Ewa Kujawska, Dom Małgorzaty
- Kurier
- 13,60 zł
- paczkomat
- 9,99 zł
- poczta
- 12,60 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Małgorzata i Hildegard, dwie kobiety, które wojna pozbawiła dotychczasowego życia, przez jakiś czas zmuszone są mieszkać w jednym domu. Dla Polki jest on symbolem początku, dla Niemki — ostatnią nicią, wiążącą ją z przeszłością i z utraconymi bliskimi. Kobiety powoli przełamują milczenie i nienawiść. Podczas wojny radziły sobie z bólem, zachowując pozory normalności, wprowadzając się w cykl mechanicznych obowiązków. Czasem rozmawiały z widmami, zaklinały rzeczywistość, patrząc na drogę, przygotowując posiłki dla nikogo. Dom Małgorzaty to przejmująca historia o traceniu i nadziei, o sile, która pozwala człowiekowi znieść ból i tęsknotę. Opowieść o dewastacji, jaką niesie ze sobą wojna.
-
Historia opowiedziana w `Domu Małgorzaty` nie jest historią przyjaźni. Jest historią czy też zapisem — kroniką narodzin szacunku, tolerancji; uczenia się drugiego człowieka; dostrzegania tego wszystkiego, co dla niego ważne. Bohaterowie tej historii to dwie kobiety, Dom i Pamięć. Wszyscy na równych prawach.
-
To piękna i mądra książka, której warstwa realistyczna wzbogacona jest o coś, co można by nazwać magicznością, ale to złe słowo. Mówienie o jej poetyckości też byłoby nie na miejscu, bo ’Dom Małgorzaty’ jest zakrojony epicko, jak powieści Wiesława Myśliwskiego. Historia tytułowego domu, który najpierw jest domem Hildegard, to historia dwóch kobiet, dwóch rodzin, historia Polki i Niemki, historia przesiedlenia, wrogości i dziwnej bliskości, która między tymi kobietami się rodzi. Wchodząc w świat tej powieści, zapomina się o dookolnym świecie, choć ten drugi wciąż przypomina, jak bardzo taka powieść jest potrzebna.
-
Opowieść o Domu Małgorzaty to książka głęboko poruszająca, niezwykła, życie codzienne opisane w tej książce przeniknięte jest metafizyką.
Przeczytaj fragment ZamknijEwa Kujawska
Dom Małgorzaty
fragment
Nad brzegiem zimnego morza przycupnęło Miasto.
Rodziło się – jak większość miast – niemal niedostrzegalnie. Niepewnie i zrazu jakby od niechcenia: jedna czy dwie chylące się chałupy — bezbronne i wydane na pastwę wichury, przewalających się sztormów; łódź nieporadnie sklecona i po powrocie z łowiska wyciągana na jasny piasek, daleko od linii brzegu, tak by woda nie pochwyciła jej żarłocznie; szamotanie się w sieci pierwszej złowionej ryby.
Tak. To mogło stanowić zapowiedź Miasta.
Chociaż niewykluczone, że zaczęło się Ono jeszcze wcześniej. Kto wie, czy wszystko nie zostało przesądzone raz na zawsze w chwili, kiedy czyjeś uważne spojrzenie jęło przeradzać się w przekonanie i dojrzałą pewność, że właśnie TO miejsce jest odpowiednie, lepsze od większości innych, widzianych przez całe dotychczasowe życie. Że warto pozostać tu dłużej, cokolwiek owo „dłużej” miałoby oznaczać.
Jednak wszystko mogło było się zacząć i zdarzyć bez tej pewności. U początków Miasta mogło wszak lec zwykłe znużenie, zniechęcenie tak wielkie, że niepodobnym stało się pójście gdziekolwiek dalej: zmęczone oczy zmęczonego człowieka nie próbowały nawet znaleźć cokolwiek, co mogłoby stanowić uzasadnienie takiego wyboru. Znużenie zadecydowało jak ślepy los, bez rozstrzygania wszystkich za i przeciw.
To wielce prawdopodobne, że miasta rodzą się z takich właśnie spojrzeń, bo tak naprawdę jedynie spojrzenia maja w sobie moc wystarczającą do tego, aby zakładać miasta, potem wznosić mury, obwarowywać puste miejsca w twierdze, zaludniać wąskie strumyki uliczek plaśnięciami kroków. Same jednak rozpływają się bezpowrotnie, co najwyżej żyjąc jakiś czas kruchym życiem wspomnienia. Lecz kiedy odejdą, nikt o ich nie pamięta.
Pierwsze ulice, mieszkańcy, w najlepszym wypadku pierwszy dom lub domy – to granica, poza którą pamięć nie sięga. Wszystko, co było wcześniej, kurczy się, by ostatecznie zniknąć.
Raz na zawsze.
I
1. Muzyka kieliszków na cienkich nóżkach
Dom stał przy głównej ulicy, która była stworzona przede wszystkim po to, aby doprowadzić Miasto na sam brzeg morza, złapanego u jej kresu w pułapkę portu.
Biegła ona przez Miasto leniwym meandrem brukowanym kocimi łbami; gromadząc po obu swych stronach sklepy i niewysokie kamienice; pyszniąc się fontanną z dwoma pyzatymi aniołkami, parkiem, w którego sercu błyszczał mały stawek okolony balustradą; dźwigając kościół – strzelistą wieżą celujący prosto w niebo.
Ulicę swego czasu nazwano dumnie imieniem Wodza, jednakowoż Dom wymykał się jej, ponieważ – w odróżnieniu od innych, posłusznie ustawionych w równym szeregu – rozsiadł się nieco w głębi, co mogło sprawiać wrażenie, że zagapił się, kiedy inne domy zajmowały miejsca wzdłuż ulicy – i dla niego nie starczyło już miejsca. Wobec czego pozostał z tyłu.
Albo jakby to nieśmiałość nakazywała mu trzymać się na uboczu – o ile oczywiście domy mogą być nieśmiałe.
Jakkolwiek było – dzięki takiemu położeniu Dom, chroniony dodatkowo czymś w rodzaju potrójnego zabezpieczenia – stawał się niewidzialny dla ciekawskich spojrzeń kierowanych z ulicy w tę stronę.
Najpierw więc była brama i to na niej zatrzymywało się wścibskie oko. Wprawdzie jej ażurowa konstrukcja pozwalała wślizgnąć się spojrzeniu, jednak parę metrów dalej uderzenie oczu intruzów więzło na dobre pośród czarno-białej, nieregularnej szachownicy stodoły, zbudowanej z pruskiego muru i postawionej w tym miejscu niczym ponury, przysadzisty obrońca albo jak warowne mury. Trzecie zabezpieczenie stanowiły wreszcie solidne, wysokie na dwa metry wrota z desek o nieokreślonym kolorze, zbitych ciasno, jedna przy drugiej. Wobec ich burej obojętności i chropowatego nieprzeniknienia natrętne oczy wycofywały się w przeświadczeniu, że wrota są niczym innym jak granicą, poza którą ulica nie sięga.
Przed domem rozpościerało się podwórko – miejsce, w którym czas domowy i czas świata zewnętrznego mieszają się ze sobą, będąc w połowie i jednym, i drugim – wieczną i niedokończoną formą przejściową. Oddychało się tu swobodnie powietrzem, w którym koła przejeżdżających furmanek stukały stłumionym echem a uliczne głosy mieszały się — będąc ledwo słyszalne.
Tym, co dobiegało ze świata z całą wyrazistością, były żałosne wrzaski mew, leniwe gdakanie kur, wybuchające oburzeniem, gdy w okolicach kurnika dało się posłyszeć miauknięcie rudego kota, poruszającego się po dwakroć bezszelestnie: ze względu na aksamitną delikatność kocich łapek i przez wzgląd na miękką trawę, która panoszyła się na podwórku. Wiosną trawa ta była tak zielona, że rudy kot brodząc w niej mrużył żółte ślepia, prychał zniecierpliwiony, kiedy delikatne źdźbła muskały jego nastroszone wąsy, jakby chciał dać do zrozumienia, że ma światu za złe całą tę jego zieloność. Od wycierania się w trawie na futerku kota pojawiały się brudnozielone plamy, który pieczołowicie zlizywał potem ostrym językiem.
Jesienią trawa rudziała i czekała na złoto-czerwone liście dzikiego wina, które spadały i spadały, i spadały, i w końcu całe podwórko wyglądało jak wielkie skrzydło martwego motyla, dopóki czyjaś ręka uzbrojona w grabie nie wypowiedziała wojny zeschłym liściom i nie przywróciła podwórku należycie schludnego wyglądu.
Niekiedy znienacka pojawiały się wichury, które wznosiły liście wysoko i zawieszały je na krzakach bzu — albo też ciskały nimi w okna domu, aż kwiaty stojące na pokojowych parapetach drżały w przestrachu i przestawały rosnąć.
Dom był podobny do wielu domów kreślonych dziecięcą rączką na kartach papieru: nieduży domek za spiczastym dachem, z kominem pykającym strużką dymu, oknami ułożonymi symetrycznie po dwóch stronach masywnych drzwi, w których uwięziona była ogromna – wypolerowana od kładących się na niej dłoni – mosiężna klamka. Takie domy – jeśli spojrzeć na nie z oddali, przelotnie i w zamyśleniu – przypominają smutne ludzkie twarze.
I ten dom też był taki. Opuszczona w dół klamka tkwiła w drzwiach jak wieczny grymas niezadowolenia.
Dom zbudował mężczyzna imieniem Fritz.
Wybudował go dla siebie, dla żony Hildegard, dla swych synów i –taką żywił nadzieję — dla dzieci swych dzieci. Stawiał go razem z bratem – ponurym olbrzymem o dłoniach jak łopaty; cieślą Horstem – nie wiedzieć czemu znanym jako Czarny Horst, chociaż od dawna był łysy jak kolano — i starym Peterem Kruppe, w obecności którego psy kuliły się ze strachu; być może dlatego, że jego lewe oko miało barwę jasnozieloną, a prawe – tak ciemnobrązową, że właściwie było zupełnie czarne. Peter Kruppe budował domy od niepamiętnych czasów. Od zawsze domy w okolicy, w sąsiednich wsiach i miasteczkach rosły pod jego dwukolorowym spojrzeniem.
— Ten dom stawiał Peter Kruppe – mawiali miejscowi – Oo, ten dom to postoi. Przeżyje was i waszych wnuków.
Albo też przestrzegali:
— Dom Braunów… Taak. Ten dach nie wygląda dobrze… No, ale cóż – to nie jest dom spod ręki Kruppego.
Kiedy nad morzem zaczynał się sztorm, w powietrzu dudniły wściekłe uderzenia fal przewalających się ponad molami a całe niebo pokrywało się poszarpanymi strzępami chmur, wyglądającymi jak rozbita i wniebowzięta piana – wtedy to strużka dymu z komina nagle zmieniała swój bieg i próbowała sunąć w dół do domu, wciskać się z powrotem do pieca. Kuchnia wypełniała się wówczas gryzącym zapachem i przy naprawdę wielkiej wichurze gaszono kuchenne palenisko i piece w pokojach.. Po takich swawolach wiatru w domu prano zasłonki kuchenne, wykrochmalone zazwyczaj do granic wytrzymałości i wiszącą w rogu kuchni serwetę, z wyhaftowanym granatową nicią napisem „Zimna woda zdrowia doda”, ażeby nie przechował się nigdzie zapach dymu, żeby – Boże broń – nie wślizgnął się na pokoje, gdzie z całą pewnością zadomowiłby się na dobre w obiciach kanapy czy foteli.
Pokoje były cztery, nie licząc oczywiście dwóch pokoików na piętrze, jako że z pozbawionej ogrzewania góry korzystało się wyłącznie latem. Wdrapywało się tam, pokonując trzeszczące schody z dębowych desek Z nastaniem chłodów górę zajmowały usypiające w szparach desek motyle ze skrzydłami złożonymi jak do modlitwy, słoiki z zaprawami i skostniałe z zimna strachy.
Ten, który budował dom, rozmieścił cztery dolne pokoje na podobieństwo paciorków nanizanych na sznurek: przedzielone dwoma korytarzykami i kuchnią opasywały dom, pozwalając na swobodną po nim wędrówkę – przywołującą na myśl ruch wskazówek zegara. Wyruszając więc z kuchni drzwiami skierowanymi na zachód wchodziło się do pokoju nazywanego przez domowników Pokojem z Biurkiem. Ten przysadzisty mebel z orzechowego drewna, przechowujący w swym, pociętym szufladami i przegródkami, wnętrzu wszystkie możliwe dokumenty, akty własności, listy, wyblakłe fotografie stał nobliwie pod oknem, ustawiony tak specjalnie po to, aby siedząc przy nim w wygodnym fotelu móc zerkać przez okno ku bramie. Na blacie przykrytym wystrzępioną podkładką stały przybory do pisania: pióro, kałamarz oraz radio z zielonym okiem. Wobec okazałości tego sprzętu pozostałe meble traciły blask: ani kanapa otulana atłasową kapą, ani stół z lnianym obrusem, ani też komoda przykrywana klockowymi serwetami nie miały w sobie tego daru przykuwania spojrzeń, jaki posiadało orzechowe biurko.
Pokój ów łączył się z Pokojem Stołowym, gdzie królował wielki czarny kredens zdobiony motywem winorośli. Gdy ktoś otwierał jedne z jego trojga drzwiczek kredens brzęczał cichą muzyką kieliszków na cienkich nóżkach. Ten sam dekoracyjny motyw winorośli pysznił się na nogach rozkładanego stołu i krzeseł cisnących się wokół niego. Drugie drzwi wyprowadzały na korytarz i stawiały przed takim oto wyborem: można było wyjść z domu– przez drzwi ze smutną klamką lub też przejść do kolejnego pokoju, tego, w którym rozpychały się kwiaty na parapecie i gdzie w kącie posypiał obity zielonym pluszem tapczan. To tutaj w czasie sztormów najgłośniej w całym domu huczało morze i – bez względu na otwieranie okna i mycie podłóg – bezustannie utrzymywała się nikła woń soli i morskich wodorostów.
Czwarty pokój stanowił końcowe ogniwo kolistej amfilady: mijając go — dwa łóżka ustawione zagłówkami na wschód, toaletkę z marmurowym blatem, szafę podzieloną na dwie sprawiedliwe części dla rzeczy letnich i zimowych – powracało się do kuchni.
Wielka, zbierająca dla siebie najlepsze światło z południowych okien, kuchnia jak chroniąca i czuła matka strzegła swoich odgłosów: tykania zegara, postękiwania fajerek, buzowania ognia w kuchennym palenisku. Zamykała je ścianami, zatrzymywała na biało-granatowych kafelkach, ustawionych karnie i równiutko, czystych i błyszczących. Granatowo-biały deseń, granatowo-biały rytm ustalał ostatecznie porządek, dzielił dzień na pory posiłków, zawstydzał tego, kto usiłowałby tu wejść wprost z dworu w buciorach, nie zmieniwszy ich uprzednio na domowe pantofle.
Nic dodać, nic ująć.
Człowiek patrzy na takie domy i przychodzi mu na myśl, że ich mieszkańcy – zamknięci w klatce ścian – poruszają się w środku zgodnie z naturalnym rytmem wschodów i zachodów słońca. Że w kuchni – której okna wychodzą na południe – kroją chleb i układają kromki na talerzach odbijających słoneczne promienie; że budzą się wraz ze światłem we wschodnim pokoju a przed ułożeniem na spoczynek sprawdzają w północnych drzwiach, czy klucz jest należycie przekręcony.
Można zrozumieć to myślenie. Jak również wynikające zeń niezmącone niczym przekonanie, że dom jak ten – tak przezornie i rozumnie zaprojektowany – uchroni tych, którym daje schronienie od wszystkich –dużych i małych – nieszczęść tego świata. Że dach nie runie człowiekowi na głowę. Że podłoga nie ucieknie spod stóp. Że ściany dadzą osłonę przed wiejącymi od morza wiatrami i przed zimnem, które tylko czeka, żeby zaszyć się gdzieś pod skórą. Że dzięki swej stabilności nie pozwoli, aby człowieka wziął we władanie Przypadek.
Hildegard Bauske, od kiedy została sama, wiedziała, że to nieprawda. Mogła – nawet w środku nocy, wybudzona z Bóg wie jak głębokiego snu – recytować cała litanię różnorakich zagrożeń i nieszczęść czyhających na człowieka, niezależnie od tego, dokąd ów desperacko będzie próbował przed nimi uciec, gdzie będzie próbował się skryć. Wiedziała, że nie ma takiego miejsca. Że żaden dom nie ukryje ani jej, ani nikogo innego, kiedy przyjdzie to, co nieuniknione.
Wiedza ta przyszła do niej w chwili, kiedy przestała rano kroić chleb na czternaście kromek: cztery dla Willa, cztery dla Johanna, cztery dla Fritza i dwie dla siebie. I przestała układać je na talerzach jaśniejących od słońca.
2. Lustro
Zapowiedzią rezygnacji z pierwszych czterech kromek, tych dla Fritza, były pogłoski o wojnie.
Wojna wymościła sobie gniazdo w Pokoju z Biurkiem. Zamieszkała w radiu i mrugała do Fritza zielonym okiem. Najpierw jej głos był cichy i niepozorny jak szept, z czasem jął przybierać na sile. Fritz Bauske nieporuszenie siedział obok i jego głowa wypełniała się brzęczeniem płynącym z radia: „wojna, która jest potrzebna, konieczna, słuszna, która stanowi jedyne możliwe rozwiązanie; otwiera przestrzeń przed Narodem; rozwiązuje problemy; wojna, przed którą nie wolno uciekać; wojna i Naród; wojna i świat; świat i Naród. Naród”.
Hildegard ostentacyjnie wychodziła z pokoju. Nie chciała słuchać tego, co mówiło radio jej Fritzowi. Nie chciała słuchać westchnień sąsiadki pielącej za płotem w ogródku. Gdyby ktoś pytał ją o zdanie, odrzekłaby uczciwie, że nie dba ani Naród, ani o wojnę. Światem, który znała najlepiej i który jej w zupełności wystarczał był dom, gdzie mieszkała z Fritzem i chłopcami, podwórko, ulica. Inne światy po prostu jej nie interesowały. Na samą myśl o nich stroszyła się cała.
— To są sprawy najwyższej wagi – przemawiał nieswoim głosem Fritz w rozmowie sąsiadem. Mniej więcej tak samo piszczała podniecona Hannelore w sklepie. A Hildegard, przygryzając wargę, myślała o tym, że trzeba zmienić kurom ziarno, bo marnie się niosą.
Powodem, dla którego Hildegard nie chciała myśleć o wojnie, nie były wcale – jak mogłoby się wydawać – potworności, jakie ona z sobą niosła. Tak naprawdę nie potrafiłaby ich sobie nawet wyobrazić, bowiem jedyną wojną, jaką znała było awanturowanie się kur na podwórku, gdzie zresztą i tak porządek zaprowadzał natychmiast wyleniały kogut o temperamencie zarządcy. Właściwie jedynym powodem była organiczna niezdolność Hildegard do wyobrażenia sobie, aby cokolwiek mogło biec innym rytmem aniżeli dotychczas i – będąca wynikiem owej niezdolności – niezgoda na to, by choćby w najmniejszym stopniu uległy zmianie jakiekolwiek z praw, podług których żyła.
Prawa, jakie zawsze uznawali z Fritzem za swoje, były jasne i proste.
Świat Fritza to krowy, świnie, naprawy w domu, zarabianie pieniędzy na rodzinę
Świat Hildegard to porządek, gotowanie, warzywa w ogrodzie, pilnowanie, żeby na czas zdjąć z okien balkonetki i założyć dodatkowe okiennice przed zimą, dbanie o Wilhelma i Johanna, o to, by mieli co na siebie włożyć. Szycie chłopcom spodni. Potem cerowanie tych spodni, naszywanie na nie łat – równiutko, dokładnie – tak by po tych łatach można się odnaleźć choćby i w niebie.
Hildegard nie umiałaby sobie nawet wyobrazić klęski tak wielkiej, która byłaby w stanie sprawić, żeby w poniedziałek poniechano prania, we wtorek mycia i pastowania podłóg, we środę odkurzania komody i kredensu, we czwartek mycia okien, w piątek czyszczenia sreber i garnków, w sobotę kąpieli i pieczenia ciasta a w niedzielę pójścia na mszę do kościoła i na spacer z rodziną – ulicą do portu, a później promenadą wzdłuż plaży.
Przestrzeganie tego porządku miało kojącą moc. Niosło ze sobą pewność i poczucie, że nic złego nie może się przydarzyć. Przez szyby wymyte tak, jakby ich wcale nie było, wpadało słońce i odbijało się od srebrnych sztućców, kiedy wyczyszczone odkładała na stół – słońce wracało wtedy tam, skąd przyszło.
Pelargonie ustawione na balkonetkach rozkładały się czerwoną plamą i kiedy na sznurach rozwieszonych w poprzek podwórza wietrzyła pościele –pelargoniom wtórowała czerwień wsyp na poduszki i pierzyny a świat jawił się jedną wielką Harmonią i Współbrzmieniem.
W korytarzu naprzeciw drzwi wejściowych wisiało podłużne, kryształowe lustro z głębokimi cięciami szlifów; ujęte w prostą, ciemnobrązową ramę.
Podglądane – lustro sprawiało wrażenie pogrążonego we śnie. Nieobecnego. Jak obraz.
Ożywiało się, widząc wchodzących. Statyczność martwej natury znikała gwałtownie, stając się nieruchomą taflą ciemnego stawu, nad którą przelatuje ptak, zapisując na jedno mgnienie oka swą ptasią historię na powierzchni wody.
Kiedy Hildegard wchodziła do domu, gdy powracała skądś – po przekroczeniu progu widziała samą siebie — Hildegard z lustra witająca ją. Lustro przekonywało ją, że ona, Hildegard Bauske, istnieje naprawdę. Że jest z krwi i kości. Tę samą prawdę objawiało Fritzowi, chłopcom, każdemu, kto stanął w otwartych drzwiach. Wtedy lustro łowiło też w swą połyskliwą sieć fragment nieba, krzak bzu w ogrodzie, ścianę z pnącym się winobluszczem. Hildegard miała wrażenie, że nieomal słyszy cichy szept: tu jest Dom, a tam jest Świat. Ty należysz już do Domu.
Dlatego Hildegard, ilekroć przekraczała próg, zawsze przez krótką chwilę spoglądała na swe odbicie, przez moment patrzyła sobie prosto w oczy – dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Przez kilkanaście lat. Uzbierała się z tego całkiem pokaźna suma spojrzeń, powtarzających jak refren prawdę, która – będąc dla Hildegard najoczywistszą z prawd – stanowiła pierwszy akapit z Wielkiej Księgi Prawdy, jaką każdy pisze przez całe życie, nawet o tym nie wiedząc.
W księdze Hildegard było zapisane: to jesteś Ty, Hildegard. To jest Twój dom. Dom, który dla Ciebie i Twoich synów zbudował Twój mężczyzna.
Spojrzenia te zbudowały świat Hildegard – ten, w którym czuła się spokojna i bezpieczna, chociaż nigdy nie przyszłoby jej do głowy zastanawiać się nad tym.
3. Szuflada komody
Hildegard nie przywiązała się do swojej młodości, do gładkiej skóry, młodych i równych zębów, do szczupłego ciała. Roztyła się bez westchnień i ubolewań, bez przelotnego nawet żalu za utraconą zwinnością. Jej synowie biegali wokół niej jak młode koźlęta a ona sama te ścieżki przemierzała stateczniej. Zgadzała się na to, że ich czas pędzi szybciej i że tak już pozostanie.
Kiedy miała 26 lat urodziła Wilhelma, a w rok później Johanna i już nigdy nie miała uwolnić się od wrażenia, że jest już po trosze sobą, po trosze Wihelmem i Johannem. Wydawało się Hildegard, że kiedy chłopcy urosną, będą myśleć w dużym stopniu jak ona, ich matka. Zapach wykrochmalonych obrusów będzie ich przenikał przyjemnym ciepłem. Będą radośnie odczuwać spokój, jaki niesie z sobą poddawanie się rytmowi zdarzeń powtarzanych po wielekroć, z taką samą niezmiennością. Będą patrzeć na świat jej pewnymi oczyma.
Tak łatwo było w to wierzyć Hildegard, zwłaszcza gdy odnajdywała w rysach ich uśpionych twarzy swoje własne rysy. Kiedy patrzyła w ich oczy i na niebieskich tęczówkach synów dostrzegała takie same ciemno-złote plamki jak te, które znaczyły jej tęczówki. Macierzyństwo Hildegard było przez długi czas naznaczone ufnością, że wystarczy sama jej obecność przy nich, by synowie stali się w przyszłości tacy jak ona i Fritz.
Hildegard nie była matką rozpieszczającą dzieci. Dla ich dobra, twierdziła, odszukała w sobie surowość i hamowała wybuchy czułości. Nawet twarz, którą ukazywała synom, choć pogodna, była przecież naznaczona jakimś rodzajem powagi. O tej surowości i chłodzie z niej wynikającym zwykła była myśleć, że jest dobra dla synów i bezpieczna. Wysłuchiwała z uwagą ich dziecięcych szczebiotów lecz nie szczebiotała tak jak to czyniły inne matki – jak młoda Hilda Schultz czy Hannelore Hoffmann. W odróżnieniu od nich Hildegard była w swym macierzyństwie stateczną kwoką. I klapsy, i uśmiechy rozdawała oszczędnie, jakby i w jednym, i w drugim przypadku szczodrobliwość mogła w czymś zaszkodzić.
Swoim synom Hildegard ofiarowała przede wszystkim spokój dzieciństwa, poprzez które Will i Johann dorastali bez lęku ale i bez zachwytu, jaki bywa udziałem tych dzieci, których matki nie trzymają na wodzy swoich uśmiechów i swojego zachwytu. Jej uśmiechu nie otrzymywało się niespodziewanie – uśmiechy Hildegard były nagrodą, łupem wojennym. Ponieważ obawiała się ukazać chłopcom, jak bardzo ich kocha, zmieniła swoją miłość w sprawiedliwość. Miarą uczucia stała się dla niej zdolność do sprawiedliwego rozdzielania kar i nagród: widoku jej ściągniętych niezadowoleniem brwi i rozjaśnionej aprobatą twarzy.
Spokój ich dzieciństwa – łudziła się – miał z czasem procentować. Miał pozwolić im spokojnie znieść burze, jakie grozić mogą w dorosłym życiu. Miał przeprowadzać synów przez rafy koralowe.
Tak myślała i tak nazywała to, co się między nią a dziećmi działo przez te lata.
Odbywało się to bez udziału Fritza, który zazwyczaj był nieobecny.
Którego nieobecność trwała nawet wtedy, gdy siadał z rodziną do stołu.
Kiedy leżał w sypialni i Hildegard słyszała jego świszczące pochrapywanie.
Kiedy Wilhelm wołał: „Patrz, patrz tatusiu co dla ciebie mam”, a on z bardzo daleka odpowiadał: „Widzę, widzę...”
Ponieważ tak naprawdę Fritz zawsze był gdzieś obok. Koło koni, koło krów, gdzieś przy obluzowanych dachówkach – tam, gdzie akurat błądziły jego myśli. Hildegard nauczyła się nie odczuwać żalu i rozczarowania z powodu tego, że myśli Fritza tak rzadko krążą przy niej, która jest jego żoną. Ze tak często go nie ma, kiedy powinien być. Że kiedy nachodzą ją obawy – musi je oswajać sama.
Z czasem ich małżeństwo zaczęło przypominać stare, niemodne rękawiczki. Takie, które – nie noszone od lat – chowa się do komody. Układa na dnie najniższej szuflady i zamyka ze zgrzytem, by przypadkiem odnaleźć po latach i znów stanąć wobec konieczności rozstrzygania o ich dalszym losie.
— Po co trzymać te stare szmaty, które do niczego się już nie nadają – buntowała się Hildegard w młodości, widząc matkę przeobrażającą kolejne półki w szafie w rodzaj odzieżowego czyśćca dla wyleniałych czapek, sfilcowanych skarpet, rękawiczek z powycieranymi palcami.
— Wyrzucić zawsze zdążysz – odpowiadała ze stoickim spokojem matka — wszystko się jeszcze może kiedyś przydać. Sama zobaczysz.
W jesienne i zimowe wieczory matka siadywała w fotelu i pracowicie pruła resztki rękawiczek, a ona zwijała wełnę w kłębuszki.
Jeszcze w pierwszych latach małżeństwa podszepty pamięci przynosiły Hildegard wspomnienia przelotnych spojrzeń, jakimi Fritz niegdyś obdarzał jej uniesione ręce, kiedy poprawiała włosy a on przełykał ślinę, na widok złotawej skóry opinającej jej krągłe ramiona; bukietów jaskrów przynoszonych przez męża, gdy wracał z pola. Kiedyś te wspomnienia napływały do niej szeroką, wezbraną wodą, z upływem lat zmieniły się w wąskie, coraz ciszej szemrzące strumyczki, którym bez przeszkód pozwalała odpływać – nie starając się wstrzymać ich biegu choćby na jedną chwilę.
Jednak tak naprawdę to wszystko nie znaczyło nic. Było pozbawione znaczenia do tego stopnia, że Hildegard nie przyszłoby na przykład do głowy powiedzieć, że rozczarowała się do Fritza, do małżeństwa czy do samej siebie. Wszak życie opływało ją ze wszystkich stron – łagodnie, bez wzruszeń i porywów serca. Poświęcała mu całą swą leniwą, sytą uwagę. Przecież mam dzieci – myślała, nie odczuwając żadnego niepokoju, iż uwagi tej nie wystarcza już ani dla niej samej, ani też dla żadnego innego życia.
Dom był przecież domem. Ale zarazem był tez i wyspą, i morzem, którego senne fale podpływały na piaszczystą plażę tej zaginionej połaci lądu, i stateczkiem przemierzającym wody.
Dom był jak wywrócona na drugą stronę kieszeń – świat krył się na zewnątrz, i w samym środku.
Ponieważ dom był świeżo zbudowany, nie mieszkały w nim niczyje wspomnienia, nie kryła się żadna pamięć – z wyjątkiem ich własnej. To sprawiało, że Hildegard w dwójnasób czuła się odpowiedzialna. (...)
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Linie Krajowe
- Projekt okładki: Kamil Targosz
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 248
- ISBN: 978838975588-9
- Cena okładkowa: 12,50 zł
- Data publikacji: 2007
Inni klienci kupili również:
- Mirosław NahaczBocian i Lola
- Małgorzata RejmerBłoto słodsze niż miód
- Kapka KassabovaGranica
- Paweł SmoleńskiWnuki Jozuego
- Jędrzej PasierskiRoztopy
- Grzegorz Szymanik, Julia WizowskaDługi taniec za kurtyną
- Serhij ŻadanInternat
- Wojciech GóreckiBuran
- Graham BowleyBez powrotu
- Agata MaksimowskaBirobidżan