciano by mi oznajmić jako najświeższą nowość, wcale nie chcę słyszeć. Owszem, udaję, że tę najświeższą nowość już poznałem. Może to i prawda. Najświeższe nowości składają się przecież z kombinacji rzeczy już znanych. Kombinować nowe ze starego potrafię nawet ja, odcięty z powodu głuchoty od otoczenia. Które jest chyba odcięte ode mnie, a nie odwrotnie. Oto paradoks Anglików z czasu wielkiej wojny. Kiedy ich wyspa była odcięta od Europy, Anglicy uważali, że jest odwrotnie. Ze stanowiskiem takim najzupełniej się zgadzam. Wskutek głuchoty starego człowieka o wiele więcej tracą ci, którzy coś do niego mówią, aniżeli on sam. On i tak wie wszystko, bo potrafi kombinować sprawy zasłyszane wcześniej. Natomiast ci, których on nie słyszy, niczym nie mogą tego nadrobić.
Okazało się, że spis moich rzeczy, który sporządziłem z pamięci, nie jest kompletny, nie wystarcza, i muszę ujawnić, co jeszcze mam. Muszę o tym donieść celnikom, jakbym miał donieść policji na kogoś, kto popełnił Bóg wie jakie przestępstwo. Opisując dokładnie tego kogoś i wszystko, co na nim ciąży. Istnieją w tym celu specjalne formularze, które należy skrupulatnie wypełnić. Ale ja nie wiem, co się składa na moje mienie, teraz, u kresu drogi. Postanawiam powiadomić o tym kompetentne osoby, a dzięki temu może sam się czegoś dowiem. Gdy zacznę wyliczać wszystko, co bym pragnął zabrać do innego kraju, dopiero wtedy może przypomnę sobie, co miałem. A część tego mienia zostawię gdzieś po drodze, żeby ktoś je sobie zabrał. Albowiem i tak chciałbym największą część bagażu zostawić w przygranicznej restauracji, pod stołem. A zabrać tyle, ile mogę udźwignąć. Z tym, że ja już nie mogę dźwigać Bóg wie czego w ręku, podobnie jak w sobie. Z czasem coraz trudniej jest człowiekowi nosić niektóre rzeczy w ręku, podobnie jak w sobie. Toteż wszystkiego chciałby się pozbyć i udawać, że zapomniał rzeczy pod stołem. Byłoby to najmniej bolesne. Tyle że młody celnik stałby się podejrzliwy, i słusznie, gdybym mu powiedział, że nie mam nic do oclenia. Pewnie by się nawet rozzłościł, gdybym oddał pustą deklarację. Gdybym ja występował w roli organu celnego, też byłbym zły na człowieka, który by mi nic nie zgłosił i oświadczył, że nie ma w ogóle niczego. Człowiek bez niczego, w deklaracji celnej, na granicy czasu, to bardzo podejrzana osoba i być może niebezpieczna. Bo ten, kto nie ma nic, gotów jest na wszystko, a ten, kto coś ma, ze względu na to swoje mienie będzie zmuszony do przyznania się, co ma. I nie tylko. Zapewne powie nam, co mają inni. I kto wie, co jeszcze ujawni o tych innych, o których nawet go nie pytaliśmy. Kiedy powiemy mu na wabia, że ma zgłosić coś swojego, ujawni może jakieś niesłychane rzeczy. Wiem to najlepiej, ponieważ zdarza mi się w moich książkach ujawniać to, czego w ogóle nie miałem zamiaru ujawnić.
Jesteśmy na posterunku celnym, a tu trzeba pokazać, co się ma, wszystko, co jest w naszych walizkach. Tym samym wzywa się mnie do zadenuncjowania tego, co było w bagażu mojego życia. I jeżeli taki celnik pyta, co zgłaszamy, muszę sobie przypomnieć wszystko, co w takim wypadku może być interesujące. Tyle że na to, co dla mnie jest najważniejsze, celnicy mogą machnąć ręką i powiedzieć, że ich to nie interesuje, a to, co mnie się wydaje nieważne, może pociągnąć za sobą bardzo wysoką opłatę.
Przystępuję do egzaminu, zdaję maturę z przedmiotu zwanego opuszczaniem swojego kraju, a moi egzaminatorzy to młokosy, gołowąsy, pojęcia nie mają o tym przedmiocie. Życie im upływa na posterunku granicznym, nie mieszkają więc, można powiedzieć, ani w tym, a w tamtym państwie, ale gdzieś pomiędzy. Może nie zastanawiają się, czy istnieje jakaś różnica między tymi dwoma krajami po obu stronach granicznego szlabanu, może nawet nie wiedzą, po co się stawia szlabany. Sam tego nie wiem. Wydaje mi się prawie niemożliwe ustawienie takiej zapory na środku pola, żeby jego część należała do jednych, a część do drugich. Chyba nie są to dwa odrębne światy, tylko wspólne pole z tym błędem pośrodku. Albowiem granica to błąd świadczący o tym, że ludzie wzajemnie się różnią, i stopniowo taka różnica się uwidacznia.
W tej naszej historycznej szkole pytają mnie o torbę: co w niej mam. Ja zaś nie mogę śmiało odpowiedzieć, ponieważ nie wiem dokładnie, co się znajduje w moim bagażu. A uprzytomnienie sobie wszystkiego, co chcę zabrać do innego kraju, zajęłoby mi dużo czasu. Młody celnik przy szlabanie na jednej z europejskich nizin nie będzie tak długo czekał. Bo za mną stoi wielu innych, którzy też muszą odpowiedzieć na to pytanie. Niektórzy z nich dobrze wiedzą, co mają i co powinni zadeklarować jako swoje życie. Gdybym był w tej służbie na granicy, to by we mnie budziło największe podejrzenia. A tych, którzy nawet nie wiedzą, co mają w tobołku, przepuściłbym bez kontroli. Albowiem to, o czym nie pamięta człowiek opuszczający kraj, nie może być interesujące dla nas, kontrolerów obyczajowo-finansowych.
Nie mówię tego w przenośni. Sądzę, że opuszczenie kraju ma w sobie coś z promiskuityzmu: dotychczas pozostawaliśmy w jednym związku małżeńskim, a teraz, jako żywo, wybieramy się do innej. Do tej innej trzeba podejść ze wszystkimi względami, na które zasługuje nowa, młoda żona, a nie byle jak. Na mnie patrzy się teraz jak na nowożeńca albo, co ciekawsze, jak na wdowę. Jestem wdową, której małżeństwo skończyło się w jednym państwie, i oto wyjeżdżam, żeby gdzie indziej za mąż wydać się. Teraz zaczynam rozumieć podejrzliwość otaczających mnie ludzi, bo może już w tym poprzednim związku kombinowałem z inną.
Myślę, że przy przekraczaniu granicy zapytają mnie jeszcze, czy zabieram z sobą jakieś zwierzę. Ptaka albo choćby psa. Wygląda bowiem na to, że ten kraj chciałby zatrzymać wszystkie swoje zwierzęta, a ludzi może i nie. Kto z nich pragnie wyjechać, niech sobie jedzie, ale zwierząt nie puszczają. Nawet najmniejszej muszki, którą ktoś ukrył w pudełku. Nawet motyla, od Nabokova czy też nie. Co do mnie, to swojego ptaka, rudzika, zostawiłem gdzie indziej i nic już o nim nie wiem. A mój pies zginął w porę i teraz nie muszę go zgłaszać. Chyba żeby ktoś pomyślał, że to ja jestem tym niegdysiejszym moim psem, który zginął w porę. I oto ukrywam się pod ludzką maską. Od pewnego czasu sam myślę o moim życiu jak o psie, tylko nie wiem, czy widać to na zewnątrz.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Tłumaczenie: Danuta Cirlić-Straszyńska
- Projekt okładki: Kamil Targosz
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, foliowana ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 152
- ISBN: 838739186-7
- Cena okładkowa: 12,50 zł
- Data publikacji: 31 grudnia 2003
Inne książki tego autora
Zobacz wszystkieInni klienci kupili również:
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Patryk ZalaszewskiLuneta z rybiej głowy
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę
- Deborah LevyKoszty życia
- Paweł SołtysNieradość
- Joanna WilengowskaKról Warmii i Saturna
- Michele MariTy, krwawe dzieciństwo